wtorek, 25 września 2012

"Pakt Ribbentrop - Beck", czyli przyczynek do dyskusji o książce Piotra Zychowicza

       "Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju". (Łk, 14, 31-32)

       Kończę właśnie czytać najbardziej dyskutowaną książkę ostatnich tygodni - "Pakt Ribbentrop - Beck" Piotra Zychowicza. Jej główne tezy, casus belli uniwersyteckich profesorów i zwykłych fascynatów historii, można przedstawić w taki oto sposób: "Największym błędem polityki ministra Józefa Becka było odrzucenie propozycji Hitlera przystąpienia do Paktu Anty-Kominternowskiego, a co za tym idzie wspólnego uderzenia na Związek Radziecki. Drugi postulat wynika z pierwszego. W kolejnej fazie światowego konfliktu, już po upadku Sowietów i włączeniu się do wojny Stanów Zjednoczonych, realizując tylko i wyłącznie interesy naszego państwa, należało opuścić obóz faszystowski i stanąć po stronie zachodnich demokracji". Naukowa herezja, czy niewykorzystana szansa uratowania państwa przed niemalże całkowitym zniszczeniem? Oto mój głos w tej sprawie.
       Zacznę od pytania: Czy los mógł się obejść z Polską jeszcze okrutniej niż obszedł się z nią w rzeczywistości? Czy ktoś mógł dla nas napisać jeszcze gorszy scenariusz tej wojny? Spójrzmy na fakty! Pomimo tego, że Rzeczpospolita teoretycznie znalazła się w obozie państw zwycięskich została potraktowana nieporównywalnie gorzej niż wszyscy sojusznicy III Rzeszy (Włochy, Japonia, Węgry, Rumunia, Finlandia). Obszar naszego kraju skurczył się z 390 tys. do 312 tys. km². Straty terytorialne Polski wyniosły więc 20% jej przedwojennego stanu!!! Ludność zmalała z 35,3 mln w 1939 r. do 23,9 mln w nowych powojennych granicach. Inteligencja, nośna siła narodu, gwarantująca mu życie na odpowiednim poziomie kulturowo-cywilizacyjnym, na skutek działalności sowieckiego i hitlerowskiego okupanta, została zdziesiątkowana. Liczby mówią same za siebie. Polska straciła w wyniku działań wojennych i czerwono-brunatnego terroru: 58% adwokatów, 47% lekarzy, ponad 30% księży i kleryków oraz 30% pracowników akademickich. Jeśli dodamy to tych liczb ubytki demograficzne spowodowane powojenną emigracją, to naszym oczom ukaże się obraz Polski niemalże całkowicie wyjałowionej intelektualnie i pozbawionej elit. Uszczerbek materialny Rzeczpospolitej szacuje się na ponad 50 mld ówczesnych dolarów!!! Dodać może jeszcze warto, że ta astronomiczna cyfra wzrosła po zakończeniu działań wojennych, nie tylko na skutek łupieżczej działalność sowieckiego okupanta, ale również poprzez decyzje naszego brytyjskiego sojusznika, który wystawił rządowi RP rachunek za wydatki związane z jego działalnością na uchodźstwie w wysokości, bagatela, 13 mln funtów. 
       Jeśli był to najgorszy z możliwych scenariuszy, to moim zdaniem każdy inny, łącznie z tym, zaproponowanym przez Piotra Zychowicza był dla Polski lepszy. Jest na to sporo dowodów. Spójrzmy jak potoczyły się losy innych państw, które bardziej niż "narodowym honorem" kierowały się trzeźwą oceną zaistniałej sytuacji politycznej. Kto dziś ocenia negatywnie zachowanie rządu czechosłowackiego, który postawiony przed faktem rozbioru całego kraju, nie wydał rozkazu rozpoczęcia "honorowej wojny" z wkraczającymi wojskami Niemiec, Węgier i Polski? Kto dziś oskarża Węgrów, Rumunów czy Finów o wspólny z Niemcami atak na ZSRR, skoro państwa te stanęły przed wyborem albo sojuszu z Hitlerem albo całkowitej likwidacji? Jakie straty poniosły one w porównaniu z Polską? Prowadzona przez ich rządy polityka, służyła obronie życia obywateli, czy raczej przyczyniła się do ich eksterminacji? Jakie rozmiary przyjął na terenach tych państw holokaust? W którym z tych krajów wzniesiono wielkie obozy śmierci dla unicestwienia całych narodów i klas społecznych? Wszystko to skłania mnie osobiście do podpisania się pod słowami autora książki, że: "w dziejach narodów są chwile, gdy trzeba zacisnąć zęby i iść na bolesne koncesje. Ustąpić, aby ratować państwo przed zniszczeniem, a obywateli przed zagładą". Tym bardziej, że te koncesje i ustępstwa, w wizji Zychowicza, miały mieć tylko charakter przejściowy.
       Wiem, że wielu Polakom trudno jest się pogodzić z tym stwierdzeniem. Podejrzewam nawet dlaczego. Jako naród kochamy żyć legendami i dla wielu z nas historie o odwadze i brawurze naszych kawalerzystów, atakujących szablami czołgi stanowią nieodłączną część naszej narodowej tożsamości. Nic nie robimy sobie z faktu, że ta i jej podobne narracje zostały wyssane z niemieckiego palca propagandy jedynie po to, aby ośmieszyć polskich dowódców i ukazać ciężką dla najeźdźcy wojnę 39 r. jako krótkotrwałą "kampanię wrześniową". Jako naród przywykliśmy się chlubić tym, że "warszawskie dzieci szły śmiało w bój" podczas, gdy każda inna nacja wstydziłaby się tego, że podjęła walkę bez regularnych jednostek wojskowych. "My jedyni, my wybrani, niech inni patrzą jak polski żołnierz gotów jest umierać z honorem. Pan Bóg nam pobłogosławi, bo racja jest po naszej stronie". A Pan Bóg zwykł pomagać tym, którzy sami sobie pomagają, którzy potrafią używać nie tylko serca, ale i rozumu, a to właśnie rozum nakazywał nam w tamtym czasie nie grać roli strażaka Europy, bo nas na to, po zaledwie dwudziestu latach istnienia, stać nie było. To rozum podpowiadał, by nie bronić na przedpolach Warszawy, Poznania, Łodzi i Lwowa, interesów Paryża i Londynu nie mając żadnych gwarancji w szczerość alianckich deklaracji, podpisów i obietnic (patrz: Konferencja w Monachium z 1938 r.).
       Nieodrobiona lekcja ministra Becka z rozumnego prowadzenia polityki zagranicznej nie tylko ściągnęła na nasz kraj katastrofę niemieckiej i sowieckiej okupacji, nie tylko pozbawiła Polskę znacznej części jej terytorium, ale swymi konsekwencjami demograficznymi wpływa nadal na obraz naszej codzienności. Mam tu na myśli przede wszystkim pozbawienie Polski elit, ludzi serca, rozumu, wiary i honoru, którym przyszło umierać w Katyniu, Oświęcimiu, Majdanku, na barykadach powstańczej Warszawy, stepach Kazachstanu i Wyspach Sołowiowskich. Każdy, kto ma choć szczyptę krytycyzmu wobec informacji podawanych nam codziennie w telewizyjnych wiadomościach, wie że tak jest, że jesteśmy krajem bez elit! I drugie, być może jeszcze bardziej brzemienne w swych skutkach, to wdrukowanie w umysły blisko połowy naszych obywateli przeświadczenia, któremu hołdował minister Beck, a mianowicie, że polską politykę da się prowadzić lepiej i  skuteczniej z perspektywy stolicy innej niż Warszawa.
       Czy więc w 1939 roku na Zamku Królewskim w Warszawie należało podpisać pakt Ribbentrop-Beck? Moim zdaniem, dla dobra Polski i jej wszystkich obywateli, niezależnie od ich narodowości, dla dobra Europy i całego świata - tak, należało to zrobić!

czwartek, 20 września 2012

60-ty grosz do reformy liturgicznej reformy, czyli jeszcze o duchu liturgii

       "Trzy cuda nieustannie rozkwitają w ogrodzie Oblubienicy Chrystusa: mądrość Jej doktorów, heroizm Jej świętych i męczenników oraz blask Jej liturgii. Et hi tres unum sint! Te trzy są jednym! Liturgia jest bowiem sama w sobie jedną wielką pieśnią mądrości i miłości, która streszcza oba porządki intelektu i woli wynosząc je do poziomu modlitwy". Dom Gérard Calvet OSB

       Czym jest liturgia? - zapytał pewnego dnia cesarz Karol Wielki swego doradcę Alkuina, a ten bez wahania odparł: "Liturgia jest bożą radością". Podczas celebracji wigilii paschalnej, serca całego roku liturgicznego w kościołach katolickich brzmi śpiew Exultetu, wielkiej pieśni zwycięstwa narodu odkupionego, który przeszedłszy przez Morze Czerwone swoich nieprawości, niczym panna przystrojona w weselnym orszaku wychodzi na spotkanie swego Oblubieńca. "Zdobny blaskiem takiej światłości, raduj się, Kościele święty, Matko nasza!". Echo orędzia paschalnego pobrzmiewa w każdej Mszy świętej, w której poprzez sakramentalne ponowienie krzyżowej ofiary uobecnia się na nowo dzieło chrystusowego Odkupienia - największy powód naszej radości. To, co Adam odrzucił poprzez swe nieposłuszeństwo było dla ludzkości powodem smutku i rozpaczy, to zaś, co zostało przyniesione przez Zbawiciela, wszelka łaska i błogosławieństwo wysłużone w godzinie Jego męki i śmierci staje się dla tych, którzy się do Niego przyznają, wiecznym i jedynie-prawdziwym szczęściem wypływającym ze świadomości ostatecznego zwycięstwa nad Diabłem, grzechem i naszym biologicznym przemijaniem. Właśnie to zwycięstwo pozwala nam już tu na ziemi uczestniczyć w radosnej liturgii niebieskiego Jeruzalem gdzie ponad "tłumem, którego nikt nie mógł policzyć", ponad zastępami aniołów i świętych wznosi się wielka pieśń uwielbienia: "Sanctus, sanctus, sanctus". To radość z faktu wejścia na chwilę do nieba powinna koncentrować całą naszą uwagę ilekroć przekraczamy próg świątyni.
       Pytanie, które stawiam teraz brzmi: Jak ta radość jest wyrażana przez wiernych?
       Nie tak dawno, bo niespełna tydzień temu, dane mi było uczestniczyć w Dniach Młodych naszej sandomierskiej diecezji. W ciągu trzech dni do Ostrowca Świętokrzyskiego przybyło ponad pięć tysięcy dziewcząt i chłopców, którzy w zdecydowanej większości są zaangażowani w różnego rodzaju ruchy kościelne, a co za tym idzie, posiadają pewną formację liturgiczną. Jednym słowem - elita.
    Na sobotni wieczór, w kościele św. Michała Archanioła zostało zaplanowane nabożeństwo eucharystyczne, które sam zresztą miałem zasczyt poprowadzić. Po zakończonej liturgii słowa rozpoczęła się adoracja Najświętszego Sakramentu i tu, ku mojemu zdziwieniu, spostrzegłem, że ta młodzieżowa "elita" nie potrafi, albo lepiej, znosi  z wielkim trudem, trwanie na modlitwie w ciszy. Kiedy brzmiały gitary, bębenki i skrzypce, kiedy po kościele rozchodził się głos pieśni młodzi byli sobą. Czuli się pewnie. Uśmiechnięci w geście uwielbienia podnosili swoje ręce. Wystarczyło jednak tylko by na kilka chwil umilkły instrumenty, a zaraz całą świątynię napełniał dziwny duch poszukiwania czegokolwiek, co mogłoby przerwać kontemplacyjne milczenie. Głos telofonicznego dzwonka, następujący po nim szybko przytłumiony wybuch śmiechu, szukanie kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. Totalne zagubienie się w ciszy. Wiem, że generalizuję, bo z pewnością było tam wiele osób, które autentycznie się modliły, ale ogólna atmosfera była właśnie taka. Potwierdziły to dwa spontaniczne i donośne wybuchy oklasków zaraz po kończącej nabożeństwo pieśni. Czy radość ta wypływała z autentycznego doświadczenia Misterium eucharystycznego, trwania na modlitwie przed Chrystusem prawdziwie obecnym, z możliwości wejścia na chwilę do nieba, czy raczej z faktu wspólnego przeżycia pewnego emocjonalno-estetycznego doświadczenia? Przyznam się Wam szczerze, że nie znam odpowiedzi na to pytanie.
       W jakim duchu ma być sprawowana katolicka liturgia? Czy ma być ona głównie lautretyczna, skoncentrowana na adoracji Boga, czy też przede wszystkim skupiona na dydaktyzmie, nieustannym pouczaniu i wyjaśnianiu, na czynniku wspólnotowotwórczym, rozumienjącym atrkacyjność liturgiczną głównie w kategoriach wprowdzania do niej coraz to nowych i nowych elementów? Myślę, że jest to podstawowa kwestia, która powinna stać się celem teologiczno-liturgicznych dyskusji, gdyż nieumięjętne ujęcie tego jakże waszkiego zagadnienia prowadzi nieuchronnie do zubożenia i zbagatelizowania bogactwa kultycznego Kościoła i w konsekwencji do pozbawienia nas uczestnictwa w jedynie-prawdziwej radości.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!