poniedziałek, 28 maja 2012

Co się stało z oktawą Zesłania Ducha Świętego?, czyli kolejne pięć groszy do Reformy reformy liturgicznej

       Myśl tę zacznę od historii, którą słyszałem na własne uszy od dwóch, jak dla mnie niekwestionowanych autorytetów w dziedzinie liturgii oraz wiarygodnych świadków najnowszej historii Kościoła: byłego opata benedyktyńskiego klasztoru we francuskim Fontgambault - o. Antoine Forgeot i Alice von Hildebrand, żony jednego z największych katolickich filozofów XX w. - Dietricha von Hildebranda. Otóż, według ich opowieści, w 1970 r., tj. w pierwszym roku obowiązywania nowego kalendarza liturgicznego, następnego dnia po Uroczystości Zesłania Ducha Świętego, papież Paweł VI, po zejściu do zakrystii w Bazylice św. Piotra widząc przygotowany zielony ornat, w którym miał odprawiać Mszę Świętą zapytał: "Co się stało z oktawą Zesłania Ducha Świętego?", a usłyszawszy, że została ona zniesiona miał szczerze się rozpłakać. Jeśli tak rzeczywiście było, w co osobiście z przedstawionych powyżej powodów nie wątpię, to w związku z tym wydarzeniem co najmniej dwa pytania nasuwają się same. Pierwsze z nich dotyczy okoliczności samych reform, a minowicie: "Jak to się stało, że papież nic o tym wcześniej nie wiedział?", a drugie, powodów, dla których jedno z najważniejszych świąt całego roku liturgicznego zostało pozbawione tego szczególnego czasu.
      Gdzie tkwi problem? Nieraz zdarzało się przecież, że decyzjami papieży pewne święta, wspomnienia i wigilie były na przestrzeni wieków ustanawiane, znoszone i przesuwane. Dlaczego z oktawą Zesłania Ducha Świętego miałoby być inaczej? Aby odpowiedzieć na to pytanie musimy zastanowić się nad naturą liturgii i pomedytować przez chwilę o tajemnicy Trójcy Przenajświętszej.
      Ortodoksja. To pochodzące z języka greckiego słowo, którego używamy dziś prawie wyłącznie jako synonim rzeczownika "prawowierność" w swym pierwotnym znaczeniu odnosi się w sposób bezpośredni nie tyle do wiary, co do liturgii. Ortodoksyjnym jest ten, kto w sposób właściwy, słuszny (gr. orthos) oddaje Bogu chwałę i cześć (gr. doxa). Nie chodzi tu jedynie o przypisany ksiągami liturgicznymi sposób zachowywania się przy ołtarzu, nie tylko o same teologiczne teksty modlitw używanych przez celebransa, o ich najściślejszą zgodność z treściami depozytu wiary (lex orandi, lex credendi), ale również o wynikającą z historii zbawienia doniosłość poszczególnych liturgicznych dni, które na przetrzeni wieków zostały ułożone przez Kościół w pewną hierarchię: uroczystości, świąt, wspomnień, ferii, wigilii i oktaw. Ta hierarchia jest również wyrazem katolickiej wiary.
       Trójca Przenajświętsza. Z punktu widzenia teologii, nie ma żadnej różnicy pomiędzy poszczególnymi Osobami Ojca i Syna i Ducha Świętego i jakikolwiek element subordynacjonizmu (tj. mówienia o wyższości jednej Osoby nad drugą) jest ni mniej, ni więcej herezją. Pięknie tę prawdę wyraża prefacja mszalna, która opisując tajemnicę Boga Trójjedynego mówi o niej w taki oto sposób:
       "Ty [Ojcze] z Jednorodzonym Synem Twoim i Duchem Świętym jednym jesteś Bogiem, jednym jesteś Panem, nie w jedności jednej osoby, lecz w jednej istocie Trójcy. W co bowiem z objawienia Twojego wierzymy o Twej chwale, to samo utrzymujemy bez żadnej różnicy o Twoim Synu i Duchu Świętym. Tak, iż wyznając prawdziwe i wiekuiste Bóstwo wielbimy odrębność Osób, jedność w istocie i równość w majestacie. Majestat ten chwalą Aniołowie i Archaniołowie, Cherubini i Serafini, którzy nie przestają wołać codziennie jednym głosem powtarzając".
       Jak więc się to stało, że objawieniu się drugiej Osoby Trójcy Przenajświętszej, czyli Synowi Bożemu (Uroczystość Narodzenia Pańskiego), w zreformowanym kalendarzu przysługuje cała oktawa, a objawieniu się Trzeciej Osoby, Duchowi Świętemu, jedynie jeden dzień? Gdzie się podział liturgiczny wyraz owej "równości w majestacie" i należnej chwały, która przysługuje wszystkim Osobom "bez żadnej różnicy"? Teologia nie pozstawia nam tu zbyt wielkiego pola do manewru, więc aby nie wprowadzać nawet namiastki subordynacjonizmu pomiędzy Synem, a Duchem Świętym trzeba było albo znieść obie oktawy, albo je obie pozostawić.
       Liturgia jest rzeczywistością świętą, czyli wydzieloną z tego świata, albo mówiąc dokładniej, należącą do innej, nie-ludzkiej rzeczywistości. Jak widzimy ta świętość przenika nie tylko słowa i gesty celebracji, ale również dosięga układu liturgicznego roku - uobecnień (re-prezentacji) zbawczych dzieł Boga. Stąd też ten "porządek liturgicznego czasu" nie może być czymś przypadkowym, czymś wymyślonym na prędce, gdyż i on, w samej swej istocie jest częścią depozytu wiary.
Vas spirituale - ora pro nobis!
W Oktawie Zesłania Ducha Świętego.

piątek, 25 maja 2012

O zesłaniu Ducha Świętego, czyli myśl szeroko uśmiechnięta

        Na kilka godzin przed zesłaniem Ducha Świętego Apostołowie wraz z Matką Jezusa przebywali w Wieczerniku. Maryja, widząc zasmucone twarze osieroconych przez swego Syna uczniów zaraz zmobilizowała ich do modlitwy. Siedzieli więc razem odmawiając różaniec. Tajemnice radosne, jak mniemam, gdyż Zmartwywchwstanie Pana pozwoliło im zapomnieć o bolesnych, a wszystkich chwalebnych natenczas jeszcze nie znali. Spośród Apostołów tylko jeden nie mógł skupić się na modlitwie. Niby ruszał wargami, niby przeplatał w palcach zdrowaśki, ale myśli niosły go hen daleko. Był to św. Piotr, ten sam, którego Zbawiciel wybrał na pierwszego papieża. Zastanawiał się on i ni jak nie mógł pojąć, co też Pan Jezus miał na myśli, kiedy mówił, że gdy odejdzie z tego świata pośle Apostołom Ducha Świętego? Piotr pytał sam siebie: Kim jest ten Duchy Święty? Jak On wygląda? Czy to człowiek? A jeśli tak, to czy jest podobny do Pana Jezusa? Nie dawało mu to spokoju. Postanowił więc kogoś się poradzić.
          Pierwszą osobą, która przyszła mu do głowy była Maryja – Matka Boża. Piotr spojrzał na Nią i po chwili ... zmienił zdanie. Co też Ona może wiedzieć o Duchu Świętym? - mruknął pod nosem - Ona umie się tylko modlić, całe Jej życie to jedna wielka modlitwa. Lepiej będziej jeśli zapytam się kogoś innego. Rozejrzał się po sali i dostrzegł w rogu św. Mateusza. Tak - kiwał głową - umysł ścisły i ekonomista. On mi na pewno wszystko dokładnie wyjaśni. 
       Gdy ten tylko usłyszał pytanie Piotra spojrzał się na niego spod czoła i zniesmaczony wycedził przez zęby: To ty, pierwszy papież, namiestnik Pana pytasz się mnie o takie rzeczy? Piotrze! Skało! Fundamencie Kościoła! Stróżu depozytu wiary! Jak słuchałeś Jezusowych słów? Wiesz, co zrobię abyś nie zapomniał o tym, co ci Zbawiciel powiedział pod Cezareą Filipową? Opiszę tę historię w Ewangelii, nad którą właśnie zaczynam pracować.
Przykro się zrobiło Piotrowi. Błądził wzrokiem po twarzach Apostołów, myśląc kogo by się tu jeszcze zapytać o Ducha Świętego? Mam! Już wiem – zawołał – przecież jest św. Jan, umiłowany uczeń Pana. Młodziak wprawdzie i wąs mu się jeszcze nie puścił, ale głowę to on ma na karku, że hohoho. Jan słysząc piotrowe pytanie uśmiechnął się i mówi do niego w te słowa:
Przecież to takie proste. Jednorodzony, przedwieczny Logos, który równy jest we wszystkim Ojcu, i który był na początku u Ojca i przez którego wszystko się stało, a nie muszę ci chyba dodawać, że bez Niego nic by się nie stało co się stało, obiecał nam, że jak wstąpi do nieba i zasiądzie po prawicy Ojca przyśle Swego Parakleta, który wszystko nam objaśni. Paraklet bowiem jest Duchem prawdy, a dopiero prawda będzie nas mogła wyzwolić.
Św. Piotr szeroko otworzył oczy. Przemądrzały smarkacz - pomyślał. Kiwnął kilka razy głową na takie dictum i lekko ironizującym tonem powiedział: Rzeczywiście interesujące. Zapisz to gdzieś. Tylko dodaj do tego jakiś obszerniejszy komentarz, może ktoś to kiedyś zrozumie, ale przypuszczam, że nieprędko.
Usiadł biedny Piotr na taborecie. Płakać mu się zachciało. Pan Jezus kazał nam głosić Ewangelię wszelkiemu stworzeniu - mruczał kręcąc głową - a my wszyscy, którzy słuchaliśmy Jego nauk, którzy widzieliśmy Jego cuda, Jego Zmartwychwstanie siedzimy przestraszeni w Wieczerniku. Upadł na kolana i we łzach zaczął się modlić.
Wtem, zrobiło mu się tak jakoś dziwnie ciepło. Patrzy, a nad głowami wszystkich pojawiły się ogniste języki. Ni stąd, ni z zowąd dmuchnął silnie wiatr. Już miał Piotr krzyczeć do Tomasza niedowiarka, że mu się włosy palą, gdy Jakub Starszy, zerwawszy się na równe nogi, zawołał do niego: Piotrze, ale Ci się z głowy dymi!!! Po chwili wszystko ustało. Piotr jednak spostrzegł, że niczego się nie boi. Zastanowił się teraz nad tym, kim jest Duch Święty i wszystko zrozumiał bez pytania kogokolwiek. Wiedział już, że Duch Święty to Duch miłości, Duch, który daje mądrość, który uszlachetnia ludzi do złożenia świadectwa prawdzie, że to właśnie On uczy prawdziwej miłości, nie pozwala, by w człowieku upadła nadzieja i strzeże w nim prawdziwej wiary. W chwilę potem, pchnięty jakąś nieludzką siłą, stanął u drzwi Wieczernika i szeroko je otworzył. W te pędy pobiegł na jerozolimski rynek i zaczął na nim głosić we wszystkich językach świata, że to Jezus z Nazaretu jest obiecanym Mesjaszem, że to On z miłości dla nas umarł na krzyżu, i że trzeciego dnia zmartwychwstał. W ślad za nim na miasto ruszyli inni uczniowie. W Wieczerniku zaś została tylko Najświętsza Maryja Panna, która biorąc do ręki swój stary różaniec spojrzała w niebo i wyszeptała: Oj Synku, teraz to dopiero potrzebna im będzie modlitwa. 
W takich to właśnie okolicznościach narodził się Kościół. Tak rozpoczęło się głoszenie Ewangelii. A stało się to wszystko za sprawą Ducha Świętego, który w dniu Pięćdziesiątnicy zstąpił na Apostołów.
 Vas spirituale - ora pro nobis!

piątek, 18 maja 2012

O kryzysie w Kościele i wierności Ojcu Świętemu, czyli myśl ku rozwadze polskich katolików

     "Czy gdyby Chrystus przyszedł dziś znowu na świat, po dwudziestu wiekach, odnalazłby się w naszym Kościele? Co zrobiliśmy z Jego nauką, z Jego przesłaniem? Trzeba to jasno powiedzieć, zamieniliśmy Jezusową Ewangelię na dokumenty Kongregacji Doktryny Wiary". Nie dalej, jak kilkanaście dni temu z takimi oto słowami zwrócił się do wiernych pewien znany mi włoski ksiądz. Kiedy przekonałem się o tym, że to nie był żart, ani żadna retoryczna figura przyznam się Wam szczerze, że zaniemówiłem.
       Czy zastanawiliście się nad tym, skąd bierze się ten sposób myślenia o Kościele? Jak wkrada się do głów i serc ludzi, którzy do Niego należą? Z jakiego nasienia i korzenia wyrasta? Rozumiem tych, którzy Kościołem gardzą, którzy widzą w Nim zinstucjonalizowaną ostoję ciemnogrodu i zabobonu, zawalidrogę w procesie układania nowego porządku rzeczy i pełnej emancypacji człowieka. To oczywiste, że będzie im zależeć na osłabieniu Jego opiniotwórczej pozycji. Ale ni jak nie mogę pojąć tego typu zachowań u ludzi, którzy nazywają samych siebie: wiernymi, katolikami, ba, są nawet duchownymi.
       Patrząc na historię rozwoju idei, możemy przekonać się, że wszystkie prądy myślowe, które rodziły się na przestrzeni wieków w obrębie łacińskiej cywilizacji docierały do Polski z pewnym opóźnieniem. I tak, dla przykładu, wielu uczonych początki włoskiego Renesansu wiąże z osobą zmarłego w pierwszej ćwierci XIV w. Dante Alighieriego, podczas gdy polskie Odrodzenie przypada na wieki XVI i XVII. Prekursor europejskiego Romantyzmu, Goethe, pisze "Cierpienia młodego Wertera" w 1774 r., gdy jego polski odpowiednik - Adam Mickiewicz wydaje swe "Ballady i romanse" blisko pół wieku później, w roku 1822. Otóż biorąc pod uwagę tę dziejową prawidłowość, wydaje mi się, że jest nie tylko uzasadnionym, ale wręcz koniecznym postawienie pytania, czy aby w Polsce, już od jakiegoś czasu, nie jesteśmy świadkami procesu wkraczania do Kościoła różnych idei, które od lat z górą pięćdziesięciu, tu na Zachodzie, deformują wiarę i niszczą od wewnątrz katolickie wspólnoty? Czy, aby nie przyszedł i do nas - mówiąc kolokwialnie - kryzys posoborowy?
      "Kryzys posoborowy". Cóż to takiego? Gdyby chcieć go opisać tak, jak się opisuje jakąś chorobę, należałoby rozpocząć od pierwszego jego objawu jakim jest kontestacja boskich prerogatyw papieża, jego władzy i misji w Kościele oraz przedstawianie nauki Namiestnika Jezusa Chrystusa jako niewiążącej opinii jednego z wielu teologów. Duch lekceważania nauczycielskiego i pasterskiego głosu Następcy św. Piotra pociąga za sobą lawinę innych, tragicznych dla Kościoła zjawisk. Mam tu na myśli: odrzucenie części lub całości depozytu wiary, przejawiająca się w spadku liczby uczestniczących w niedzielnej Mszy Świętej i odejściu od Sakramentu Pokuty, laicyzacja wiernych, brak powołań kapłańskich i zakonnych przy jednocześnie wysokim odsetku odejść ze stanu duchownego, szerzące się świętokradcze celebracje liturgiczne oraz zeświedczenie osób duchownych widoczne między innymi w skandalach obyczajowych z ich udziałem.
      Ile tego typu zdarzeń ma już miejsce w polskim Kościele? Czy uprawnionym jest mówienie o istnieniu w nim kryzysu? Jeśli tak, to jaki będzie miał on dalszy przebieg? Czy powtórzą się u nas te same, "zachodnioeuropejskie" procesy, czy też przybierze on inną, bardziej specyficzną formę? Nie podejmuję się odpowiedzi na te zbyt trudne dla mnie pytania, pewien jednak jestem, że czas, który został nam dany, te kilkadziesiąt lat opatrznościowego opóźnienia otrzymaliśmy po to, aby odrobić dwie lekcje. Pierwsza z nich to lekcja historii, który uczy nas jak roztropnie oceniać sytuację, a w razie pojawienia się negatywnych zjawisk, jak mądrze reagować, aby uniknąć powtórzenia tych samych błędów, które przed laty zostały popełnione przez lokalne: niemieckie, francuskie, belgijskie, holenderskie, włoskie i amerykańskie kościoły. Druga lekcja jest znacznie prostsza, polega ona bowiem na uświadomieniu sobie ważności misji jaką Chrystus powierzył następcom św. Piotra. To właśnie od naszej postawy względem papieża, względem jego władzy i Magisterium zależy przyszłość Kościoła katolickiego w naszym kraju. Jeśli uda się nam dochować wierności Rzymowi, jestem o tym przekonany, nie dane nam będzie dzielić doświadczenia pustych kaplic, klasztorów i żłobków, nie dane nam będzie słuchać kazań o "zastępowaniu Ewangelii przez dokumenty rzymskich kongregacji". Skąd ta pewność? Przecież sam Chrystus obiecał, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła, który jest zbudowany na piotrowej skale.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

piątek, 11 maja 2012

W krainie szklanych domów, czyli myśl podczas spaceru po Parlamencie Europejskim

     Według meteorologicznych statystyk w miesiącu maju mieszkańcy Brukseli mogą się cieszyć bezchmurnym niebem jedynie przez pięć godzin dziennie. Temperatury, które oscylują wokół 10° C, gwałtowne powiewy wiejącego od strony morza wilgotnego wiatru oraz częste opady powodują, że wiosna w belgijskiej stolicy jest tak samo szara i mokra, jak rzymska zima. Doświadczyliśmy tego wszystkiego na własnej skórze. Podczas trzydniowego pobytu słońce nie przebiło się przez ciężkoszary beton nieba ani raz i to nawet na krótką chwilę. Deszcz, chłód i poranna mgła. Cóż, pozostało tylko mieć nadzieję, że turyści, którzy przybyli tam już po nas, spędzili dobrze reglamentowane piętnaście godzin bezchmurnego nieba, których nam nie dane było w tych dniach wykorzystać.
       Na piątkowe popołudnie zaplanowaliśmy spacer do samego serca europejskiego Imperium, czyli gmachu parlamentu. Co ciekawe, Unia takich serc ma dwa. Z powodu proceduralnych przepisów, kilka razy do roku, blisko ośmiuset deputowanych w orszaku tysiący swoich asystentów i doradców, opuszcza Brukselę i przenosi się do francuskiego Strasburga. Każdy taki wyjazd kosztuje podatników, bagatela, sto milionów euro.
       Spacerując wzdłuż i wszerz europejskiej dzielnicy miasta moją uwagę przykuły dwie rzeczy. Pierwsza z nich to nienajlepiej, rzekłbym dość chaotycznie zagospodarowany teren wokół samego parlamentu, a druga, to duża ilość wybudowanych, i to ogromnym nakładem finansowym, szklanych budynków. Skojarzenie z ''Przedwiośniem'' Żeromskiego nasuwało się więc samo.
      Tym, którzy dawno temu czytali tę klasyczną lekturę przypominam, że właśnie opowieścią o szklanych domach, pokrywających ''całe okolice, powiaty i województwa'' udało się przekonać Sewerynowi Baryce swego syna, Cezarego, by powrócił do odradzającej się Polski. Wszystko w niej miało być piękne i kolorowe. Ludzie mieli mieszkać dostatnio, estetycznie, higienicznie i w zgodzie z naturą. Ba, nawet kolory domów i gospodarczych budynków miał zależeć od otaczającego je krajobrazu. Pomiędzy lasami miały być zielone, a przy piaskach żółte. ''Mówimy o nowych wsiach szklanych. Już się one nie palą, a i piorun w nie nie bije. Chaty w niektórych osiedlach połączone już są szklanymi chodnikami. Obszerne gromadzkie szklane obory i gromadzkie chlewy dają możność rozwinięcia nowych przemysłów'' - argumentował ojciec. Tyle tylko, że ta ''szklana'' opowieść, która zachwyciła młodzieńca w zderzeniu z rzeczywistością okazała się wierutnym kłamstwem.
       Patrząc z piętnastego piętra europejskiego parlamentu na pogrążoną w szarzyźnie majowego nieba panoramę miasta zastanawiałem się nad tym, czy zasadnym jest wysuwanie porównań pomiędzy unijnymi realiami, w których od kilku już lat żyjemy a wizją szklanych domów Seweryna Baryki? Pytałem siebie, czy abyśmy zbyt łatwo nie uwierzyli tym, którzy zapewniali nas, że wraz z wejściem do europejskich struktur będzie nam lepiej, dostatniej i piękniej? Że przyjdą do nas stamtąd ludzie bogatsi, mądrzejsi, bardziej ucywilizowani, którzy szastając pieniędzmi na prawo i na lewo zrobią za nas Polskę? Jaki są owoce tego czasu? Czy nasza gospodarka stała się bardziej konkurencyjna wobec innych? Czy podniosła się stopa życiowa, zakres szerokopojętych usług, poziom edukacji? Czy wzrosła pozycja Polski na arenie międzynarodowej? Jaki jest stopień niezależności naszego państwa w podejmowaniu kluczowych dla nas decyzji? Przecież nasze interesy nie muszą zawsze pokrywać się z interesami innych krajów. Czy wejście do Unii spowodowało, że dorośliśmy jako społeczeństwo, że zaczęliśmy stawiać sobie, coraz to wyższe wymagania? Czy wprost przeciwnie, zubożeliśmy materialnie i duchowo, stając się europejską kolonią taniej siły roboczej, która za kilka euro, czy funtów na godzinę każe młodym Polakom, i to niekiedy z wyższym wykształceniem, zmywać naczynia w londyńskich restauracjach, albo zbierać ziemniaki na polach Bawarii?
       Szklane domy, szklane marzenia, szklana cywilizacja. W słowach może pięknie i kolorowo to wszystko wygląda. Jest tylko jeden problem i chyba dość poważny, w zderzeniu z rzeczywistością, szkło ma to do siebie, że się łatwo tłucze...
Mater Poloniae - ora pro nobis!
      

środa, 2 maja 2012

O Matce Bożej Królowej Korony Polskiej, czyli myśl trzeciomajowa

       Wydawało się, że wszystko już stracone. Szwed zajął kraj cały i tylko nieliczne twierdze, jak Zamość dawały opór najeźdźcy. Radziwiłł, jak Judasz zdradził i Litwę za obietnicę korony Carolusowi sprzedał. Pod Ujściem pospolite ruszenie Ziemi Wielkopolskiej bez jednego strzału broń złożyło, a w Małopolsce pan wojewoda kijowski Stefan Czarniecki Kraków poddać musiał. Na domiar złego wieści między ludem krążyły, że Siedmiogrodzianin Rakoczy lada chwila z wielką siłą na południową rubież uderzy. Złym wiatrem i od Dzikich Pól wiało, bo Chan z Chmielnickim się zbratawszy w potęgę rósł i nowym najazdem groził. Rzeczypospolita ginęła.
       Szwedzcy żołnierze po miastach rozlokowani upodobali sobie garnizony i stajnie w kościołach katolickich zakładać, pokazując tym samym, jaki to szacunek dla religii podbitego kraju mieć będą. Przy czym nieraz się zdarzało, że obrazy święte z ram wyciągali i z wizerunków Najświętszej Panny tudzież innych świętych tarcze strzeleckie sobie sporządzali. Żałość brała wiernych na ten proceder, ale co było począć? Tu, kto silniejszy prawa ustanawiał, tu, kto w ręku samopał trzymał panem był i władcą. 
       Gdzie było szukać pomocy? Skąd oczekiwać ocalenia? Król na Śląsk uszedł, hetmani pobici, a magnaci z coraz większą sympatią do Carolusa i do nowej wiary odnosić się poczęli. W jedno jeszcze tylko miejsce oczy ludu się zwracały. Stamtąd pomocy oczekiwano, bo kiedy źle się w domu dzieje każdy pod płaszcz matki się chroni. Klasztor jasnogórski – w nim cała nadzieja Polaków została złożona. Tu stała nowa arka Noego gdy wróg kraj potopem zalał. I wnet wieść jak grom z jasnego nieba spada. Szwed na święte miejsce rękę podniósł. Heretyk przeciw Pannie Najświętszej działa swe wytoczył. Zbrojny w tysiące na garść mnichów uderzył.
       Atak i oblężenie maryjnego sanktuarium odbiły się potężnym echem w całym kraju. Był to dowód oczywisty, że Szwedzi poprzysiężonych umów dotrzymać nie zamierzali i drwili z paktów uprzednio podpisanych. Odgłos armat spod jasnogórskich wałów miała posłyszeć wkrótce cała Rzeczypospolita. W narodzie zawrzało.
       Pierwsze za broń chwyciło Podhale, a zaraz po nim Małopolska – Ziemia Krakowska i Sandomierska. W Poznańskiem pan Krzysztof Żegocki, kasztelan babimojski partię niemałą zebrawszy Szwedów wojną podjazdową nękać począł. Na wieść o tym, co w Koronie dziać się poczęło, na Litwie jedna po drugiej konfederacyje szlacheckie pod panem wojewodą Pawłem Sapiehą zawiązywać się poczęły i Radziwiłła – Judasza, tak to umiejętnie poczęły podchodzić, że ten sam tym stanem rzeczy otumaniony nie wiedział, kto jeszcze z nim, a kto już przeciw niemu stoi. Nieraz się też zdarzało, że chrzest, czy wesele pobożnie w kościele zaczęte kończyło się z wieczora wycieczką na pobliską szwedzką stanicę, po której potem jeno zgliszcza i trupy ostawały. Kto w Boga i w Pannę Najświętszą wierzył za szablę chwytał lub choćby kosę na sztorc osadzał i szedł do lasu, rodzinę i dom zostawiając, mścić zniewagę na Jasnogórskiej Matce wyrządzoną. W szlacheckich zaś dworach i po chłopskich chatach niewiasty z pacholęciami ostawione w bezczynności tkwić nie zamierzały. Te inne, bo modlitewne konfederacje zawiązawszy, co wieczór na pacierze i różańce zmawiać się poczęły. A tak wytrwale do tego się przykładały, że nieraz i po północku do własnych domów na spoczynek powracać im przychodziło.  
       Pewnym swego zwycięstwa najeźdźcom nagle ziemia pod nogami rozstępować się poczęła. Patrole, które w pole ruszały, jak kamień w wodzie ginęły. Wsie całe pustoszały, a Szwed, wchodzący do osad nie tylko zwierząt w oborach nie uświadczył, ale i nieraz studnię zasypaną znajdował. Na nic się zdały kontrybucje, represje i egzekucje wszelakie, na nic i trupy gęsto wiszące na przydrożnych drzewach. Rzeczpospolita zmartwychwstała.
       Jan Kazimierz od kilku miesięcy na Śląsku przebywający pilnie ucha nadstawiał na wieści z Ojczyzny płynące. Co raz to też nowe poselstwa do króla przybywać poczęły, a zacni panowie na kolanach nie przestawali go błagać, by do kraju czym prędzej powracać raczył.  
       Tej to właśnie chwili Lwów, a z nim i cała Rzeczypospolita Obojga Narodów, jak zbawienia wyczekiwał. Tłum na dzień ten do miasta przybył tak wielki, że wojsko siłą królowi i co wielmożniejszym gościom drogę do Katedry Najświętszej Maryi Panny torować musiało. Po zakończonej Mszy Świętej, polecono, by wierni z kościoła się nie oddalali, gdyż Najjaśniejszy Pan słowo do ludu chce skierować. Władca tymczasem przed Najświętszym Sakramentem klęczał i łzy gęsto po twarzy płynące wycierał na myśl o bólach i cierpieniach, które kraj jego od nieprzyjaciół doznawał. Wreszcie otarłszy chustką oczy, z klęczek się podniósł i stanąwszy przed Bogiem i przed narodem rzekł w te oto słowa: 

       ''Wielka Boga Człowieka Matko, Najświętsza Dziewico! Ja, Jan Kazimierz, za zmiłowaniem Syna Twojego, Króla królów, a Pana mojego i Twoim miłosierdziem król, do Najświętszych stóp Twoich przypadłszy, Ciebie dziś za Patronkę moją i za Królową państw moich obieram. Mnie samego, Królestwo moje Polskie, Wielkie Księstwo Litewskie, Ruskie, Pruskie, Mazowieckie, Żmudzkie, Inflandzkie i Czernichowskie, wojsko obojga narodów i pospólstwo wszystko Twej osobliwej opiece i obronie polecam, Twojej pomocy i miłosierdzia w teraźniejszym utrapieniu królestwa mego przeciwko nieprzyjaciołom pokornie żebrzę. A ponieważ nadzwyczajnymi dobrodziejstwami Twymi zniewolony pałam wraz z narodem moim, nowym, a żarliwym pragnieniem poświęcenia się Twej służbie, przyrzekam przeto, tak moim jak i senatorów, i ludów moich imieniem, Tobie, Twojemu Synowi, Panu naszemu Jezusowi Chrystusowi, że po wszystkich ziemiach Królestwa mojego cześć i nabożeństwo ku Tobie rozszerzać będę. Obiecuję wreszcie i ślubuję, że kiedy za przepotężnym pośrednictwem Twoim i Syna Twego wielkim zmiłowaniem, nad wrogami, a szczególnie nad Szwedem odniosę zwycięstwo, będę się starał u Stolicy Apostolskiej, aby na podziękowanie Tobie i Twemu Synowi dzień ten corocznie uroczyście, i to po wieczne czasy, był święcony oraz dołożę trudu wraz z biskupami Królestwa, aby to, co przyrzekam, przez ludy moje wypełnione zostało''. 

       Lud na kolana padłszy króla po rękach począł całować i wierność prawowitemu majestatowi przysięgał. ''Tak nam dopomóż Bóg!'' –  wołała szlachta, rękami bijąc po szablach. ''Fiat voluntas tua'' – wtórowali im księża i mnisi. Zgiełk powstał niemały, gdy król kościół opuszczał. Płacz mieszał się z radosnymi okrzykami, głosy męskie z niewieścimi, modlitwy z przekleństwami rzucanymi na wroga. Tak to Jan Kazimierz śluby swe począł wypełniać.
       Nie zapomniał Janie Kazimierzu naród polski o twych ślubach. Nie zapomniał o swojej Matce i Królowej – Częstochowskiej Pani. Nie zapomniała Polska o jasnogórskim klasztorze, bo w tamtym miejscu, tam, przed Jej obliczem w ciągu długich wieków nieraz mrocznych i krwawych, tam, na tamtym skrawku poświęconej ziemi, Polska zawsze była Polską, a Polak był Polakiem. I choć ziemię naszą nieraz but najeźdźcy deptał, i choć nieraz krew gęsto w tę ziemię wsiąkała to na Jasnej Górze, w Kalwarii Zebrzydowskiej, w Kodniu, Ludźmierzu, Gietrzwałdzie i w tysiącu innych miejsc poświęconych Maryi, my zawsze byliśmy wolni. Dlatego dziś w święto Tej, która zawsze nam była najlepszą Królową i Matką ośmielamy się wołać tak, jak wołali nasi ojcowie: Królowo Korony Polskiej – módl się za nami! 
W wigilię uroczystości Najświętszej Maryi Panny, Królowej Polski.