czwartek, 26 stycznia 2012

Rządzącym i nam ku przestrodze, czyli myśl o przekraczaniu granic

       Na 371 traktatów i umów zawartych w XIX i XX wieku pomiędzy rządem amerykańskim a przedstawicielami ludności indiańskiej nie został dotrzymany ani jeden. Po kilku latach, a niekiedy nawet kilku miesiącach od ich podpisania okazywało się bowiem, że jankesi w poczuciu swej bezkarności nie mają najmniejszego zamiaru respektować swych obietnic. W praktyce przekładało się to na planową eksterminację rdzennych mieszkańców tamtych terenów poprzez ciągłe spychanie ich ku zachodowi, zakazywanie polowań oraz zamykanie w rezerwatach. Masakra w Wounded Knee z 1890 roku jest tej polityki aż nazbyt czytelnym przykładem.
       Nie potrafię powsztrzymać się od porównania, które przychodzi mi do głowy niemalże automatycznie pomiędzy tamtym wiarołomnym postępowaniem rządu amerykańskiego, a zachowaniem grupy polskich polityków trzymających dziś władzę. Przesada? Według mnie nie. Postarajmy się dostrzec zbieżności. Składanie pustych obietnic, konsekwetna realizacja unijnej polityki wynarodownienia i dechrystianizacji Polaków, zamykanie ludzi inaczej myślących w rezerwatach, których granicę wyznaczają jedynie słuszne kanony poprawności politycznej, a wreszcie trzymanie zdecydowanej większości mieszkańców naszego kraju pod wpływem ''ognistej wody'' medialnego przekazu wydają mi się podobieństwami aż nazbyt czytelnymi. Dla złożoności sytuacji Polski AD 2012 dodać trzeba, że te wszystkie tragiczne w swych skutkach procesy zachodzą przy czetrdziestoprocentowych słupkach społecznego poparcia dla naszego rządu! Rzec by można, że nic się z tym już nie da zrobić. Jest tylko jedno ''ale'' i wcale ono nie jest małe. Wszystko ma swoje granice.
      Nauki przyrodnicze, a w sposób szczególny fizyka, posługują się pojęciem ''wielkości granicznej''. Mówiąc najkrócej: pewne zjawiska nie zachodzą w ogóle dopóty, dopóki nie zostanie przekroczona pewna, określona przez Stwórcę granica. I tak, woda nie zawrze jak tylko w temperaturze 100°C, pierwiastek może być naświetlany ile dusza zapragnie żółtymi promieniami, a nie odda on swoich elektronów, jednak wystarczy najsłabszy promień niebieskiego światła i elektrony się uwalniają. Tlen może być oziębiany do -117°C i dalej pozostanie on gazem, jednak gdy tylko obniży się temperaturę o jeszcze jeden stopień - staje się on płynny, zamienia się w ciecz.
       Powiem za Sołżenicynem, że etyczny i moralny wymiar ludzkiego życia kieruje się podobnymi prawami. Istnieje pewna określona przez Opatrzność granica, której ani pojedynczy człowiek, ani jakaś społeczność po prostu przekroczyć nie może. Oczywiście, można się wahać, miotać pomiędzy dobrem a złem, potykać się, padać na twarz, czołgać się, żałować, powstawać i potem znowu upadać, ale póki nie przekroczy tej wyznaczonej przez Pana Boga granicy, póki nie przekroczy tego progu nikczemności, człowiek wciąż może żyć nadzieją. Kiedy jednak skutki wyrządzonego przez niego zła, popełnionej zbrodni, jakiegoś szczególnie ohydnego kłamstwa, pychy wynikającej z poczucia nieograniczoności swej władzy sprawią, że on ten próg przekracza, wówczas skutki takiego działania niechybnie obracają się nie tylko przeciwko jemu samemu, ale również przeciwko wspólnocie, którą on reprezentuje.
       Rządzącym i nam ku przestrodze. Posiew nienawiści, kłamstwa, pychy, prywaty i zbrodni nie wschodzi nigdy żniwem dobrobytu, pokoju, wewnętrzego ładu i międzyludzkiego miłosierdzia. Tylko prawda, miłość, cnota i bezinteresowne poświęcenie się dla szlachetnej idei mogą dać naszemu krajowi nie tylko ekonomiczny postęp, ale również wewnętrzne uszlachetnienie jego obywateli. Boże błogosław Polskę!
Regina Poloniae - ora pro nobis!

niedziela, 22 stycznia 2012

Moje szóste pięć groszy do dyskusji o ''Reformie reformy liturgicznej'', czyli myśl o duchu liturgii

       Ciekaw jestem, drodzy czytelnicy Cogitarium, czy zgadniecie kto napisał te słowa? Od razu podpowiadam Wam, że nie jest to Ojciec Święty Benedykt XVI. Posłuchajcie: ''Żadna liturgia zaprojektowana przez człowieka nie jest godna powodu, dla którego powinno się ją sprawować, to znaczy, nie jest godna uwielbienia Boga przed którego tronem anielskie zastępy kłaniają się zakrywając swe twarze i zrzucają z siebie wszelkie korony oraz ozdobne stroje, by upaść przed Panem w geście adoracji. Już sama chęć powrotu do Tego, który <<stworzył wszystko zgodnie ze swoją wolą>>, ów zaszczyt, jaki otrzymały wszystkie stworzenia musi a priori wymusić na ziemskiej wspólnocie grzeszników jej uklęknięcie. Domine non sum dignus! Jeśli wspólnota gromadząca się, by oddać Bogu chwałę i cześć miałaby na celu coś innego niż Jego adorację i złożenie samych siebie w ofierze - na przykład własny rozwój lub postawienie się na równi z Tym, który ma być przez nią uwielbiony - wówczas naiwnie by się oszukiwała. (Autentyczny kult liturgiczny - przyp. x.K.I) może być sprawowany jedynie ze strachem i drżeniem (with fear and trembling)''.  
       Tym, którzy pierwszy raz czytają te słowa śpieszę donieść, że ich autorem jest nie kto inny, jak sam Hans Urs von Balthasar (''The Grandeur of the Liturgy''). Przyznacie, że słowa równie piękne jak i mocne.
       ''Żadna liturgia zaprojektowana przez człowieka...''. Często zastanawiam się nad duchem celebracji, które przychodzi mi osobiście sprawować, bądź do których jestem przez innych zapraszany. Ile w nich jest autentycznego kultu, wynikającego ze świadomości stania ''coram Domino Deo sabaoth'', a ile realizacji takich, bądź innych potrzeb jednej lub drugiej wspólnoty? Msza świąteczna nie może trwać dłużej niż godzinę, komentarze mają poprzedzać każdą ważniejszą część celebracji, najmniej sześć wezwań modlitwy wiernych, później, by przyśpieszyć tempo obowiązkowo II Modlitwa Eucharystyczna, a na koniec, przed błogosławieństwem, jakiś kwadrans parafialnych ogłoszeń. Niestety, przyznać to trzeba z bólem, że tak wygląda liturgiczny krajobraz w zdecydowanej większości katolickich parafii i to przeszło dziesięć lat po wydaniu ''Ducha liturgii'' oraz po blisko siedmiu latach od wyboru na stolicę piotrową papieża, który w centrum swojego pontyfikatu postawił przywrócenie blasku i teologicznej głębi liturgicznemu dziedzictwu łacińskiego Kościoła.
       Wpatrzony w obraz Jana van Eyck'a ''Adoracja baranka'' zaczynam lekturę wspaniałej wizji niebiańskiej liturgii z janowej Apokalipsy. ''I ujrzałem niebo nowe i nową ziemię, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia już przeminęły i morza już nie ma. I miasto święte - Nowe Jeruzalem ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica dla swego męża. I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: <<Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi, i będą oni Jego ludem, a On będzie Bogiem z nimi>>''.
       Domus Dei porta coeli. Dom boży bramą niebios. Kapłan, który sprawuje Mszę świętą zwrócony w stronę krzyża, stoi jak gdyby przed oknem, które otwarło się tylko na chwilę w trakcie tej celebracji, by ukazać nam cel naszej wędrówki - raj utracony i obiecane Nowe Jeruzalem. Nie są w tym momencie ważne mszalne komentarze, modlitwa wiernych i końcowe ogłoszenia. Słowa w ogólne nie są potrzebne, bo i tak nie potrafią wyrazić one misterium, do którego można zbliżyć się jedynie na drodze wiary. Czas zatrzymał się w obliczu Tego, który ''był, jest i będzie''. I wtem słychać słowa jednoczące niebo z ziemią: ''Dominus vobiscum''. Pan jest z nami!
       Francuski pisarz Andre Malreaux powiedział kiedyś, że: ''Wiek XXI albo będzie wiekiem religii, albo nie będzie go wcale''. Wydaje mi się, że nam, katolikom tak duchownym, jak i świeckim, trzeba dziś sparafrazować te słowa i powiedzieć z całą stanowczością, że: ''Albo wiek XXI będzie dla nas wiekiem odkrycia liturgii, odkrycia tego, czym naprawdę jest Msza Święta, jaki jest jej duch i jaki jest właściwy sposób jej przeżywania, albo nie będzie go dla nas wcale''.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

środa, 18 stycznia 2012

W poszukiwaniu hermeneutyki ciągłości. ''Sitz im Leben'' Vaticanum II, czyli prof. Gherardini'ego myśli trzecie

       ''Una ventata d'aria fresca'' - w taki oto sposób, z charakterystycznym dla siebie uśmiechem, powody zwołania Vaticanum II określał Ojciec Święty Jan XXIII. Cokolwiek by nie mówić o optymizmie i najlepszych chęciach ''papieża dobrego'' jedno trzeba stwierdzić z całą pewnością - powietrze, które już od wielu lat krążyło wokół Kościoła zdrowym nie było. Więcej, unosiły się w nim trujące opary i wyziewy pozytywistycznych, subiektywistycznych, racjonalistycznych, materialistycznych idei. 
       Niemalże natychmiast ze zwołaniem Soboru prasa, radio i będąca wówczas z coraz powszechniejszym użyciu telewizja, z całą siłą swego opiniotwórczego, niekwestionowanego przez nikogo na ten czas autorytetu, zaczęły już nie tyle przewidywać, co wręcz określać kierunek zmian, które miały dokonać się w Kościele. Terminami, które najczęściej pojawiały się wtedy w medialnym obiegu były słowa: ''Wyzwanie'', ''Początek nowej eklezjalnej rzeczywistości'', czy wreszcie ''Wyzwolenie się od niewoli formalizmu prawnego''. Kościół miał więc podjąć się na nadchodzącym wielkimi krokami soborze nie lada zadania - miał on stawić czoła szeroko pojętej kulturze oświecenia, która ostatnimi laty zyskała sobie potężnego sojusznika jakim stały się nowoczesne media. Konfrontacja ta, zresztą jak każda inna, niosła ze sobą ryzyko oraz niepewność jej ostatecznego wyniku. Tę sytuację wewnątrzkościelnego napięcia pomiędzy tym ''co jest'' a ''co ma się stać'', pomiędzy ''starym'' a ''nowym'', pomiędzy ''tomizmem'' a ''nouvelle théologie'' jak na dłoni można było później zobaczyć w soborowej auli. Kościołowi bez wątpienia potrzebującemu reformy, wytworzeniem takiego, a nie innego ciśnienia, odebrało się rzecz niezwykle ważną przy dokonywaniu jakichkolwiek zmian - odebrano mu spokój w prowadzeniu dyskusji. Głębokie przeobrażenia, dotykające wszystkiego z wyjątkiem struktur pochodzących z bożego ustanowienia miały się dokonać niemalże NATYCHMIAST.
       Terminem specjalnie ukutym na tę okazję, syntezą i jednocześnie formułą rozgrzeszającą wszystkie zmiany, które miały się wkrótce dokonać w życiu Kościoła stało się włoskie słowo ''AGGIORNAMENTO''. Rzeczownik ten, pochodzący od francuskiego czasownika ''ajourner'' według słownikowego hasła posiada kilka znaczeń:
a) odesłanie do innej daty;
b) umieszczenie czegoś we właściwym biegu spraw;
c) ponowne opracowanie pewnej idei opierając się na nowszych danych;
d) przystosowanie czegoś do nowych okoliczności.
       Wartym zaznaczenia w tym miejscu jest fakt, że w żadnym dokumencie kościelnym nigdy nie wyjaśniono nie tylko dokładnie ale i pobieżnie, co ma się kryć pod tym terminem. Stąd też sama idea ''przystosowania do nowych okoliczności'', tak w auli soborowej, jak i poza nią, mogła być i w rzeczywistości była rozumiana bardzo szeroko i niemalże z miejsca usprawiedliwiała każdy, nawet najbardziej radykalny postulat zmian.
       ''L'aggiornamento'' dało więc pretekst do ustanowienia nowych relacji pomiędzy Kościołem, a światem, Kościołem, a innymi grupami wyznaniowymi, tak chrześcijańskimi jak i niechrześcijańskimi, oraz stało się kluczem do głębokich przeobrażeń rozumianych na wzór modernizacji technologicznej. ''Lepsze'' nie miało zastąpić ''dobrego'', ale raczej ''stare'' miało ustąpić miejsca ''nowemu''. ''L'aggiornamento'' dało sposobność do odrzucenia projektów soborowych dokumentów przygotowanych wcześniej z wielkim wysiłkiem i zaangażowanej przez uczonych z całego świata pracujących pod kierownictwem Kurii Rzymskiej i to właśnie ono miało już po soborze położyć kres ''starej mentalności'' rozumianej w kategoriach: niechęci do pojednania się ze światem, zamknięcia się na to co nowe, przywiązaniu się do Kościoła klerykalnego, jurydycznego, tomistycznego i bezkompromisowego głosiciela objawionej prawdy. Był i drugi skutek tego procesu - stworzony został bowiem nowy ideał katolika, katolik, który nie chce mieć nic wspólnego z kościelną przeszłością.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

niedziela, 15 stycznia 2012

W poszukiwaniu hermeneutyki ciągłości, czyli ks. prof. Gherardini o Vaticanum II. Część II

       III. Czy sobór ekumeniczny może ogłosić błąd w kwestiach wiary i obyczajów?
       Pewnym jest - pisze prof. Gherardini - że autentyczny sobór podczas swego trwania cieszy się szczególną asystencją Ducha Świętego i nie może ogłosić żadnego błędu w kwestiach wiary i obyczajów. Stwierdzenie to nie zamyka jednak kwestii nieomylności soborowych dokumentów ponieważ, przynajmniej teoretycznie możliwą jest sytuacja, w której wolna wola człowieka świadomie występują przeciwko tej asystencji. Gdyby można to było udowodnić - twierdzi rzymski teolog - sobór ekumeniczny nie mógłby być więcej określany mianem autentycznego. Pomimo tego, że błąd w zakresie wiary i moralności musi być formalnie wykluczony jako niemożliwy do popełnienia, uzasadnionymi pozostają ciągle pytania o to: Czy sformułowania słowne użyte w dokumentach soboru autentycznego są zawsze najlepiej dobrane dla wyrażenia konkretnej prawdy wiary? I czy są one całkowicie zgodne z niezmiennym Magisterium Kościoła? Staje się to tym bardziej uzasadnione, jeśli sobór zostaje zwołany nie w celu pogłębienia katolickiej nauki lub ogłoszenia nowego dogmatu, lecz tak jak to miało miejsce w przypadku Vaticanum II, w celu poszukiwania nowych sposobów głoszenia niezmiennej doktryny.
       Niewątpliwie wszystkim soborom należny jest religijny szacunek i postawa posłuszeństwa wiernych względem jego orzeczeń. Nie zmienia to jednak faktu, że nie każdy z soborów ma w zakresie głoszonej przez siebie nauki jednakową moc wiążącą. O ile taka moc nie może być w żaden sposób kwestionowana na poziomie dogmatycznym, o tyle w postanowieniach reformatorskich, dyscyplinarnych i pastoralnych sprawa ta ma się już inaczej. Przyjęcie pastoralnego profilu przez ostatni z soborów wyklucza zamiar sklasyfikowania jego ustaleń jako dogmatyczne i nikt, nawet Biskup Rzymu, nie może nadać aktom takiego soboru charakteru innego niż pastoralny. Kto więc odwoływałby się do Vaticanum II i stawiałby na równi jego naukę z doktrynami Tridentinum czy Vaticanum I, przyznając jego dokumentom moc równie wiążącą i normującą jak orzeczeniom innych autentycznych soborów, czyniłby to wbrew woli samego Soboru Watykańskiego II i nie respektowałby ani postanowień papieży, którzy go zwoływali, ani ojców soborowych, którzy podpisywali jego dokumenty. W rozumowaniu tym - konkluduje rzymski teolog - nie chodzi oto, aby ostatni z soborów odesłać bezpowrotnie do lamusa, aby wymazać pamięć o nim z kart historii, lecz oto, aby umieścić tak jego samego jak i jego nauczanie na odpowiednim szczeblu hierarchicznej drabiny katolickiego Magisterium.
       IV. Gdzie tkwią największe problemy przy przyjęciu takiej perspektywy teologicznej?
       Otóż - według prof. Gherardini'ego - niektóre z wypowiedzi Vaticanum II przekroczyły granicę przypisanej mu pastoralności. Przedstawienie wolności religijnej przez Deklarację ''Dignitatis humanae'', zawarta w Konstytucji dogmatycznej o Kościele ''Lumen gentium'' doktryna kolegializmu ujęta jako podwójne i równe posiadanie tej samej, pełnej i uniwersalnej jurysdykcji kościelnej, nauka Dekretu ''Unitatis redintegratio'' o hierarchii prawd oraz o konieczności przyjęcia w celu zbawienia nie wszystkich, a tylko najważniejszych z nich, daleko przekroczyły duszpasterski charakter ostatniego z soborów.
       Kolejnym wielkim problemem dokumentów Soboru Watykańskiego II, a w sposób szczególny Konstytucji pastoralnej o Kościele w świecie współczesnym ''Gaudium et spes'', jest tendencja do przedstawiania współczesnej, wyrosłej z filozofii Oświecenia, egzystencjalizmu ateistycznego, indyferentyzmu, laicyzmu, materializmu, i relatywizmu, myśli jako odpowiedniego instrumentu za pomocą którego można w sposób naturalny i jednorodny rozwijać dalej doktrynę Magisterium Kościoła. Takie twierdzenie jest zdaniem teologa absurdalne i niedorzeczne.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

wtorek, 10 stycznia 2012

W poszukiwaniu hermeneutyki ciągłości, czyli ks. prof. Gherardini o Vaticanum II. Część I

      W ostatnich tygodniach internetowe serwisy katolickie przyniosły nam kilka bardzo wartościowych tekstów traktujących o problemach teologicznych związanych z właściwą interpretacją Soboru Watykańskiego II. Mam tu na myśli artykuły: ks. Fernando Ocariza - wikariusz generalnego Opus Dei, ks. Jean-Michel Gleize z Bractwa św. Piusa X, ks. Wojciecha Grygla z Bractwa św. Piotra oraz ''Na marginesie 50-lecia Vaticanum II'' red. Pawła Milcarka. Wszystkie te prace pokazują nam jak trudnymi są kwestie związane z ''wydarzeniem Soboru'', kwestie, które co ciekawe, nie doczekały się po dziś dzień ostatecznego, to znaczy magisterialnego rozstrzygnięcia. ''Hermeneutyka zerwania i hermeneutyka kontynuacji'', terminy ukute w klasycznym już dziś przemówieniu Benedykta XVI do Kurii Rzymskiej z 2005 r., wymagają wciąż od teologów pogłębionego studium i refleksji nad właściwym zrozumieniem przesłania ostatniego z Soborów. Wczytując się we wnikliwe analizy i końcowe wnioski wyżej wymienionym autorów, postanowiłem do tej dyskusji dołączyć i głos ks. prof. Brunero Gherardiniego, którego główne tezy dotyczące tej tematyki zostały ujęte w jego dwóch dziełach: ''Concilio Vaticano II. Un discorso da fare'' i ''Concilio Vaticano II. Il discorso mancato''. Tak zatem w tym, jak i w kilku następnych postach, które w najbliższym czasie pojawią się na Cogitarium postaram się przedstawić jego teologiczną pozycję w tej fundamentalnej dziś dla całego Kościoła kwestii. Ad maiorem Dei gloriam! Rozpoczynamy!
       I. Niezmienność Magisterium Kościoła.
       Podstawowym założeniem, które musimy przyjąć jest to, że nauczanie Magisterium Kościoła nigdy nie może przeczyć samemu sobie. Przez dwa tysiące lat istnienia tego Magisterium, doktrynalny rozwój, jaki się w nim dokonał może być określony tylko jednym słowem: JEDNORODNOŚĆ i już sama myśl o tym, że w nauczaniu Kościoła mogłoby dojść do jakiejś rewolucji doktrynalnej, do jakiejś zasadniczej zmiany lub zerwania nie mieści się w kategoriach zdrowego rozumowania teologicznego ponieważ zbacza z drogi właściwego rozumowania filozoficznego (Intelekt nie tworzy prawdy, on ją tylko poznaje).
       Kolejnym pytaniem, które należy postawić sobie jest: Jaka więc zmiana może nastąpić w doktrynie Kościoła? Według filozofii arystotelesowsko-tomistycznej każda zmiana dokonać się może tylko na dwóch płaszczyznach:
a) in substantialibus ;
b) in accidentibus;
       Przyjmując powyższą argumentację przekonujemy się, że ''ortodoksyjna'' zmiana może mieć miejsce tylko na drugim poziomie, na poziomie jednorodnego rozwoju depozytu wiary. Co jednak stałoby się, gdyby Kościół zaczął głosić naukę sprzeczną z dotychczas przez siebie przyjętą? W takiej sytuacji znaleźlibyśmy się w obliczu nauczania, które nie byłoby niereformowalne i z całą pewnością byłoby omylne. Biorąc za punkt wyjścia powyższe rozważanie należy przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie: Czy treści zawarte w dokumentach Vaticanum II są jednorodną kontynuacją poprzedniego, przedsoborowego Magisterium? Mogą nam w tym pomóc następujące pytania:
a) Jaka jest wartość dogmatyczna dokumentów Soboru pastoralnego?
b) Czy wszystkie dokumenty soborowe mają taką samą wartość?
c) Czy wszystkie wyrażenia i zwroty zawarte w jego dokumentach mają charakter dogmatyczny?
d) Czy nauczanie soboru pastoralnego jest w całości niereformowalne?
      II. Nad jakimi zagadnieniami powinna skupić się refleksja historyczno-krytyczna tekstów soborowych? Jakich ewentualnych braków, nie dość dokładnych sformułowań lub wypaczeń należałoby szukać w dokumentach Vaticanum II? Zdaniem prof. Gherardiniego mogłyby to być:
1. Lekkomyślność z jaką weszło się na teren niezwykle trudnych zagadnień, otwierając się na to, co pluralistyczne, dyskusyjne, a niekiedy nawet sprzeczne między sobą, mniemając, że ma się do czynienia z opatrznościowymi ubogaceniami.
2. Przesadny optymizm w relacjach  Kościół - człowiek i Kościół - świat.
3. Odejście od ''odgórnej'' perspektywy w przedstawianiu teologicznych zagadnień na rzecz tej ''oddolnej''.
4. Desakralizacja sacrum.
5. Egzaltacja ludzkiej wolności.
6. Antykurializm i antyromanizm, które w konsekwencji przerodziły się w antypaplizm.
7. Tendencja do dokonywania radykalnych zmian w Kościele pod pretekstem jego zacofania, konieczności przystosowanie go do nowych czasów i stworzenia nowych przestrzeni do eklezjalnego działania: laikatu, ''Ludu bożego'' i kobiety. 
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

czwartek, 5 stycznia 2012

Idąc za gwiazdą, czyli myśl dla miłośników tradycyjnej liturgii

        Moi drodzy tradycjonaliści! ''Dziwacy'', ''odmieńcy'' i ''mąciciele świętego, parafialnego spokoju''. ''Nostalgicy, którzy nie potraficie rozpoznać znaków czasu''. Wy, którzy chcecie ''kijem zawracać Wisłę'' i których miłość do tego, co ''było i już nigdy nie wróci'' przyszywa Wam metkę posiadaczy ''lefebrystycznych inklinacji''. Ten post jest dla Was moi  ''modlący się inaczej'' przyjaciele.
        Dziś obchodzimy uroczystość Objawienia Pańskiego. Dzisiejszą Ewangelią przypominamy sobie jak to Mędrcy ze Wschodu wyruszyli w daleką podróż na spotkanie Nieznanego, i jak po odnalezieniu Go w betlejemskiej stajence, upadli na kolana, by oddać Mu pokłon.
      Mędrcy przez całe swe życie studiowali Niebo. Czy to z głową zadartą ku górze, czy z nisko pochyloną nad mapami gwiaździstych konstelacji każdego dnia wytrwale badali ruchy ciał niebieskich, ich zaćmienia oraz ewolucje, obumieranie jednych i rodzenie się nowych. I oto pewnej nocy ujrzeli gwiazdę, która świeciła światłem innym od wszystkich świateł Kosmosu. Nocą przyglądali się jej przez długi czas z zachwytem, a za dnia z tęsknotą wyczekiwali zmroku, by znowu móc na nią spojrzeć. I wreszcie, gdy ich gwiazda nieoczekiwanie ruszyła ku zachodowi postanowili, że i oni pójdą jej śladem.
       Najprawdopodobniej członkowie ich rodzin, znajomi, sąsiedzi i przyjaciele stwierdzili, że Magowie postradali zmysły. Po co iść za jakąś gwiazdą? Dlaczego nie chcą zostać w domu z innymi? - pytali jedni drugich. Jeśli chcą służyć Bogu, niech to robią tu, na miejscu, na nasz sposób - nikt im przecież tego nie zabrania - szeptali sobie do ucha - ale po co iść nie wiadomo gdzie? - krzyczeli już na całe gardło. To głupota i dziecinada! Mędrcy jednak nie przejęli się tym, co inni o nich myśleli i mówili, ponieważ czuli w swym sercu, że muszą pozostać wiernymi wewnętrznemu głosowi, i że muszą pójść za swoją gwiazdą. Opuścili więc rodziny, swoją krainę, zaryzykowali wszystko co mięli bez żadnej gwarancji, że kiedykolwiek dotrą do miejsca, które później będą mogli nazwać celem swej podróży. I tak oto wyruszyli w drogę.
        Z całą pewnością podążanie za gwiazdą nie było dla nich czymś łatwym. Nieraz niebo stawało się mgliste i wówczas tracili ją ze swych oczu. Innym znowu razem musieli brnąć w kompletnym mroku, tak gęstym, że nie przebijało się przez niego nawet światło księżyca. Często pewnie przychodziły im do głowy myśli: Czemu nie zostali w domu jak inni? Czemu się zdecydowali na tę wyprawę? Po co im było to wszystko? Lecz pomimo tych wątpliwości dalej szli za swoją gwiazdą, aż ta wreszcie doprowadziła ich do betlejemskiej stajenki. I gdy spotkali Maryję, Józefa i małego Jezusa, i kiedy oddali pokłon Bogu, który stał się człowiekiem zrozumieli, że dla tej właśnie chwili, że dla tego momentu warto było znosić wszystkie trudy ich długiej podróży.
       Moi drodzy tradycjonaliści! ''Dziwacy'', ''odmieńcy'' i ''mąciciele świętego, parafialnego spokoju''. Nie wiem, na jakim etapie dziś się znajdujemy? Nie mam pojęcia, ile kilometrów zostało nam jeszcze do przejścia? Wiem jednak, że mamy już w swych nogach szmat drogi za sobą, i że przebrnęliśmy przez niejedną bezksiężycową noc oraz przez wiele mleczno-mglistych poranków. Nie wiem, co jeszcze przed nami. Wiem jednak jedno, więcej, jestem tego pewien, że krocząc wytrwale za gwiazdą, która kiedyś niespodziewanie zabłysła na niebie naszej wiary dojść musimy kiedyś do naszego Betlejemu.
Stella matutina - ora pro nobis!