piątek, 31 grudnia 2010

Gilotyna za modlitwę, czyli myśli o Karmelitankach z Compiègne

    Był rok 1794, piąty rok krwawych rządów francuskich władz rewolucyjnych. Na gilotynach, jedna za drugą, spadały arystokratyczne głowy: książąt, hrabiów, duchownych oraz osób związanych z ancien régime. Republikańskie represje nie ominęły i zgromadzeń zakonnych, które w zdecydowanej większości zniesiono, a złożone przez mnichów i mniszki śluby ubóstwa, posłuszeństwa i czystości zostały uznane przez państwo za sprzeczne z prawem naturalnym, i co za tym idzie, za nieważne. Jednym ze zlikwidowanych zakonnych domów był klasztor sióstr karmelitanek bosych w podparyskim Compiègne.
W trzecim roku Rewolucji mieszkające tam zakonnice zostały zmuszone do opuszczenia konwentu i do zdjęcia habitów. Wówczas to przełożona zgromadzenia - Matka Teresa od św. Augustyna, podjęła decyzję o zamieszkaniu w kilku nieodległych od siebie, wynajętych przez siostry domach i o kontynuowaniu na miarę możliwości kontemplacyjnego życia modlitwy i postu. Ten stan rzeczy nie trwał jednak długo. Już w czerwcu 1794 roku, szesnaście karmelitanek zostało aresztowanych pod zarzutem działalności kontrrewolucyjnej i po zaledwie pięciu dniach procesu skazano je na karę śmierci. Wyrok wykonano.
Egzekucja mniszek według świadków tego wydarzenia miała charakter procesji religijnej i wywarła na wszystkich ogromne wrażenie. Wśród wielkiej ciszy, siostry ubrane w habity i długie, białe płaszcze, jedna za drugą, wchodziły na szafot. Gdy pierwsza z nich uklękła pod ostrzem gilotyny grobową ciszę przerwał nagle głos przeoryszy, która z niezwykłą, pochodzącą wręcz z nie z tego świata siłą, rozpoczęła śpiew pieśni. Ponad placem egzekucji, ponad zgromadzonym, kilkunastotysięcznym tłumem, wzbiły się wprost do nieba słowa psalmu: ''Laudate Dominum omnes gentes, laudate Dominum omnes populi''. Jako ostatnia zginęła Matka Teresa. Uderzenie noża w pół słowa przerwało śpiewaną przez nią modlitwę: ''Salve Regina, Mater misericordiae''.
Na kilka dni przed śmiercią, przebywające w więziennej celi zakonnice postanowiły ofiarować swe życie w intencji zachowania Karmelu, ocalenia katolicyzmu we Francji i zaprzestania rządów terroru. Pan Bóg przyjął ich ofiarę. Dziesięć dni po egzekucji, wraz z aresztowaniem Robespierre'a oraz innych jakobińskich przywódców zakończył się okres krwawych prześladowań Kościoła.
Nie przez przypadek w oktawie Bożego Narodzenia katolicka liturgia daje nam możliwość aż trzykrotnego rozważania tajemnicy Boga-człowieka odwołując się do tekstów o męczeństwie. Chrystus sam będąc Prawdą, przyniósł nam Prawdę i zobowiązał nas do dania świadectwa o Niej, również poprzez nasze cierpienie, a nawet poprzez naszą śmierć. Problem tkwi jednak w pytaniu, które jest tak stare, jak stare są dzieje ludzkiej myśli: ''A cóż to jest prawda?'' Staje się ono jeszcze bardziej aktualne w naszych czasach poddanych absolutnej tyranii relatywizmu, w czasach, które określają wszystko, co relatywnym nie jest, jako fanatyczne, fundamentalistyczne, czy wręcz faszystowskie. Z ubolewaniem trzeba dodać, że takie tendencje obserwujemy już od wielu lat i na polu katolickiej teologii. Otóż wielu współczesnych teologów stara się przedstawiać różnice w wierze pomiędzy poszczególnymi kościołami i chrześcijańskich wspólnotami, jako łączące nas bogactwo, jako dar Ducha Świętego. Gdy tymczasem Prawda o Chrystusie jest tylko jedna i jest głoszona tylko przez jeden prawdziwy Kościół. Ta Prawda, nie może być oceniana przez nas, ani jako zbyt konserwatywna, ani jako zbyt liberalna, gdyż stanowi wartość samą w sobie i takiej ocenie po prostu się wymyka. Za prawdę o Bogu nie tylko warto, ale trzeba oddać życie. Przekonują nas o tym miliony męczenników, a pośród nich św. Szczepan, święci Młodziankowi, abp Tomasz Becket i szesnaście karmelitanek z Compiègne.
W oktawie Bożego Narodzenia
Regina Martyrum - ora pro nobis!

środa, 22 grudnia 2010

Dom

       Dom to miejsce z którego się wywodzimy, z którego bierzemy swój początek, to arché tego, kim byliśmy wczoraj, kim dziś jesteśmy i kim będziemy jutro. Bez względu na to, czy wspominamy go, jako błogosławioną czasoprzestrzeń naszego dzieciństwa, czy też kojarzy on się nam bardziej z bólem i smutkiem, dom jest i pozostanie dla nas punktem odniesienia, polarną gwiazdą, głęboko wkopanym drogowskazem, wskazującym kierunki ''od'' i ''do'' na ścieżce naszego życia. Ale dom to także nasze wspomnienia i to zarówno te prawdziwe, jak i te podkolorowane grubym pędzlem naszej wyobraźni: złotem, błękitem i różem skrywanego w nas pragnienia bycia kimś lepszym, nietuzinkowym, piękniejszym.
        Ileż prawdy, a ile fantazji jest w naszych wspomnieniach? Ile jest w nich faktu, a ile mitu? Kto z nas dziś potrafi oddzielić jedno od drugiego? Rodzinne legendy, strzępy dokumentów, powtarzane z pokolenia na pokolenie historie, kilka zdjęć cudem ocalałych z wojennej pożogi łączą się ze sobą, jak płatki śniegu w zaspie, tworząc jedną wielką opowieść o nas samych - opowieść, bez której jesteśmy bezdomni.
       Otwieram rodzinny album ze zdjęciami. Z pierwszej strony poważnym wzrokiem patrzy na mnie mój pradziadek Mieczysław - nieślubne dziecko szlachcica i służącej, przedwojenny kolejarz, żołnierz września, syberyjski zesłaniec. Gdy miał lat dziewiętnaście zakochał się w sporo starszej od siebie dziewczynie. Rodzice wybranki za nic nie chcieli dać mu jej za żonę. ''To prawda - mówili - że już stara panna, ale dziesięć lat różnicy! Żeby to było chociaż siedem, no osiem wiosen, ale tak? Nie można! Co by na to wszystko ludzie powiedzieli?''. By ratować rodzinny honor, nie mówiąc nic nikomu, wysłali ją na służbę do Warszawy. Lecz dziadek ''się uparł''. Wsiadł w pociąg i za tydzień wrócił z nią z powrotem, a już po kilku tygodniach byli małżeństwem.
       Kiedy wybuchła wojna jak wszyscy bogoryjscy kolejarze został zmobilizowany. Tuż przed północą, trzeciego września, przyszedł do domu, by pożegnać najbliższych: żonę, matkę i trzy córki. Wszystkie płaczą i lamentują, a ten z uśmiechem mówi: ''Nie słyszeliście? Dziś Francja i Anglia wypowiedziały Niemcom wojnę! Skończy się to wszystko najpóźniej za kilka miesięcy. Na Boże Narodzenie przyślę wam kartkę z Berlina!'' Klęknął przed matką po błogosławieństwo i poszedł.
       Dwudziestego września, niedaleko Lwowa, trafił do sowieckiej niewoli i po zesłaniu na Sybir przez dwa lata wycinał tajgę. Później wspominał, że tym co najbardziej utkwiło mu w pamięci był wielki mróz i słodkawy smak zupy ze zgniłych ziemniaków. Jesienią czterdziestego pierwszego roku dołączył do armii gen. Andersa i wraz z nią przeszedł cały szlak bojowy: Persja, Palestyna, Północna Afryka, Włochy. Po wojnie bał się wrócić do ''nowej Polski'' i zdecydował się wyemigrować do Anglii, a później do Stanów Zjednoczonych. Do kraju przyleciał dopiero po dwudziestu ośmiu latach tylko po to, by umrzeć pomiędzy swoimi.
       Bez wątpienia nasze pokolenie jest pokoleniem Argonautów, którzy w pogoni za złotym runem wsiada rano w samolot na jednej i lądują wieczorem na drugiej półkuli. Przemierzając miliony kilometrów, śpiąc pod cztero i pięciogwiazdkowymi dachami hoteli mimochodem zacieramy w naszej pamięci obraz rodzinnego domu, a wraz z nim tracimy wspomnienia, które są częścią naszego ''ja'', naszej tożsamości.  Lekarstwem na tę zbiorową amnezję są przeżyte w rodzinnym gronie Święta Bożego Narodzenia - Wigilia, opłatek, kolędy, wspólne bycie razem. To właśnie one, przypominają nam skąd przychodzimy i kim jesteśmy, oraz że spośród wszystkich dróg, które człowiek musi przejść w swym życiu najważniejsza jest ta, która prowadzi go do Domu.
W przeddzień Wigilii.
Regina Familiarum - ora pro nobis!

niedziela, 12 grudnia 2010

52°S 100°E, czyli myśl pełna nadziei

       Wystarczy tylko spojrzeć do Encyklopedii, aby przekonać się, że Antarktyda jest kontynentem, który nie toleruje przeciętności, i że prawie wszystko jest w niej ekstremalne. Najniższy na całym świecie poziom rocznych opadów - 30 mililitrów, najmniejsza średnia ilość bezchmurnych dni - 100, najmniejsza ilość żyjących tam gatunków roślin - 2, najwyższa, średnia wysokość kontynentu - 2030 m n.p.m., najniższa kiedykolwiek odnotowana temperatura -89,2°C. Nawet w letnich dla tego obszaru miesiącach: listopada, grudnia i stycznia, tylko trzy procent antarktycznej powierzchni pozostaje wolne od zlodowacenia. Lecz kiedy tylko słońce rozpoczyna swą astronomiczną wędrówkę ku północy, a nad podbiegunowe tereny powraca polarna zima, ten najdalej wysunięty na południe skrawek naszej planety powiększa swą powierzchnię blisko dwukrotnie, wdzierając się co raz dalej i dalej w otaczające go ze wszystkich stron wody Wielkiego Oceanu Południowego. Nie muszę chyba dodawać, że czyni to w rekordowym tempie blisko pięciu kilometrów na dobę.
       Wielki Ocean Południowy - bezkresna przestrzeń mroźnej toni. To  tam, w pierwszych dnia stycznia 1997 roku, nieopodal  miejsca oznaczonego geograficznymi współrzędnymi 52° południe i 100° wschód, miało miejsce wydarzenie, które przeszło do historii żeglarstwa pod nazwą ''Cudu na morzu''.
       ''Dieu le Roi!'' Położony w północno-zachodniej Francji departament Wandei zyskał sławę na przełomie XVIII i XIX wieku za sprawą krwawo stłumionych przez jakobińskie wojska rojalistycznych powstań katolickiej ludności. Dziś, nawet w samym Kraju nad Loarą mało kto wie, że prowadzona z ramienia rewolucyjnych władz pacyfikacyjna akcja tej nadmorskiej krainy jest uważana przez historyków za pierwszy nowożytny przykład ludobójstwa. W czasach bardziej nam współczesnych, osiemdziesiąty piąty departament Francji stał się znany przede wszystkim z jachtowych regat ''Vendée Globe''. Począwszy od 1992 roku, co cztery lata, nieustraszeni żeglarze przybywają do portu w Les Sables-d'Olonne by wyruszyć w czteromiesięczny samotny rejs dookoła świata. W 1996 roku, jednym ze śmiałków, który rzucił wyznawanie morzom i oceanom był pięćdziesięciopięcioletni angielski żeglarz - Tony Bullimore.
       Początkowo rejs układał się dla niego pomyślnie. Po wypłynięciu na Atlantyk dotarł w dobrym czasie do wybrzeży Ameryki Południowej. Planowo też udało mu się opłynąć łączący dwa oceany Archipelag Ziemi Ognistej, lecz po ominięciu Australii i po dotarciu na wody Wielkiego Oceanu Południowego, na wskutek silnego sztormu, sterowana przez Anglika łódź straciła swą sterowność i wywróciła się do góry dnem. Uwięziony pod jachtem Brytyjczyk, posilając się tylko jedną tabliczką czekolady, przeżył w lodowatej wodzie pięć długich dni!!! Aby zdać sobie sprawę z niezwykłości tego wydarzenia wystarczy zwrócić uwagę na fakt, że podobnych warunków pogodowych nie wytrzymali nawet przez kilka godzin, pływający w Atlantyku rozbitkowie z Titanica.
       Tydzień po uratowaniu żeglarza, na zorganizowanej konferencji prasowej, jeden z dziennikarzy zapytał go o to, w jaki sposób udało mu się przetrwać tak długo w tak ciężkich warunkach? Uśmiechnięty Bullimore odpowiedział mu bez namysłu: ''Przez te pięć dni ani na moment nie straciłem nadziei na to, że zostanę uratowany''.
       Zanurzeni w mroźnych falach codzienności, często samotnie zmagający się z przeciwnym wiatrem losu nie zapominajmy, że mieć nadzieję znaczy tyle, co wierzyć w istnienie Kogoś kto potrafi przyjść nam z pomocą nawet wówczas, gdy po ludzku już nic nie da się zrobić, oraz że Ten Ktoś na mecie naszych życiowych regat przygotował wielką nagrodę, dla której warto jest nie tylko żeglować, ale i pływać czasami w lodowatej toni bolesnych doświadczeń.
W trzecią Niedzielę Adwentu
Stella Maris - ora pro nobis!

wtorek, 7 grudnia 2010

Matka, czyli myśl o Niepokalanej

       Nie pamiętam jak miał na imię - zresztą to nie jest istotne. Spotkałem go tu we Włoszech, w zeszłym roku, gdy przed Bożym Narodzeniem udałem się z duszpasterską pomocą do pewnej parafii. Młody, niewiele starszy ode mnie chłopak, całkowicie poświęcony wychowaniu piątki swoich dzieci. Żony nie miał. Zostawiła ich kilkanaście miesięcy wcześniej. Pewnego wieczoru spakowała walizkę i nim trzasnęła drzwiami zakomunikowała mu, że zmęczyło ją rodzinne życie i chce jeszcze raz zakosztować uroków młodości. Próbował ją zatrzymać, ale nadaremnie. Znajomi później powiedzieli mu, że na kolejowym dworcu kupiła bilet na pierwszy odjeżdżający z miasta pociąg. Rzecz jasna, bilet w jedną stronę.
       Dla dobra dzieci zdecydował się zostawić pracę i przejść na całkowite utrzymanie swoich rodziców i teściów. Wstawał rano, prał, gotował, sprzątał, z młodszymi bawił się, a ze starszymi odrabiał lekcje, robił wszystko, co było w jego mocy, by jak mi powiedział: ''podołać wyzwaniu''. Po jakimś czasie zauważył jednak, że dzieci stały się nadpobudliwe i miały kłopoty z koncentracją. W szkole dostawały ledwie dostateczne oceny, a ich ogólny rozwój psychiczny i fizyczny w znacznym stopniu odbiegał od rozwoju ich rówieśników. Zaczęły się mnożyć wizyty u lekarzy, szkolnych pedagogów i psychologów, którzy stwierdzili jednomyślnie: ''Nie ma wątpliwości, że pan się stara, ale bądźmy szczerzy... nie jest pan w stanie zastąpić im ani matki, ani matczynej miłości''.
       Podręczniki medyczne mówią, że pierwszym dźwiękiem, które dociera do uszu jeszcze nienarodzonego dziecka jest odgłos bijącego serca jego matki. Dlatego też, kiedy już po przyjściu na świat maluch zaczyna stroić fochy oraz pokazywać wszystkim kto naprawdę rządzi w domu, najłatwiej jest go uspokoić właśnie w objęciach mamy, która za pomocą miłosnego rytmu swego serca jest w stanie przesłać najistotniejszą dla niego wiadomość: ''Już dobrze. Tutaj nic ci nie grozi. Wszystko jest w jak najlepszym porządku''.
        Ten charakterystyczny dla każdej matki i jej dziecka dialog serc został w przypadku Maryi i Jezusa podniesiony na o wiele wyższy poziom za sprawę daru Niepokalanego Poczęcia. Ustrzeżenie córki Anny i Joachima od skazy grzechu pierworodnego gwarantowało bowiem nie tylko to, że ''Ten, który jest po trzykroć święty'', który ''jest światłością, pozbawioną jakiejkolwiek ciemności'' pozostanie takim nadal w przeczystym łonie Swej Matki, ale również dawało Jezusowi i Maryi możliwość do wspólnego przeżywania na sposób duchowy wszystkich zbawczych wydarzeń Ewangelii. I tak, kiedy Jezus pościł przez czterdzieści dni na pustkowiu, a następnie był kuszony przez diabła wzmacniała Go modlitwa Jego Matki. Kiedy nocami odchodził od Apostołów, aby wielbić Boga Ojca, w modlitwie tej duchowo brała udział i Maryja. W ten sam sposób była Ona obecna we wszystkie cudach, uzdrowieniach i wskrzeszeniach umarłych, aż po dzień kiedy to zjednoczona ze Swoim Synem w godzinie Golgoty, patrząc na Jego bok przeszyty włócznią rzymskiego żołnierza, podzieliła z Nim to doświadczenie w Swym ''przeszytym mieczem boleści'' sercu. Oto wielka prawda katolickiej wiary: Gdzie Syn tam i Matka, gdzie Matka tam i Syn.
       Od pierwszej chwili życia za sprawą szczególnego przywileju Niepokalanego Poczęcia, Maryja była i jest szczególną własnością Boga, i dlatego bardziej niż do ziemskiej rzeczywistości należy do nieba. Każdy z nas może się o tym przekonać na modlitwie. Wystarczy wziąć do ręki różaniec i zacząć go pokornie odmawiać, wystarczy pomedytować przez chwilę nad tajemnicą Maryi, by już po chwili zatopić się w życiu Trójjedynego Boga - w życiu miłości i pokoju, w życiu czystości duszy i serca.
Regina sine labe originali concepta - ora pro nobis!
W wigilię Uroczystości Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

niedziela, 5 grudnia 2010

„Nawracajcie się”, czyli myśl „zwrotna”

       Kika lat temu w przedświątecznym wydaniu jednego z poczytnych, kolorowych czasopism ukazał się wywiad z księdzem Janem Twardowskim. Pośród wielu, dotyczących Boga, Kościoła i człowieka pytań pewnej młodej redaktorki do poety w sutannie znalazło się i jedno takiej oto treści: ''Napisał ksiądz kiedyś wiersz Nie przyszedłem pana nawracać. Proszę mi w takim razie powiedzieć, co z księdza za ksiądz skoro nie chce tego robić, skoro nie chce nawracać ludzi?" Odpowiedź wiekowego kapłana okazała się dla dziennikarki sporym zaskoczeniem. ''Pani źle czyta Ewangelię. W Ewangelii napisane jest nawracajcie się, a nie nawracajcie jedni drugich''.
       W wybudowanym przy rzymskim Piazza del Popolo kościele Najświętszej Marii Panny, w kaplicy Cerasi’ego, wiszą naprzeciw siebie dwa słynne na całym świecie płótna Caravaggia: ''Ukrzyżowanie św. Piotra'' oraz ''Nawrócenie św. Pawła''. Na drugim z nich, jak gdyby w blasku fotograficznego flesza, „Mistrz światłocienia” genialnie uchwycił chwilę, w której moc z nieba cisnęła o ziemię zagorzałego prześladowcę chrześcijan i przemieniła go w Apostoła Narodów. Leżący, niczym znokautowany bokser Szaweł ma zamknięte oczy, bezwładnie rozrzucone nogi i tylko wysoko podniesione ręce wskazują, że nie wyzionął ducha, że jeszcze kołacze się w nim życie.  
       Przyznam się Wam szczerze, że ilekroć staję przed tym obrazem albo czytam biblijne opisy nawrócenia spod Damaszku, nie tyle fascynuje mnie w nich spotkanie Szawła z Chrystusem, nie tyle sam moment, w którym młodzieniec zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest wielki (Saul), ale mały (Paul) przed Bogiem, co jego bezkompromisowa decyzja następnej chwili, że nie ma na co czekać, i że TERAZ trzeba zmienić swoje życie.
       To pawłowe ''Teraz'' stoi w całkowitej sprzeczności z proponowaną nam przez współczesną ''kulturę'' wizją człowieka doskonałego i bezgrzesznego. Człowieka, który nie potrzebuje żadnej przemiany, żadnego nawrócenia się, gdyż wszystkie jego myśli, słowa i uczynki, niezależnie od tego jakie by one były są zawsze słuszne, zawsze odpowiednie i zawsze trafne. I tu leży prawdziwa przyczyna choroby, która trawi dziesiątki milionów umysłów na całym świecie. Otóż ulegając takiej pokusie, która bezkrytycznie kanonizuje wszelkie nasze życiowe wybory, pozbywamy się nie tylko wewnętrznej wolności zamykając się dobrowolnie w powszechnie panującym dziś gułagu poprawności społeczno-politycznej, ale również wyrzekamy się prawdy o tym, kim jesteśmy i o tym, kim dla nas powinien być Bóg.
       Na ostatek, chciałbym powrócić do artykułu z księdzem Twardowskim i do słów, którymi  ten świątobliwy kapłan zakończył wspomniany wywiad. Powiedział wtedy tak pięknie: „Jak się człowiek sam nawraca to zaraz tak dziwnie przy nim nawracają się i inni”. Jeśli więc nie podobają się Wam wiadomości w telewizji, jeśli uważacie, że ze światem, w którym żyjemy, dzieje się coś nie tak, zacznijcie jego naprawę od czegoś, na co macie wpływ największy, czyli, od nawrócenia samych siebie. Teraz!
W drugą Niedzielę Adwentu.
Sedes Sapientiae - ora pro nobis!