środa, 29 lipca 2015

Kazania sandomierskie: Czy katolik powinien być biedny? Kazanie na VIII Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
Głównym przesłaniem duchowym dzisiejszej Ewangelii jest wezwanie do okazywania sprytu w sferze duchowej, tak jak to zwykliśmy czynić w zabieganiu o sprawy materialne. Dla dobrego zrozumienia tej przypowieści trzeba podkreślić, że Pan Jezus nie gloryfikuje w niej nieuczciwości człowieka, ale pochwala jego zachowanie, że ten znalazłszy się w tarapatach, zamiast opuścić ręce, zaczął szukać korzystnego dla siebie rozwiązania. Tak mamy czynić i my sami w sprawach duchowych/ Chciałbym jednak, moi Drodzy, poświęcić tę homilię innemu tematowi, który również wypływa z dzisiejszej Ewangelii, mam tu na myśli podejście chrześcijanina do pieniądza, do spraw materialnych.
Zacznę to rozważanie od pewnego wydarzenia, które miało miejsce w Stanach Zjednoczonych, a dokładnie w Chicago w 1923 r. Wówczas to w jednym z ekskluzywnych hoteli tego miasta odbyło się spotkanie dziewięciu najbogatszych biznesmenów ówczesnej Ameryki:
- prezydenta największej amerykańskiej kompanii produkującej stal;
- prezydenta największej firmy usług komunalnych;
- największego wydobywcy ropy naftowej;
- największego inwestora na rynku zbożowym;
- prezydenta nowojorskiej giełdy na Wall Street;
- najbogatszego jej maklera;
- właściciela jednego z nowojorskich banków;
- członka gabinetu prezydenta Stanów Zjednoczonych i jeszcze jednego, obrzydliwie bogatego finansisty.
Spotkanie to było okazją do świętowania ich sukcesów oraz planowania przyszłych wspólnych inwestycji, które jeszcze bardziej miały pomnożyć ich majątki. Spójrzmy jednak w ich życiorysy. Zobaczmy, co się stało z tymi ludźmi w przeciągu następnych dwudziestu pięciu lat.
- właściciel firmy produkującej stal stracił cały majątek i zmarł jako bankrut;
- właściciel firmy usług komunalnych zakończył swe życie pobierając zasiłek dla bezrobotnych;
- największy wydobywca ropy naftowej zmarł w szpitalu dla psychicznie chorych;
- największy inwestor z Wall Street oraz doradca prezydenta trafili do więzienia;
- prezydent Banku oraz prezydent giełdy odebrali sobie życie;
- a najbogatszy handlarz zbożem umarł bez grosza przy duszy.
            Ostatni z nich, ów obrzydliwie bogaty finansista, niejaki Jesse Livermore, mając jeszcze na swoim koncie niewyobrażalną, jak na ówczesne czasy, fortunę kilku milionów dolarów również popełnił samobójstwo. Nim to jednak uczynił, zdążył napisać krótki list adresowany do żony. Pisał w nim takie oto słowa: „Droga Nino! Nie daję rady! Jest mi źle. Jestem zmęczony walką i nie mogę tego więcej unieść. To jedyne wyjście. Nie jestem godny Twojej miłości. Jestem nieudacznikiem. Naprawdę jest mi przykro, ale to dla mnie jedyne wyjście. Kocham Cię!”.
Po przytoczeniu tej pouczającej historii przejdźmy do tego, co mówi zdrowa katolicka doktryna o posiadaniu własności:
Po pierwsze wolą Bożą jest to, abyśmy, jak mówi Księga Rodzaju, „czynili sobie ziemię poddaną”. Jesteśmy zatem przez Boga zachęcani, jesteśmy przez Niego wezwani do podnoszenia swoich kwalifikacji, do bogacenia się w uczciwy sposób i do wspinania się po szczeblach kariery zawodowej. Mamy sobie czynić ziemię poddaną. Bóg chce, jeśli tylko takie jest nasze powołanie, byśmy posiadali dobra materialne, gdyż tylko wówczas możliwym jest to, że będziemy mogli dzielić się nimi z tymi, którzy są od nas biedniejsi.
Ludzie, którzy stoją poza Kościołem, a niekiedy i my sami wierzący wpadamy w pułapkę myślenia, że porządny katolik powinien być ubogi oraz że posiadanie pieniądza sam w sobie to coś grzesznego. Wpadamy w pułapkę, że lepiej jest nie mieć pieniędzy, niż je mieć.
No tak, tyle tylko, że idąc tym tokiem myślenia, godzimy się na używanie naszych pieniędzy przez inne osoby, chociażby w sferach rządzących, które niekoniecznie muszą mieć te same co my ideały. Mówiąc wprost, moi Drodzy, zabrane nam pieniądze służą bardzo często odgórnemu wprowadzaniu programów szkolnych narzucających zupełnie niechrześcijański sposób życia, służą promocji dewiacji i temu wszystkiemu, co Jan Amos Komeński XVII-wieczny czeski myśliciel, nota bene patron jednego z europejskich programów edukacyjnych – Comeniusa, nazywał: „Terrible opus reformationis mundi” – straszliwym dziełem zreformowania świata. Na tę reformę, na burzenie cywilizacji łacińskiej potrzebne są pieniądze, stąd aktem kontrrewolucji w działaniu katolickim powinno być ni mniej, ni więcej jak bogacenie się, dawanie świadectwa swojej uczciwości w posługiwaniu się nimi, i przekazywanie części zarobionych przez siebie pieniędzy na zbożne cele. W swojej nauce, w Ewangelii Jezus wcale nie mówi, że Jego uczniowie mają żyć poniżej przeciętnej, że mają jeździć zdezelowanymi samochodami, że mają kupować najtańsze produkty żywnościowe i mieszkać w kawalerkach. Ewangelia uczy nas przede wszystkim tego, że pieniądze nie mają odgrywać najważniejszej roli w naszym życiu, że mają one nam służyć w realizowanie najważniejszego celu, jakim jest zbawienie duszy i troska o zbawienie innych.
Bycie chrześcijaninem oznacza również staranie się o odniesienie sukcesu tu na ziemi, oznacza pomnażanie talentów i niemarnowanie okazji do czynienia dobra. A miernikiem, probierzem mojego zdrowego podejścia do pieniędzy, mojego panowania nad tym wymiarem duchowości jest pytanie: „Co ja robię z pieniędzmi?” Czy aby przypadkiem posiadane przeze mnie dobra materialne nie zamykają mnie w egoizmie, czy nie jestem niewolnikiem posiadania, czy wprost przeciwnie ubogacają mnie wewnętrznie i otwierają na bliższą zażyłość z Bogiem i bliźnim. Amen.

wtorek, 14 lipca 2015

Kazania sandomierskie: Fałszywi prorocy - Kazanie na VII Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego


+JMJ
Moi Drodzy!
     Rozważając dzisiejszą Ewangelię chciałbym zatrzymać się nad dwiema sprawami, nad dwoma tematami, które ta Ewangelia poddaje nam pod rozwagę. Pierwszy z nich to ostrzeżenie przed fałszywymi prorokami. A drugi temat to słowa, które powinny wzbudzić w nas duchowy niepokój: „Nie każdy, kto mi mówi Panie, Panie wejdzie do Królestwa Niebieskiego”.
      Fałszywi Prorocy. Zbawiciel sformułował swą wypowiedź o fałszywych prorokach w sposób niezwykle obrazowy. Mówi o nich: „drapieżne wilki, które w owczej skórze” przychodzą, by atakować i rozpraszać Chrystusową owczarnię, czyli Kościół. Wilki sprowadzają więc nie tylko fizyczną śmierć, ale również mogą one sprowadzić śmierć duchową poprzez sianie zamętu oraz kłamstwa.
       Wystarczy tylko zerknąć do kart historii Kościoła, by przekonać się, że już od pierwszego wieku, od samego początku byli tacy ludzie, którzy, co ciekawe, niejednokrotnie bez złej woli, niejednokrotnie będąc przekonanymi o prawdziwości głoszonych przez siebie nauk, stawali się owymi wilkami. Ariusz, Pelagiusz, Luter, Kalwin – ludzie ci deformowali Ewangelię, zniekształcali Objawienie, a przez to fałszowali prawdę, którą Bóg objawił o sobie samym. Zerknijmy do Encyklopedii. Wczytajmy się w hasła: doketyzm, który zaprzeczał fizyczności ciała Chrystusa, arianizm –  odmawiający Zbawicielowi bóstwa, monofizytyzm – zaprzeczający Jego człowieczeństwu, donatyzm – mówiący, że w Kościele jest tylko miejsce dla ludzi świętych, pelagianizm – twierdzący, że człowiek może zbawić się sam, własnymi siłami bez pomocy Bożej łaski, czy bardziej nam współczesne herezje luteranizmu, kalwinizmu i modernizmu – wszystkie te nauki miały zdecydowanie negatywny wpływ na wiarę poszczególnych ludzi, wywołały w duszach niemało zamętu i sam Pan Bóg jeden raczy widzieć ilu ludzi doprowadziły do wiecznego potępienia. Co jest jednak ciekawe, niezwykłym wyrokiem Bożej Opatrzności herezje te przyczyniały się również do rozwoju ortodoksyjnej nauki Kościoła. Kościół bowiem, stojąc w obliczu takich zagrożeń i błędów musiał włożyć ogrom wysiłku intelektualnego oraz duchowego, aby dokładnie, aby precyzyjnie określić, co jest prawdą wiary, a co jej wypaczeniem.
     Na przestrzeni całych wieków, w toku zaciętych sporów i polemik opracowane zostały zasady i reguły, które i dzisiaj powinny nam pomagać w rozeznawaniu i ocenianiu teologicznych twierdzeń. Myślę, że całkiem na miejscu będzie przytoczenie dwóch najbardziej podstawowych, obie wydają się dość łatwe do zapamiętania:
Po pierwsze: nauczanie Kościoła nie może przeczyć samemu sobie. Przez dwa tysiące lat istnienia Katolickiego Magisterium, doktrynalny rozwój jaki się w nim dokonał może być określony tylko jednym słowem – jednorodność. Przechodzi się od tego, co nie wyjaśnione do tego, co doprecyzowane. Od ogólności do szczegółowości.
I po drugie: żadna nowa nauka nie może pojawić się w nauczaniu Kościoła, ponieważ Objawienie zakończyło się wraz ze śmiercią ostatniego z Apostołów. I choć Kościół ogłasza nowe dogmaty, papieże piszą encykliki, ich treść, prawdy w nich zawarte, są głęboko zakorzenione w Objawieniu Zbawiciela, w tym Objawieniu które zostało przekazane Apostołom. Ponieważ katolicyzm to nic innego jak przekazywanie z pokolenia na pokolenie Objawienia, które z biegiem czasu jest coraz lepiej rozumiane, coraz lepiej interpretowane i pojmowane. Dokładnie w myśl słów św. Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian. Słowa te wyrażają cały geniusz katolicyzmu: „Przekazałem to, co otrzymałem”.
Tę część naszych rozważań, moi Drodzy, można więc podsumować w następujący sposób: Wszystko co Kościele katolickim nie jest tradycyjne, wszystko co nie sięga swymi korzeniami Chrystusa jest jedynie teologiczną tandetą lub plagiatem innych niechrześcijańskich idei.
„Nie każdy kto mi mówi Panie, Panie wejdzie do Królestwa Niebieskiego”. Jest takie polskie powiedzenie, które bardzo dobrze oddaje tę prawdę. „Modli się pod figurą, a diabła ma pod skórą”. I coś w tym jest, że tak wielu ludzi, którzy mają Pana Boga na ustach, ludzie, którym imiona Jezusa i Maryi praktycznie z języka nie schodzą, są w stanie wyrządzać innym zło, dopuszczać się względem bliźnich niesprawiedliwości. Jeden z moich znajomych, ojciec Dominikanin zwykł mawiać: „Można mieć wargi spękane od modlitwy niczym antyczne schody, a w życiu Boga nie spotkać”. I to jest prawda.
„Nie każdy, kto mi mówi Panie, Panie wejdzie do Królestwa niebieskiego”. Ile trzeba mieć pokory, ile miłości, ile razy podjąć decyzję o nawróceniu, aby dostać się do nieba! Jak bardzo trzeba być bezkompromisowym w podejściu do prawdy, ile czasu trzeba spędzić na modlitwie, ile łez trzeba wylać nad swymi grzechami, aby dostać się do niebieskiej Ojczyzny! Jak bardzo trzeba kochać ludzi, nawet tych, którzy nam źle życzą, jak często musimy mówić słowo: „przebaczam”, aby samemu móc je usłyszeć z ust Przedwiecznego Sędziego! 
„Nie każdy kto mi mówi Panie, Panie, wejdzie do Królestwa Niebieskiego”. A kto tam trafi? A kto tam dotrze? „Wejdą tam tylko ci, którzy pełnią wolę Ojca” – mówi Pismo Święte. Módlmy się zatem za samych siebie, abyśmy umieli odczytać wolę Bożą w naszym życiu. Módlmy się również za tych, aby Ci, którym się tylko wydaje, że pełnią Jego wolę, a w rzeczywistości są budowniczymi domów bez fundamentu, domów nie na skale postawionych lecz na piasku, aby odkryli piękno naszej wiary, piękno katolicyzmu jedynej prawdziwej religii i podjęli się wspaniałego i wielkiego dzieła, do którego wszyscy jesteśmy wezwani, a mianowicie: „Przekazywania tego, co się otrzymało”, a nie tego co się samemu wymyśliło. Amen.
Mater purissima - ora pro nobis!

wtorek, 7 lipca 2015

Kazania sandomierskie: O cudzie rozmnożenia chleba - Kazanie na VI Niedzielę po Zesłaniu Ducha świętego

+ JMJ
        Rzecz doprawdy ciekawa! Mam na myśli, moi Drodzy, to niezwykłe wydarzenie opisane przez dzisiejszą Ewangelię. A co konkretnie? Zwróćmy uwagę, że kiedy Pan Jezus dokonywał cudów, a były to najczęściej uzdrowienia, zwykł mawiać do osób obdarzanych łaską: „Idź, tylko nic nikomu nie mów”. Z Jego woli takie przypadki miał otaczać nimb tajemniczości oraz niedostępności. Jakże inaczej jest z cudem opisanym przez dzisiejszą Ewangelię! Rozmnożenie chleba nie miało przecież nic wspólnego z tą tajemniczością. To było jawne. To było spektakularne! To był cud dokonywany przed tysiącami, na oczach tłumów, który z pewnością przysporzył Zbawicielowi tylu nowych wyznawców, co i nieprzejednanych wrogów. I teraz pytanie: Dlaczego takie zachowanie? Skąd te podwójne standardy stosowane przez Pana Jezusa? Stawiam, moi Drodzy, tezę, że tym wyższym powodem i nadrzędnym czynnikiem, dla którego Zbawiciel w tak ostentacyjny, rzec by można, nawet w prowokacyjny sposób okazał swoje bóstwo było wprowadzanie uczniów w kolejne tajemnice Królestwa Bożego, a konkretnie w misterium Kościoła. To był ów wyższy cel! Przygotować uczniów do pracy w rodzącym się dopiero Kościele.
Dlaczego można tak sądzić? Wróćmy do tekstu Ewangelii. Po pierwsze trzeba zwrócić uwagę na pewien niuans, ale jakże ważny, że rozmnożonego przez siebie chleba Jezus nie podawał tłumowi sam, ale dokonał tego przez uczniów. Bóg daje coś wybrańcom, Apostołom, hierarchii, aby ci z kolei przekazali to innym. Popatrzmy, jak idea kapłaństwa hierarchicznego, kapłaństwa służebnego jest głęboko zakorzeniona w całym nauczaniu Zbawiciela.
Po drugie. W scenie tej Pan Jezus uczy kolejnej prawdy, a mianowicie, że uczniowie mają traktować ludzi na zasadach Chrystusowej logiki miłości. Wyrywa ich tym samym z plemiennej mentalności Starego Testamentu, ukazując piękno powszechności, piękno katolicyzmu, czyli równości wszystkich wobec Boga. Nie jest ważne kim są ci, którzy przybyli na pustkowie. Nie ważne, czy to Żydzi, Samarytanie, czy poganie. Nie jest ważna ich pozycja społeczna: czy są faryzeuszami, saduceuszami, uczonymi w Piśmie, pogardzanymi przez wszystkich celnikami, czy nierządnicami. Nie jest ważne czy są wolnymi, czy niewolnikami. Ważne jest to, że idą za Jezusem, że słuchają Jego nauki, że są Mu posłuszni. Na Jego polecenie, co ciekawe, ponownie przekazane im nie bezpośrednio, ale przez Apostołów usiądą w pięćdziesięcioosobowych grupach. Tak oto rodzi się Kościół – wspólnota, zasłuchana w słowa Jezusa, pod opieką wybranych przez Niego pasterzy, posłusznych im, jak Jemu samemu.
Jest jednak jeszcze i jeden czynnik. Dla całego Kościoła to wydarzenie jest ważne z jeszcze jednego powodu. Otóż rozmnożenie chleba jest etapem wprowadzającym Apostołów w misterium Eucharystii. Przecież dokładnie tych samych czasowników użyją Ewangeliści dla opisania czynności wykonywanych przez Zbawiciela przy ustanowieniu Najświętszego Sakramentu. W Wielki Czwartek Jezus: „Wziął”, „uczynił dzięki”, „połamał”, „podał uczniom” i „polecił im spożywać chleb”, który przestał być już zwykłym pokarmem. Oto w jaki sposób tworzy się Kościół. Ewangelia, posłuszeństwo, sakramenty, wzajemna miłość.
Przyjrzyjmy się teraz zachowaniu ludzi. Tłumy najadły się do syta, jak podaje Pismo Święte, tylko dlatego, że zostali z Jezusem. Nie musieli robić nic więcej! O nic więcej nie musieli się troszczyć. Nigdzie nie musieli odchodzić w poszukiwaniu chleba. Wystarczyło tylko, że zostali z Jezusem!
Moi Drodzy! Współcześni ludzie są na pustyni i są bardzo głodni. Są na pustyni, ponieważ pogubili się, ponieważ dali sobie wcisnąć do rąk fałszywe mapy, na których ktoś poodwracał kierunki i pozmieniał drogi. Ludzie są na pustyni, ponieważ zeszli ze ścieżek wydeptanych przez przodków, przez wcześniejsze pokolenia, które wielkim nakładem sił, morzem krwi i potu, ogromem intelektualnego wysiłku i tysiącami godzin modlitwy określiły dokładnie gdzie jest północ, a gdzie południe, gdzie wschód, a gdzie zachód. Wcześniejsze pokolenia chrześcijan doskonale wiedziały, że są drogi, którymi nie warto jest chodzić, że są prace, których nie warto jest się podejmować, że są filozofie, które są tylko pozorem, mirażem i ułudą logicznego myślenia, a w rzeczywistości wprowadzają człowieka na ruchome piaski niepewności, a jego życiowe wybory skazują nieomylnie na w horrendalne błędy. Poprzednie pokolenia nie miały co do tego wątpliwości, że nie warto jest odchodzić od Boga, że nie warto jest szukać rozwiązań dla człowieka i świata poza Nim samym. I to właśnie zadanie, które stoi przed Kościołem, jako wspólnotą wiernych – nie odrzucając tego, co we współczesności jest mądre, dobre i święte, trzeba nam opuścić pustynię odrzucającego obiektywną prawdę rozumu, wyjść z pustkowia, które wypacza szlachetne odruchy serca, opierając się na doświadczeniu, mądrości oraz gorliwości modlitewnej poprzednich pokoleń.
Moi Drodzy! Ludzie są głodni! Są głodni Bożego pokoju! Ich serca są niespokojne! Szukają na to antidotum u psychologów i farmaceutów, ale go tam nie znajdą, bo jak mawiał św. Augustyn: „Niespokojne jest ludzkie serce dopóki nie spocznie w Bogu”. Ludzie cierpią głód chleba prawdy. Wydaje im się, że prawdą jest to, co ostatnio napisały gazety, albo to, o czym poinformowała ich telewizja. Ludzie cierpią na głód Miłości, która „nie szuka swego”, lecz bezinteresownie dzieli się z innymi. Cierpią głód przyjacielskich relacji, bo przecież w świecie, w którym dla tak wielu bogiem stał się pieniądz, trudno jest polegać już nawet nie na obcych, ale na najbliższych członkach rodziny. Tym wszystkim zagubionym i głodnym Jezus chce wskazać drogę i nakarmić ich do syta. 
A jakie zadanie stoi przed nami, którzy odkryliśmy już ową drogocenną perłę, o której wspomina Ewangelia? To zadanie brzmi w sposób następujący: być czytelnym drogowskazem Bożej miłości, być czytelnym drogowskazem mocnej wiary i prawdziwej mądrości, czyli tych wartości, które nie zmieniają się pod wpływem kaprysów i mód, po to, by ci, którzy są zgłodniali Boga i błąkają się po pustyniach świata mogli Go odnaleźć dzięki łasce, która w nas mieszka. Amen.
Turris eburnea - ora pro nobis!

piątek, 3 lipca 2015

Kazania sandomierskie: Żyć większą Miłością - kazanie na V niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
Można powiedzieć, Moi Drodzy, że cała dzisiejsza Ewangelia skupia się i koncentruje na jednym temacie, który można streścić słowami: Wezwanie do większej miłości! „Słyszeliście, że powiedziano (…) , a Ja Wam powiadam”. Miłujcie bardziej, miłujcie więcej, niech wasza miłość nie będzie jedynie sprawiedliwym uregulowaniem relacji pomiędzy ludźmi!
Kiedy mówimy o miłości w ujęciu chrześcijańskim, w ujęciu objawionym nam przez Boga musimy zdawać sobie sprawę, że świat, w którym żyjemy ma sporo problemów i trudności ze zrozumieniem tego, czym jest ta Boża, czym jest ta wyższa Miłość. Po pierwsze dlatego, że Miłość sama w sobie jest czymś tak niezwykłym, czymś tak wyjątkowym, że wymyka się ona nawet logicznym strukturom języków, którymi się posługujemy. Mówimy, że kochamy rodziców, współmałżonka, dzieci, mówimy, że kochamy np. truskawki lub jakiegoś piosenkarza nie zdając sobie sprawy z tego, że tak naprawdę mówimy o uczuciach, które różnią się i w swym kolorycie i natężeniu.
W przeciwieństwie do nas, starożytni greccy filozofowie potrafili dostrzec i rozróżnić w tym, co czujemy właśnie ten koloryt i natężenie. Posługując się ich kategoriami myślenia postarajmy się opisać ludzkie miłowanie, aby odkryć tę wyższą Miłość, o której mówi dzisiejsza Ewangelia.
Zacznijmy od przywiązania – najskromniejszej, ale i najbardziej powszechnej odmiany miłości. Starożytni nazywali ten rodzaj uczucia Storge. Słownik języka greckiego definiuje ten termin jako: przywiązanie, zwłaszcza odczuwane przez rodziców w stosunku do potomstwa”.  Jednakże przywiązanie obejmuje znacznie więcej przypadków niż tylko związek rodziców z dzieckiem. Dzieje się tak ze względu na to, że Storge (przywiązanie)  jest najmniej wybredną z form miłości. Otóż potrafimy przywiązać się i do osób brzydkich, potrafimy przywiązać się i do osób głupich, a nawet irytujących. Uczucie to potrafi zignorować wszystkie międzyludzkie bariery, a co więcej ignoruje ono nawet bariery pomiędzy gatunkami, gdyż człowiek może przywiązać się do psa, a nawet do jakiejś martwej rzeczy. Np. do swoich starych butów i za nic w świecie nie chcieć się ich pozbyć.
Jak dobrze opisać ten typ uczucia? Moi Drodzy! Posługując się językiem matematycznym Storge (przywiązanie) to różnica między starym znajomym a znajomym. Przywiązanie uświadamiamy sobie dopiero wtedy, kiedy ono już istnieje od pewnego czasu, a co przykre, zwykle potrzeba rozłąki lub czyjejś śmierci, abyśmy zdali sobie sprawę z tego, do jakiego stopnia było się do kogoś lub czegoś przywiązanym.
Przyjaźń. W czasach starożytnych przyjaźń – gr. Filadelfia – wydawała się najszczęśliwszą i najbardziej ludzką ze wszystkich form miłości, jak mawiali greccy filozofowie, była ona ukoronowaniem życia i szkołą cnót. Przyjaźń uważana była za najmniej naturalne, za najmniej przyrodzone uczucie i stąd otaczano ją największą czcią i szacunkiem. Dlaczego? Ponieważ przyjaźń jest uczuciem najmniej instynktownym, najmniej biologicznym, i najmniej, wybaczcie słowo, stadnym. Od przyjaźni serce nie bije szybciej, od przyjaźni nie rumienimy się. Przyjaźń jest ekskluzywna, ponieważ istnieje pomiędzy osobami, które w jakimś stopniu odsuwają się od reszty. Z biologicznego punktu widzenia nasz gatunek nie potrzebuje przyjaźni, to bowiem miłość erotyczna daje nam życie, przywiązanie (Storge) wychowuje nas i tworzy naturalne relacje, przyjaźń natomiast nie jest w tych procesach potrzebna. W przeciwieństwie do nich przyjaźń jest uczuciem spokojnym, racjonalnym zawieranym nie z konieczności, ale z wyboru. Prawdziwa przyjaźń jest gotowa do ponoszenia ofiar i to nieraz wielkich, stąd też nie jest „lubiana” przez przywódców państw, którzy obawiają się, iż pomiędzy ich podwładnymi może wytworzyć się silne i bliskie, a jednocześnie niekontrolowane przez nikogo uczucie. To właśnie taka „nienaturalność” przyjaźni wyjaśnia w dużej mierze, dlaczego otaczano ją tak wielką czcią w dawnych czasach i dlaczego aż tak bardzo lekceważy się ją w dzisiejszym świecie.
Miłość erotyczna. Kiedy mówimy o miłości erotycznej od razu musimy podkreślić, iż nie jest ona tożsama z samym aktem cielesnym. Miłość erotyczna obejmuje coś znacznie więcej niż samo fizyczne pożycie. Nie ma sensu zajmować się tu seksualnością oderwaną od miłości erotycznej. Współczesne media do obrzydzenia zalewają nas tego typu obrazami. (…) Chrześcijaństwo rozwinęło tę myśl filozoficzną i ukazuje jako ideał takie miłości uczucie, które wpierw niż samego aktu, pragnie całej ukochanej osoby, jej radości i szczęścia. Chrześcijaństwo głosi taki właśnie ideał pożycia, w którym mężczyzna pragnie złączyć się nie z pierwszą lepszą kobietą, ale z tą jedną jedyną, w ramach zbliżenia uświęconego sakramentem małżeństwa.
Miłość boża – Agape. Na koniec naszych rozważań o większej miłości musimy odnieść różne sposoby ludzkiego kochania do Miłości, jaką jest sam Bóg. Św. Jan Ewangelista pisze w pierwszym ze swoich listów: „W tym  przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował” (1J 4,10).
Słowem, które najlepiej określa Bożą miłość jest słowo „dar”. W Bogu nie ma głodu uczuciowego, który musiałby zaspokajać, a jedynie obfitość, którą się pragnie z nami dzielić. Bóg nie musi niczego robić. Nie musiał stwarzać świata. Nie musiał się dzielić z nami swoją miłością, a skoro tak się stało to tylko dlatego, że taka była Jego wola.
Miłość Boża, miłość Agape, miłość, którą mamy żyć na co dzień jest całkowicie bezinteresowna i pragnie tego, co najlepsze dla ukochanej osoby. Ta właśnie miłość nie szuka swego, nie zazdrości, nie kalkuluje, czy się opłaca, czy też nie. My mamy żyć taką „większą miłością”, która nie przykłada linijki do odczuwanego uczucia.

Kochać Boga i bliźniego miłością większą, czyli miłością niewykalkulowaną, miłością nieegoistyczną i niesamolubną. Moi Drodzy! Do świadczenia o takiej miłości zostaliśmy powołani w dniu naszego Chrztu Świętego, i to właśnie takie a nie inne uczucie czyni z nas „sól ziemi i światłość świata”.
Causa nostrae laetitiae - ora pro nobis