poniedziałek, 28 marca 2011

O teologicznych sporach lat 50-tych, czyli myśl o Piusie XII cz. II

      Jest rok 1950. Podczas, gdy świat zachodni dzięki planowi Marschalla z wolna podnosi się z wojennych gruzów, narody wschodniej Europy pogrążone są w najciemniejszym okresie stalinowskich prześladowań. Indie stają się niepodległym państwem, na Półwyspie Koreańskim wybucha wojna, John Wayne w ''Rio Grande'' odnosi swój kolejny kinowy triumf, racjonalistyczny filozof Bertrand Russell otrzymuje literacką Nagrodę Nobla, a papież Pius XII ogłasza dogmat o Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny.
      Tego roku miało miejsce jeszcze jedno niezwykle ważne dla całego Kościoła wydarzenie - 12 sierpnia ukazała się papieska Encyklika ''Humani generis". Na kartach tego dokumentu Ojciec święty przestrzegał wiernych przed pojawiającymi się prawie na wszystkich polach teologii błędnymi koncepcjami, niewłaściwymi prądami myślowymi, które uwiodły umysły i serca wielu katolickich uczonych. Tych ostatnich zaś ostrzegał przed wyrażaniem prawd wiary przy pomocy nasyconej idealizmem, immanentyzmem, relatywizmem i egzystencjalizmem ''współczesnej filozofii''. Według opinii papieża Pacelli'ego największym wrogiem prawowiernej nauki jest relatywizm. Ten odrzucający wszelki obiektywny porządek rzeczy, potępiony już blisko pięćdziesiąt lat wcześniej przez Piusa X system myślowy, odżywał właśnie z niezwykłą siłą w licznych kościelnych kręgach przybierając nazwę ''nowej teologii''.
      Wydaje się, że przynajmniej dwa czynniki zdecydowały o rozpowszechnianiu się w powojennym okresie tych błędnych nauk. Pierwszym z nim była duża pobłażliwość wielu biskupów, którzy wprawdzie nauczania Encykliki nie odrzucili, ale też nie zamierzali wyciągać żadnych dyscyplinarnych konsekwencji względem tych teologów, którzy nieortodoksyjne idee propagowali. Drugim czynnikiem, mającym ogromny wpływ na dalszy bieg wydarzeń, była sympatia z jaką wielu kościelnych hierarchów, co warte podkreślenia, nawet z grona najbliższych współpracowników papieskich, odnosiło się do tego co nowe na filozoficznym i teologicznym gruncie. A że tak rzeczywiście było niech nas przekona fragment wspomnień znanego francuskiego filozofa Jean'a Guitton'a, który przebywając w Rzymie zaledwie kilka tygodni po publikacji ''Humani generis'' zanotował w swym pamiętniku taką oto wypowiedź jednego z watykańskich dostojników:
      "Z całą pewnością zauważył Pan - odezwał się Monsignore - charakterystyczne cechy tego papieskiego dokumentu. Na przykład Encyklika ta nie mówi nigdzie o błędach (errores), ale tylko o opiniach (opiniones). Już samo to wskazuje nam, że Stolica Święta nie zamierza potępiać samych błędów, ale jedynie pewne sposoby myślenia, które są skłonne do ich wytwarzania. Z drugiej strony istnieją trzy czynniki (ragioni), które gwarantują właściwe zrozumienie tego dokumentu - pierwszy z nich to wyraźna wola Ojca świętego. Drugi to mentalność francuskiego episkopatu i jego szeroki punkt widzenia, otwarty na współczesne prądy (...). Tu w Rzymie mamy obowiązek stać na straży czystości doktryny i jesteśmy w sposób szczególny wyczuleni na wszystko, co mogłoby zniekształcić prawdę. Ojciec Święty musi strzec depozytu wiary, jak mówi św. Paweł. A teraz chcę wspomnieć o trzecim czynniku. Streszcza się on w dwóch słowach: Francuzi są inteligentni. Jeśli Francuzi często otrzymywali ze strony Stolicy Świętej ostrzeżenia (a niekiedy tylko coś co na ostrzeżenia wyglądało), było to spowodowane, powiedziałbym, ich zapałem, ich żywotnością, kreatywnością, i powtórzę raz jeszcze ich inteligencją. Chcę dodać coś, co pan jako filozof zrozumie bez trudu. Nie poprawia się tego co śpi, tego co jest martwe. Albo inaczej, poprawia się tylko to, co jest żywe, a czyniąc to, nie kryje się dla tego podziwu. I dodałbym nawet, że często patrzy się na to z zazdrością. Francuzi mylą się jeśli uważają, że ostrzeżenie to potępienie, to jest jedynie wołanie o ich roztropność, o spowolnienie, o ich dojrzałość"*. 
       Autorem tych pełnych nadziei słów na pojednanie pomiędzy ideologiami modernizmu i antymodernizmu, był pięćdziesięciotrzyletni wówczas podsekretarz w Sekretariacie Stanu Giovanni Battista Montini, przyszły papież Paweł VI, któremu Opatrzność Boża powierzyła dzieło kontynuowania, zakończenia obrad oraz wprowadzenia w życie uchwał Soboru Watykańskiego II.

* JEAN GUITTON, Dialoghi con Paolo VI, Mondadori, Milano 1967, ss. 25-27.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis

sobota, 26 marca 2011

O Piusie XII, czyli myśl odkłamana cz. I

      Niewrażliwy na losy narodów podczas tragedii drugiej Wojny Światowej, pro-faszysta i antykomunista przyzwalający swym milczeniem na zagładę milionów europejskich Żydów, wynoszący się w swej sedia gestatoria ponad głowy zwykłych ludzi ''książę Kościoła'', całkowite przeciwieństwo serdecznego Jana XXIII, otwartego na nowe Pawła VI i charyzmatycznego Jana Pawła II - mniej więcej taki oto obraz Piusa XII od kilkudziesięciu już lat przedstawia nam większość historycznych publikacji. Kim właściwie był papa Pacelli? Opatrznościowym przewodnikiem Kościoła w trudnych dla całego świata czasach? A może ''papieżem Hitlera''? Wiernym stróżem świętego depozytu katolickiej wiary, czy skostniałym, niepodatnym na tchnienie Ducha Świętego reakcjonistą? Jaki naprawdę był Ojciec Święty Pius XII?
      Stary, kiepski jakościowo, znaleziony w internecie film z papieskiej koronacji 1939 roku rozpoczyna historię tego niezwykłego pontyfikatu. Na celuloidowych obrazach widać jak na Plac św. Piotra zmierzają niezliczone rzesze wiernych: pary królewskie i książęce, prości ludzie, księża, siostry zakonne, świeccy. Słychać wiwaty oraz oklaski. I oto kolejne ujęcie. Chudy niczym szczapa nowo wybrany papież, otoczony zastępami kardynałów, biskupów, kanoników i prałatów ukazuje się ludowi. Znów rozlegają się brawa, biją dzwony, panuje powszechna radość...
      W trakcie swego długiego, bo liczącego blisko dwadzieścia lat pontyfikatu Pius XII zyskał sobie niezwykłą popularność daleko przekraczającą granice katolickiego świata. Nie kto inny jak on sam stał się pierwszym ''papieżem mediów'', którego zdjęcia zdobiły główne strony najpopularniejszych gazet, a jego mistyczna, smukła twarz pojawiała się często na dużych ekranach kin i małych monitorach telewizorów. O jego niekwestionowanym autorytecie moralnym nie tylko pośród samych katolików niech świadczy fakt, że we wrześniu 1945 roku Światowy Kongres Żydów ofiarował papieżowi dwadzieścia tysięcy dolarów w dowód wdzięczności za okazaną przez Stolicę Apostolską pomoc ofiarom nazistowskich prześladowań. Skąd więc wzięły się często powtarzane dziś zarzuty o cichym poparciu Piusa XII dla eksterminacji milionów Żydów? Okazuje się, że zostały one wymyślone i rozpowszechnione jeszcze za życia papieża przez komunistów, którzy umacniając swą władzę w oddanej im przez Roosevelt'a i Churchill'a wschodniej części Europy, właśnie w papieżu Pacelli'm i  w jego nieprzejednanej, antykomunistycznej postawie widzieli największego wroga w zniewalaniu podbitych przez siebie narodów. Ze szkodą tak dla dobrego imienia zmarłego wówczas już papieża, jak i dla całego Kościoła katolickiego kłamstwa te zostały powtórzone po 1968 roku przez lewicującą zachodnioeuropejską ''historiografię'' oraz przez wielu tzw. postępowych katolickich teologów, którzy osobę Piusa XII utożsamiali z przedsoborową erą Kościoła, od której co prędzej trzeba się było odciąć.
      Cóż, wydaje się, że pontyfikat tego papieża ma szczególne znaczenie dla zrozumienia tego wszystkiego, co wydarzyło się w Kościele katolickim tuż przed, w trakcie i po Soborze Watykańskim II. Aby jednak rzetelnie przestudiować okres najnowszych dziejów Kościoła, trzeba nam najpierw odkryć prawdę o Piusie XII, prawdę, którą przez ostatnie dziesiątki lat zniekształcały komunistyczne kłamstwa oraz drugo i trzeciorzędne źródła historyczne. Myślę, że tylko poprzez wnikliwe studium biografii oraz teologicznej myśli tego papieża będziemy mogli właściwie odpowiedzieć na trudne pytania o Kościół i o Wiarę, pytania, których ostatnie półwiecze postawiło niemało, tak katolickim teologom, jak i wielu zwykłym wiernym. A zatem kim był papież Pius XII? Historycy do dzieła!
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

poniedziałek, 21 marca 2011

''Za wszystkich'' czy ''za wielu'', czyli czwarte pięć groszy do liturgicznych dyskusji

      Dnia 17 października 2006 roku, Kongregacja  ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów zwróciła się w imieniu Ojca Świętego Benedykta XVI do wszystkich Konferencji episkopatów z prośbą o zabranie głosu w dyskusji na temat poprawnego tłumaczenia na języki współczesne dwóch łacińskich słów z konsakracyjnej modlitwy kielicha ''pro multis''. Oto bowiem w dobie posoborowej reformy liturgicznej ów święty tekst uległ w wielu ''nowych mszałach'' poważnej zmianie, która wypaczyła jego dotychczasowe, teologiczne przesłanie. I tak, słowa odnoszące się do chrystusowej Krwi, która zgodnie z biblijnym przekazem była wylana na odpuszczenie grzechów ''za was i za wielu'', brzmią dziś odpowiednio: po angielsku ''for you and for all'', po włosku ''per voi e per tutti'', po hiszpańsku ''por vosotros y por todos los hombres'', po portugalsku ''por vós e per todos homens'', po niemiecku ''für euch und für alle'', czyli ''za was i za wszystkich''
      W czym więc tkwi teologiczny problem takiej interpretacji? Czy Chrystus nie umarł za wszystkich ludzi? Jaka prawda wiary kryje się pod słowami: ''pro vobis et pro multis effundetur''? Spróbujmy odpowiedzieć na te pytania.
      Nie sposób jest  mówić o Ofierze Zbawiciela, o zawartym w Jego Krwi ''nowym i wiecznym'' związku pomiędzy Bogiem a ludźmi bez odniesienia się do jego starotestamentalnego prawzoru, czyli przymierza z Góry Synaj (Wj 24). Dla naszego wywodu szczególnie ważnym jest spostrzeżenie, że ''stare przymierze'' nie objęło swym zasięgiem całej ludzkości, ale zostało ono zawarte tylko z Izraelem, z Ludem Wybranym, który to przymierze zaakceptował, oraz któremu została powierzona misja obdarzenia błogosławieństwem Pana wszystkich narodów ziemi.
       Z tej samej teologicznej perspektywy należy spojrzeć na wydarzenie Ostatniej Wieczerzy. Chrystus antycypując w eucharystycznej Ofierze Swą mękę, której miał poddać się fizycznie dopiero dnia następnego, zwrócił się do wszystkich ludzi z ''propozycją'' przymierza, które jednak realizuje się jako wydarzenie zbawcze, tylko w duszach tych, którzy w sposób wolny gotowi są zaakceptować boże dary wiary, miłości i łaski. Przymierza z Bogiem, nie sposób więc zawrzeć automatycznie, nie sposób dokonać tego nieświadomie, mimowolnie, przypadkiem, lecz wymaga ono od każdego człowieka osobistej akceptacji i zaangażowania. Innymi słowy: Pan Jezus umarł za wszystkich i Jego śmierć ma moc zbawić wszystkich, lecz przynosi ona owoce jedynie tym, którzy są otwarci na Jego łaskę. Myślę, że warto jest przypomnieć sobie tę prawdę w dobie panującego dziś powszechnie przesadnego optymizmu, niczym nieusprawiedliwionego przekonania w zbawienie wszystkich ludzi, które to pod hasłem ''ogromu bożego miłosierdzia'' wpycha na siłę do nieba absolutnie każdego, nie pytając się go nawet o zdanie w tym temacie.
       W ten oto sposób słowa konsakracyjnej modlitwy Krwi pańskiej ''pro multis'' były rozumiane przez blisko dwa tysiące lat istnienia Kościoła. Rozwijali tę naukę Orygenes, św. Hieronim, św. Hipolit Rzymski, św. Jan Złotousty, abp Hinkmar z Reims oraz wielcy uczeni scholastycznej doby. Niestety, na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku liczne Konferencje episkopatów dokonując takich, a nie w innych tych słów przekładów zniekształciły ich teologiczną wykładnię. Może trudno w to uwierzyć, ale cała dwutysiącletnia tradycyjna nauka katolicka ''przegrała'' w dobie posoborowych reform zaledwie z jednym słownikowym hasłem zredagowanym przez protestanckiego biblistę Joachim'a Jeremias'a, który zauważył, że język aramejski na określenie ''wszystkich'' używa zwrotu ''wielu''.
        Na koniec dobra wiadomość dla wszystkich, którzy kochają rzymską liturgię. Równo za dwieście pięćdziesiąt dni, 27 listopada tego roku, na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej wejdzie w życie trzecie wydanie Mszału Rzymskiego, w którym to po przeszło czterdziestu latach od pierwszego tłumaczenia powrócono do tradycyjnych słów konsekracji kielicha. Step by step. Thank you Holy Father!
Mater Ecclesiae - ora pro nobis! 

sobota, 5 marca 2011

Tajemnice pekińskiego metra, czyli myśl o ''kościołach podziemnych'' w Chinach

      Trzynastoliniowe, nowoczesne pekińskie metro wywiera na pochodzącym z Europy turyście wielkie wrażenie. Dzieje się tak, bynajmniej nie z powodu samej liczby jego komunikacyjnych nitek - londyński underground, paryskie le métro, czy el metro de Madrid ściskają podobną ilością żelaznych ramion jednakowo duże połacie podziemnych przestrzeni - ile raczej ze względu na setki tysięcy przewożonych tym środkiem transportu pasażerów. W samym bowiem Pekinie oraz w jego najbliższej okolicy mieszka około dwudziestu trzech milionów ludzi, z których to znaczny procent, dzień w dzień, korzysta z usług metra. Nieraz, spacerując wokół Placu Tiananmen, przyglądając się ogromnym magazynom sklepowym przy ulicy Wangfujing, czy przeciskając się pomiędzy walizkami pośpiesznie zmierzających od i do głównego dworca kolejowego podróżnych, przychodziło mi przecierać oczy ze zdumienia na widok osób, które w długich, liczących niekiedy kilkadziesiąt metrów kolejkach, spokojnie czekały na możliwość zejścia do metra. Czasem jednak, te rozciągłe szeregi, czy to pod wpływem nacisku przechodniów, czy też może z powodu zwykłej, ludzkiej chęci bycia pierwszym u celu, rozlewały się w bezkształtną masę i traciły swój zorganizowany charakter. Lecz gdy tylko w tej pełnej chaosu chwili pojawiał się choćby przypadkiem jeden umundurowany człowiek, policjant, żołnierz, czy zwykły strażnik, ta wzburzona fala niedoszłych pasażerów automatycznie traciła na żywotności, stopniowo się uspokajała i powracała już po chwili do swego pierwotnego, uporządkowanego wyglądu. 
      Na sobotni wieczór zaplanowaliśmy wycieczkę na osławiony antyrządową rewoltą 89 roku Plac Niebiańskiego Spokoju. Pomimo tego, że pogoda raczej nie zachęcała do wychodzenia z domów, autobus i wagony metra, którymi przyszło nam pokonywać wyznaczoną drogę były wypełnione po brzegi w większości przez młodzież. Przyglądając się ich twarzom, zwracając uwagę na ich ubiór i sposób zachowania starałem się choć trochę uchylić rąbka tajemnicy, tajemnicy jaką roztoczyło przede mną spotkanie z zupełnie inną, nieznaną mi kulturą. Spośród wielu pytań, które tego wieczoru przyszły mi do głowy było i takie: Ilu z tych tysięcy osób, które codziennie widzę na ulicy, mijam w muzeach, w  restauracjach, w sklepach i w metrze, ilu z nich może być chrześcijanami?
      Jak wszystkim wiadomo z powodu narzuconej przez chińskie władze ścisłej kontroli wszystkich wspólnot religijnych, obok ich stosunkowo niewielkich, aprobowanych przez państwo widzialnych struktur, istnieją też ''wspólnoty katakumbowe'', których liczby wiernych nie sposób nawet w przybliżeniu określić. Innymi słowy: Nikt nie wie ilu Chińczyków jest chrześcijanami. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że Kraj Środka posiada blisko półtoramiliardową populację, zauważyć trzeba, że gdyby zaledwie pięć procent jego mieszkańców było wyznawcami Chrystusa, to i tak ten stosunkowo niewielki odsetek czyniłby z Chin jedno z największych skupisk chrześcijan na świecie. Chrześcijan ''nie-byle-jakich'', ''nie-tylko-z-nazwy'', ale doświadczonych przez ogień i miecz prześladowań prawdziwych uczniów Jezusa. A jeśli tych procent jest już dziś dziesięć? A jeśli jest ich ...? ''Królestwo boże podobne jest do drożdży, które kobieta wzięła i wrzuciła do trzech miar mąki, tak że całość się zakwasiła''  (Łk XIII, 21).
      Wracając tego dnia do naszego, położonego w bliskości słynnej wieży telewizyjnej taniego hotelu nie potrafiłem napatrzeć się na przechodzących obok mnie ludzi. Ilu z nich - pytałem sam siebie - uczestniczyło tego wieczoru we Mszach Świętych? Ilu z nich wzięło udział w protestanckich nabożeństwach? Czy ci stojący pod filarem młodzi ludzie nie cieszą się przypadkiem z nadejścia niedzieli? Kto może być chrześcijaninem? Żołnierz prześwietlający  u wejścia do metra nasze plecaki? Pani konduktor krzycząca na podróżnych w miejskim autobusie? Uliczny handlarz sprzedający za pięć yuanów tamtejsze naleśniki z parówkami? A może ta piękna dziewczyna z okularami o czerwonych oprawkach nie uśmiechała się do mnie dlatego, że jestem zagranicznym turystą, lecz dlatego, że jej duszę kilka chwil wcześniej wypełniła uświęcająca łaska płynąca ze spotkania z eucharystycznym Chrystusem? Ileż to tajemnic kryje w sobie pekińskie metro!
Virgo fidelis - ora pro nobis!