środa, 26 sierpnia 2015

Kazania sandomierskie: Ojciec Maksymilian Kolbe - Samarytanin XX wieku - kazanie na XII Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
 Dwunasta niedziela po Zesłaniu Ducha Świętego. Dzisiejszą Ewangelię o miłosiernym Samarytaninie chciałbym rozwinąć, moi Drodzy, w oparciu o biografię postaci niezwykłej, która bez wątpienia może być nazwa Samarytaninem XX wieku. Tą wyjątkową postacią, o której chcę Wam dziś mówić jest św. Maksymilian Maria Kolbe. Zacznę od cytatu. Ciekaw jestem, czy domyślicie się, kto jest autorem tych słów. Mała podpowiedź: jest to relacja naocznego świadka bohaterskiego czynu o. Maksymiliana:
            „Powtarzające się próby ucieczek spowodowały, że władze obozu zdobyły się na stosowanie odpowiedzialności solidarnej i za ucieczkę jednego rozstrzeliwano dziesięciu więźniów. Wybranie dziesięciu na śmierć za jednego zbiega, było ciężkim przeżyciem dla obozu, a szczególnie dla bloku, z którego wybierano. Wtedy my jako organizacja ustosunkowaliśmy się do ucieczek wyraźnie negatywnie. "Wybiórka" na śmierć odbywała się zaraz po apelu, na którym stwierdzono nieobecność zbiega. Przed blokiem, stojącym w dziesięciu szeregach, a z którego uciekł więzień, zjawiał się komendant obozu ze świtą i przechodząc przed szeregiem, kiwał ręką na tego więźnia, który mu się podobał, lub może raczej: nie podobał. Szereg "przeglądnięty" robił pięć kroków "naprzód marsz" i świta szła przed szeregiem następnym. Były rzędy, z których wybierano paru, bądź nie wybierano nikogo. Najlepiej było, gdy ktoś odważnie patrzył w oczy śmierci - tego przeważnie nie brano. Nie wszyscy wytrzymywali nerwowo i czasami któryś za plecami komisji przebiegał naprzód, do szeregu już przejrzanego - tego przeważnie właśnie zauważali i brali na śmierć.
Razu pewnego wydarzył się wypadek, że gdy wybrano młodego więźnia, z szeregu wystąpił staruszek-ksiądz i prosił komendanta obozu, by wybrał jego, a zwolnił tamtego młodego od kary. Blok skamieniał z wrażenia. Komendant się zgodził. Ksiądz-bohater poszedł na śmierć, a tamten więzień wrócił do szeregu”.
Moi drodzy! Kto z Was wie, kto jest autorem tej relacji? Potrzymam Was jeszcze przez chwilę w niepewności. Zobaczcie, jak to jest, że siedząc przed telewizorem potrafimy po raz dziesiąty i dwudziesty zachwycać się wyssanymi z palca przygodami „Czterech pancernych i psa”. Chce nam się oglądać znowu, i znowu przygody Hansa Klossa, filmów i obrazów, które z rzeczywistymi wydarzeniami mają tyle wspólnego, co rządzący Polską z etyką, a nie znamy życiorysów ludzi tak niezwykłych, jak o. Maksymilian Maria Kolbe, czy autora tych słów, które do polskiej historii przeszły pod nazwą Raportu z pobytu w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, a które wyszły spod ręki nie kogo innego, jak  rtm. Witolda Pileckiego.
To jest pierwszy problem, nad którym chcę byśmy się zatrzymali. Nie znamy życiorysów świętych! Nie znamy żywotów ludzi, którzy jeśli nawet formalnie świętymi nie są, mieliby nam tak wiele do powiedzenia, tak wiele do przekazania. Taka nieznajomość to nic innego jak, lekceważenie Ewangelii w praktyce. Nie znamy życia błogosławionych i świętych i dlatego, tak często zamiast szukać prawdziwych katolickich wzorców postępowań, sięgamy po modele zupełnie niechrześcijańskie, zupełnie niekatolickie jak choćby te prezentowane przez gwiazdy filmowe, piosenkarzy, milionerów, ludzi z pierwszych stron gazet. Imponuje nam ich styl życia: bogactwo, przepych, życie towarzyskie, piąta żona i dziesiąty mąż, a przecież nie według tej miary mamy postępować. Kanony naszego zachowania powinny być zupełnie inne. Stąd też, moi Drodzy, mój postulat. Całkiem realny. W każdym katolickim domu, na półce obok Pisma Świętego, powinien znaleźć się gruby tom życiorysów świętych. I zamiast szukać porad życiowych w „Pani domu”, w „Glamour”, w „Vivie”, czy w innej kolorowej gazecie, to właśnie tam, w hagiografii powinniśmy szukać wzorów postępowań.
Ale wróćmy do osoby Św. Maksymiliana Marii Kolbego. Święty franciszkanin to pod każdym względem postać nietuzinkowa. Jako człowiek, poliglota, świetny organizator, dobry pisarz. Dziś mało kto o tym pamięta, że był on prekursorem polskiej radiofonii, że to on założył Radio Niepokalanów, które przed wojną swoim zasięgiem docierało do niemal każdego zakątka Polski: od Gdyni, po Berdyczów, od Katowic po Bracław i Równe. Mała dygresja ciśnie się mi na usta. Wczoraj podczas święta państwowego – 15 sierpnia, słowo Polska było odmieniane przez wszystkie przypadki. Polacy, Polska, polskie. A ja mam jedno pytanie: gdzie jest ta Polska? Wymieniam  miejscowości Berdyczów, Bracław, Równe i nazwy ich brzmią dla nas tak obco, tak nieswojo, a przecież jeszcze niespełna 80 lat temu Polacy mówili o nich tam zwyczajnie, jak dzisiaj mówi się o Sandomierzu, Poznaniu, czy Krakowie. No właśnie, gdzie jest Polska? Zwróćmy uwagę na to, co działo się z granicami naszego państwa na przestrzeni ostatnich kilku wieków. Kto by pomyślał, że czterysta lat temu, za czasów I Rzeczypospolitej geograficznym centrum Polski była stolica dzisiejszej Białorusi – Mińsk. Za czasów II Rzeczpospolitej, w dwudziestoleciu międzywojennym centrum naszego państwa znajdowało się w Brześciu Litewskim, a dziś, jak to pewnie wszyscy pamiętamy z lekcji geografii środek ten znajduje się w miejscowości Piątek nieopodal Łodzi. Z tamtych zabranych nam prawem Kaduka ziem Polacy nie wyjeżdżali, ale to właśnie 70 lat temu Polska sama im odjechała. I jako współbraciom, dziedzicom tych samych tradycji jesteśmy coś winni. Mamy im do spłacenia dług wierności i miłości Ojczyzny.
Św. Maksymilian Kolbe. Mówiąc o tej niezwykłej postaci trzeba koniecznie wspomnieć, że był on wydawcą katolickich książek. Nakłady wydawanych przez niego publikacji sięgały, uwaga, to nie pomyłka miliona egzemplarzy. Dziś za dobrze sprzedającą się książkę uważa się taką, która przekroczy nakład 10 tys. egzemplarzy. Św. Maksymilian Maria Kolbe był człowiekiem niezwykle błyskotliwym, a przy tym pokornym, umiejącym nie okazywać tego, iloma zdolnościami został obdarzony przez Boga. Podam jedną historię. Na krótko przed wybuchem wojny o. Kolbe został zaproszony do dyskusji i jego adwersarz chciał go wykpić podając mu pytanie zapisane na kartce, ale uwaga, w języku francuskim. Ojciec Kolbe przyjął kartkę, odpisał po francusku, a na jej odwrocie zadał swoje pytanie dyskutantowi, tyle że po japońsku. Powrócił, bowiem już wtedy z misji w Japonii.
Jako kapłan – odznaczył się przede wszystkim dwiema sprawami, dwoma charyzmatami – pracą misyjną i umiłowaniem Matki Najświętszej. Może powinienem powiedzieć to w odwrotnej kolejności: umiłowaniem Matki Najświętszej i pracą misyjną. Był świetnym teologiem, który najtrudniejsze sprawy potrafił tłumaczyć w sposób prosty i zwięzły. Jednym zdaniem potrafił ująć różne skomplikowane niuanse życia duchowego. Posłuchajcie!
„Największa ofiara to ofiara z własnej woli”. Rozwińmy tę myśl. Popatrzcie ilu jest takich chrześcijan, którzy twierdzą, że wierzą, nawet takich, którzy co niedziela są w kościele, a nie potrafią zrezygnować z własnego egoizmu. To ludzie, którzy gotowi są korygować Boże plany, bo sami wiedzą lepiej. Moi drodzy! Tacy nie wznoszą się ku Bogu, ale ściągają Go do własnego poziomu. To ludzie, którzy Boga chcą traktować przedmiotowo. Mają własny, a nie Boży pomysł na życie.
Drugi cytat: „Skupienie jest początkiem nawrócenia”. Tak, jak człowiek przez chwilę się zastanowi, jak przez chwilę pomyśli nad swoim życiem i postępowaniem to zda sobie sprawę z tego, że nie jest doskonały. My często nie skupiamy się, nie koncentrujemy. Wykonujemy pewne zbawienne dla naszego ducha czynności w chaotyczny sposób. Modlimy się chaotycznie, pościmy chaotycznie, chaotycznie uczestniczymy we Mszy świętej. Chaotycznie podchodzimy do naszej pobożności. I tu leży prawdziwa przyczyna choroby, która blokuje w nas rozwój życia duchowego - nasze uchrystusowienie.
„Tylko miłość jest twórcza. Nienawiść prowadzi donikąd”. To przesłanie, stanowiące sedno postawy, jaką winien przyjmować w swym życiu chrześcijanin. Moi drodzy, przyznajcie sami, ile jest takich sytuacji, w których tępa nienawiść niszczy w nas ziarno Ewangelii. Znam takie sytuacje, w których ludzie nienawidzą się od pokoleń. Nie mogą nawet na siebie patrzeć. Co więcej, taka postawa jest przekazywana na dzieci. Tej pani nie mówimy dzień dobry! Im się nie kłaniamy! A wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze, że ludzie ci żyjąc tak, jak żyją nie powstrzymują się przed przystępowaniem do Komunii świętej. Są co niedziela w kościele.
„Modlitwa i samotność czynią człowieka świętym”. Uciekamy przed krzyżem, przed samotnością i ofiarą. Szukamy znajomości choćby wirtualnych. Jako katolicy początku XXI wieku nie jesteśmy w stanie więcej rozpoznać, co jest Bożym natchnieniem, a co wypływa od nas samych, ponieważ straciliśmy coś, co moglibyśmy nazwać zmysłem ofiary. Gubimy się w swoich domysłach co do Boga, człowieka, Kościoła, małżeństwa i otaczającego nas świata, ponieważ w naszych czasach straciliśmy, coś co jest fundamentem ortodoksyjnego chrześcijaństwa, a co moglibyśmy nazwać zmysłem krzyża.  A przecież „jeśli ziarno pszenicy wrzucone w ziemie nie obmurze zostanie samo, a jeśli obumrze przynosi plon obfity”.
            Nade wszystko zaś koniecznie trzeba podkreślić maksymiliańska maryjność. Święty zwykł mawiać: „wszystko dla Maryi, nic bez Niej, wszystko z Maryją, wszystko przez Maryję”. My razem z Nią mamy dążyć do świętości. Święty mówił, że z Maryją droga do nieba jest najkrótsza i najprostsza.
         Kończę, moi Drodzy, cytatem z kazania ojca Maksymiliana z połowy lat dwudziestych ubiegłego wieku, w którym Święty pozostawiał wiernym takie oto wskazówki działania: Oddać się zupełnie z ufnością bez granic w ręce Miłosierdzia Bożego, którego uosobieniem z woli Bożej jest Niepokalana. Nic sobie nie ufać, bać się siebie, a bezgranicznie zaufać Jej i w każdej okazji do złego do Niej jak dziecko do matki się zwracać, a nigdy się nie upadnie. Twierdzą święci, że kto do Matki Bożej modli się w pokusie, na pewno nie zgrzeszy, a kto przez całe życie do Niej z ufnością się zwraca, na pewno się zbawi. Amen.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Kazania sandomierskie: Effeta (Mk 7,34) - kazanie na XI Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
Moi Drodzy! W centrum całej dzisiejszej Ewangelii znajduje się tylko jedno krótkie słowo: „Effetha” – otwórz się. Ewangelista Marek przytacza to słowo w języku aramejskim, w języku, którym wypowiedziane było przez Zbawiciela i przyznacie, że ten w sumie dość prosty zabieg literacki powoduje, że cała historia uzdrowienia głuchoniemego staje się nam bliższa, a sama narracja bardziej żywa.
Spójrzmy na kontekst opisywanego wydarzenia. Oto Pan Jezus przemierza okolice fenickich miast Tyru, Sydonu i pograniczne tereny Dekapolu, czyli dziesięciu położonych wzdłuż Jordanu greckich miast. Jesteśmy więc na terenie nieżydowskim. Jesteśmy poza Ziemią Świętą. Jednak informacje o cudach dokonywanych przez Jezusa dotarły i tam. Na wieść o tym, że słynny żydowski Uzdrowiciel i Cudotwórca przyszedł w ich strony, pogańska ludność gromadzi się i przyprowadza głuchoniemego, prosząc, by Jezus go uzdrowił.
Moi Drodzy! Ta prośba, nawet jeśli nie jest aktem wiary w Syna Bożego, bo nie można tu mówić o wierze mesjańskiej, o wypełnieniu się obietnic Starego Testamentu. To są poganie! Ci ludzie nie czytają Tory! Nie znają proroctw! Jest dowodem otwartości mieszkańców Dekapolu na Ewangelię. Jezus nie jest dla nich wrogiem. W przeciwieństwie do Żydów nie traktują Go jako burzyciela porządku publicznego i polityczne zagrożenie, które trzeba usunąć i to najlepiej obcymi rękoma. Poganie przychodzą do Jezusa, oni przychodzą do Niego, aby ulżył ich bliskiemu w chorobie. Ze względu na ich współczucie, ze względu na ich postawę, przyznacie to, mające w sobie coś z Jezusowego nauczania o bezwzględnym priorytecie uniwersalnej miłości, tej miłości, która przekracza granice podziałów społecznych i narodowościowych, właśnie ze względu na to Jezus postanawia dokonać cudu, aby dać im zapowiedź, aby dać im przedsmak tego, co za lat kilka będzie im głoszone przez św. Pawła i innych Apostołów.
Przypatrzmy się teraz, w jaki sposób chory został potraktowany przez Jezusa?
Po pierwsze, jak podaje Ewangelista Marek, człowiek ten jest wzięty na bok, jest oddzielony od reszty. Akcja rozgrywa się z dala od ludzi. To, co się zaraz wydarzy, ma się dokonać w atmosferze prywatności, czy wręcz intymności. To oddzielenie od ludzi jest niezwykle wymowne, ponieważ Bóg chce być sam na sam z tym człowiekiem. Następnie zaczyna się coś, co bez przesady można byłoby nazwać liturgią uzdrowienia. Zwróćmy uwagę na gesty Zbawiciela! One nie są proste. One nie są, jakby na złość niektórym dzisiejszym specjalistom od liturgii, przepojone duchem prostoty. Jezus np. nie wyciąga tylko ręki. Jest Bogiem, gdyby w ten sposób chciał dokonać tego cudu z pewnością, by to uczynił. Jezus nie używa prostych gestów. Wprost przeciwnie to, co czyni stawia i chorego i świadków tego wydarzenia, a dzięki św. Markowi również nas samych, przed rzeczywistością trudną do jednoznacznego zinterpretowania, przed rzeczywistością nie do wypowiedzenia. Stawia nas bowiem, dokładnie tak jak w tradycyjnej Mszy Świętej, przed misterium, wobec którego milknie język.
Co się dzieje? Jezus wkłada palce w uszy chorego, następnie śliną dotyka jego języka, podnosi oczy ku niebu i wypowiada słowo „Effata” – otwórz się. Skutkiem uzdrowienia jest otwarcie się chorego. Zaczyna słyszeć i mówić. Wcześniej był zamknięty i odizolowany, teraz staje się zdolny do nawiązania relacji z innymi. Co więcej, wieści o tym cudzie rozejdą się szeroko po całym Dekapolu. Cudownie uzdrowiony będzie, chcąc nie chcąc, między poganami świadkiem Chrystusa. Ten człowiek sam będzie dla nich misterium, będzie jak ziarno wiary, które zostało zasadzone w ich sercach.
Moi Drodzy!
Effata! Otwórz się! Ilu ludzi w dzisiejszych czasach jest zamkniętych na Boga, na życie sakramentalne, na prawdę, na autentyczne wartości? Ilu nawet nas samych, chrześcijan musi się prawdzie otworzyć? Grzech, kłamstwo, przylgnięcie do fałszywego systemu wartości powoduje, że zamykamy się w sobie.
Na skutek tego człowiek traci kontakt z innymi ludźmi. Traci kontakt z Bogiem. Zamyka się w sobie. Dzieje się tak, gdy ponad kontakt z żywą osobą bardziej ceni choćby rozmowy w wirtualnej rzeczywistości. Gdy zamiast prawdziwego bycia z innymi wybiera bycie z telewizorem, alkoholem, narkotykami.
Rozwój technologiczny, którego jesteśmy świadkami zatomizował relacje między ludzkie.
Pamiętam z okresu mojego dzieciństwa przepiękne sytuacje, kiedy ludzie byli na siebie nawzajem otwarci. W mojej małej miejscowości sąsiedzi w ciepłych miesiącach, codziennie siadywali na ławeczkach do późna w nocy wspominając dawne czasy, modląc się na różańcu, śmiejąc się serdecznie, jedząc placek drożdżowy i popijając domowe nalewki. Dziś już tego nie ma. Ludzie zamknęli się w ścianach swoich domów. Przestali dzielić z innymi problemy, zapominając o tym, że przez taką postawę jednocześnie zaprzestają mnożyć z innymi radość. Przestali być otwarci na innych ludzi, a ich towarzystwo zamienili na ekran telewizora, który napełnia ich oczy oraz uszy obrazami i dźwiękami świata zmyślonego przez medialnych kreatorów rzeczywistości.
Z mojej młodości pamiętam, jak w naszej miejscowości dzieci wychowywały się wspólnie. Razem chodziło się do szkoły, do kościoła, razem grało się w piłkę. Dziś obiad jadło się u tego kolegi, a jutro on przychodził do mojego domu i też dostawał to, co było przygotowane do jedzenia. Bez patrzenia na to, ile co kosztuje, i ile dokładek nałożyło się sobie na talerz. Ludziom żyło się prościej i umierało się prościej, bo żyło i umierało się nie między obcymi, ale między swoimi. Ludziom żyło i umierało się prościej, ponieważ byli otwarci na innych, a przede wszystkim byli otwarci na Pana Boga. Dziś już tego świata nie ma. Młodzież nawet jeśli spotyka się, nawet jeśli spędza czas ze sobą, to z nosem przyklejonym do ekranu telefonu. Niby są razem, ale każdy z nich żyje w swoim zamkniętym świecie.
Współcześni ludzie zamknęli się na obiektywną prawdę, ponieważ wygodniej jest, by wszyscy mieli rację! Współcześni ludzie zamknęli się na Boga i w konsekwencji tracąc z Nim kontakt, pozamykali się na samych siebie. Jesteśmy świadkami tworzenia się nowych, sztucznych wspólnot międzyludzkich, po to, by dać człowiekowi namiastkę otwartości i jedności. A przecież jednoczenie ludzi poza Bogiem, który ich stworzył, poza Synem, który ich odkupił, i poza Duchem Świętym, który ich uświęca jest niczym innym jak tylko bluźnierstwem.
Stąd też, zamkniętej w sobie ludzkości, każdemu współczesnemu głuchoniememu z Dekapolu potrzebne jest słowo dzisiejszej Ewangelii: Effeta! Otwórzcie się!
Otwórzcie się na wartości, które nie tracą swoich walorów z dnia na dzień! Otwórzcie się na prawdę, która nie jest przedmiotem targów, umów i spekulacji!

Otwórzcie się na jedyny Kościół, który nie jest wyrazem buntu, czy protestu wobec czegokolwiek za wyjątkiem zła i grzechu! Otwórzcie się wreszcie na Boga, Jezusa Chrystusa, który jest ten sam! Otwórzcie się na Jego naukę, która jest identyczna i jednakowa wczoraj, dziś i pozostanie taka na wieki wieków. Amen. 
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

piątek, 14 sierpnia 2015

Kazania sandomierskie: Dom modlitwy - kazanie na IX Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
      „Mój dom ma być miejscem modlitwy”. 
       Drodzy w Chrystusie Panu Siostry i Bracia!
Ewangelia dzisiejszej, dziewiątej niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego zachęca nas do rozważenia tematu jakże bliskiemu naszemu sercu – tematu liturgii świętej, kultu Bożego, którego centrum i sercem jest Najświętsza Ofiara Eucharystyczna.
„Mój dom ma być domem modlitwy” – już to jedno zdanie zwraca naszą uwagę na rzecz niezwykle ważną, a mianowicie, że każda świątynia jest domem Boga, że przestępując przez próg kościoła przestajemy być u siebie, a idziemy w gości do Pana Boga. To On tu jest Gospodarzem. On, po trzykroć Święty. Sanctus, Sanctus, Sanctus. Deus sabaoth. Pięknie tę prawdę wyjaśnia nam słownika języka hebrajskiego. Hebrajskie słowo kadosz – święty oznacza w nim nie tylko bezgrzeszność, ale również oddzielenie od reszty. Ten jest święty, kto jest oddzielony, kto nie postępuje, kto nie żyje tak, jak inni. Stąd i czynności wykonywane podczas sprawowania świętej liturgii nie mogą być powszechne, nie mogą być codzienne, gdyż sam kult Boży jest nie z tego świata.
        Jesteśmy w gościach u Pana Boga. Kiedy przychodzimy do kogoś w odwiedziny dostosowujemy się do reguł panujących w jego domu. Nie odwracamy się do gospodarza plecami! Nie wykluczamy go z naszych modlitw! Nie staramy się w jego domu zmieniać ustawienia mebli w taki sposób, by nam było wygodniej i nam bardziej się podobało! Wprost przeciwnie. Przychodząc do kogoś w gości staramy się o to, by niczym nie urazić gospodarza, by to on, a nie my, poczuł się ważny i dowartościowany podczas tego spotkania. A cóż dopiero mówić, kiedy ma się do czynienia z gospodarzem przez wielkie „G”, czyli z samym Panem Bogiem?
       „Dom ten ma być domem modlitwy”. Modlitwa, o której jest tu mowa jest modlitwą niezwykłą, ponieważ nie jest ona prywatna, nie jest jedynie ludzka. Jest w nią bowiem zaangażowana cała Trójca Święta, a wraz z nią całe stworzenie, cały kosmos! Modlitwa, o której jest mowa to ofiara składana Bogu Ojcu przez Syna Bożego, Jezusa Chrystusa w Duchu Świętym. Ten kult przez całe wieki rozumiany był nie w sensie i w kluczu demokratycznym i pedagogicznym, gdzie każdy ma mieć coś do powiedzenia, a każdy gest ma poprzedzać wyjaśniający go komentarz, ale był on rozumiany w kluczu hierarchicznym i mistycznym.
            Ten pierwszy aspekt nakłada na nas obowiązek odczytywania liturgii w duchu absolutnego prymatu Boga. To w tej przestrzeni weryfikuje się w stopniu najwyższym nasza postawa względem pierwszego ze wszystkich przykazań: „Nie będziesz miał cudzych bogów obok mnie! (…) Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym”. Ten drugi zaś – mistyczny uczy nas nade wszystko pokory i powściągliwości w zabieraniu głosu na temat tak święty, jakim jest liturgia.
            Słowem kluczem do zrozumienia tego zagadnienia jest łacińskie słowo Mysterium. Pochodzi ono z greki od czasownika myo, który tłumaczy się przez: zamilknąć, nie odzywać się, być cicho, ponieważ rzeczywistość, która przed nami się rozpościera jest nie z tego świata, ponieważ jest ona rzeczywistością nie do opisania w ludzkich kategoriach ujmowania świata.
            Bądźcie cicho! Zamilknijcie! Ponieważ to, co się tu odbywa, to, co tutaj ma miejsce jest nie do zobaczenia przez nasze oczy, nie do usłyszenia przez ludzkie uszy i nie do uchwycenia przez zmysł smaku. Jakże nie zacytować w tym miejscu św. Tomasza z Akwinu i jego hymn Salva Sion Salvatorem!
„Gdzie zmysł darmo dojść się stara,
Serca żywa krzepi wiara
Porządkowi rzeczy wbrew”.
            Biorąc to wszystko pod uwagę, to co na temat liturgii świętej do tej pory powiedzieliśmy przyznać trzeba, że największą krzywdą, jaką wyrządzono i nadal wyrządza się liturgii jest to, że ciągle się o niej mówi. Że od kilkudziesięciu lat, zamiast milknąć przed tajemniczą obecnością Boga-Emmanuela, Boga między nami, obdziera ją się z tego najważniejszego, mistycznego wymiaru rzeczywistości, że ta najcudowniejsza rzecz po tej stronie życia staje się przedmiotem nieustannych debat, dyskusji, a niekiedy i kością niezgody pomiędzy tymi, którzy mienią się być jej największymi znawcami. „Mój dom ma być domem modlitwy”. Modlitwa liturgiczna, kult Boży wymaga od nas przylgnięcia całym naszym sercem do Serca Jezusa, bo tylko wówczas jest możliwym wszczepienie nas w ów nadprzyrodzony krwioobieg Trójcy Przenajświętszej, w Jej miłosne tętno, które pozwala nam tu na ziemi żyć na chwałę Bożą, a później trwać przez całą wieczność w niekończącej się szczęśliwości. Oby nas tam nie zabrakło! Amen.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

Kazanie wygłoszone dnia 26 lipca 2015 r., w Lublinie, w kościele p.w. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

wtorek, 11 sierpnia 2015

Msza Ojca Pio

Wtorek, 9 marca 1965 roku. Kardynał Antonio Bacci udaje się do San Giovanni Rotondo, aby w imieniu papieża Pawła VI przekazać kapucyńskiemu mistykowi, Ojcu Pio z Pietrelciny pozwolenie na dożywotnie sprawowanie Mszy Świętej według rytu jego święceń kapłańskich, rytu, który zwykło nazywać się trydenckim, mimo iż tak naprawdę jest rytem wszechczasów, nieprzebranym skarbcem wiary i zdrowej doktryny katolickiej. Ojciec Pio wiele wycierpiał w swoim życiu od „ludzi Kościoła”. Przez lata nie mógł spowiadać wiernych i publicznie odprawiać Mszy Świętej. Zarzucano mu kłamstwa, sztuczne wywoływanie stygmatów, oszustwa finansowe oraz łamanie zakonnych ślubów: czystości, posłuszeństwa i ubóstwa. Pozwolenie na sprawowanie Mszy Świętej przyniosło mu ulgę w chwili bodaj najcięższej w jego życiu, kiedy w skutek zmian zachodzących w Kościele, zmian, dodajmy, których Święty nie rozumiał i nie potrafił zaakceptować, kończyła się pewna epoka w dziejach nie tylko samego chrześcijaństwa, ale i całego świata.
Duch rewolucji krążył wokół i w samym Kościele. Mistyk dobrze go wyczuwał. Dawał temu wielokrotnie wyraz w prywatnych rozmowach i głoszonych przez siebie homiliach. Mówił o współczesnym Kościele, jako o „okręcie pozbawionym żagla”, napominał hierarchów cytując stare przysłowie o „rybie, która zaczyna psuć się od głowy”, a zapytany przez kardynała Bacciego, co myśli o toczącym się Soborze Watykańskim II odpowiedział: „Litości! Zakończcie go pospiesznie” (Per pietà! Finitelo in fretta).
Gwoli metodologicznej ścisłości, by nie być posądzonym przez nikogo o wkładanie w usta Świętego słów, których on sam nigdy nie powiedział, odnotujmy, że epizod, o którym przed chwilą wspomniałem, jest przytoczony w dwóch ważnych źródłach historycznych traktujących o życiu Mistyka z Pietrelciny. Pierwsze z nich to zredagowana przez Giuseppe Pagnossina „Mała chronologia procesu beatyfikacyjnego Ojca Pio” (La Piccola cronologia per la Causa di beatificazione di padre Pio) oraz umieszczony w tygodniku il Settimanale (4/1/1975) wywiad z o. Carmelo da Sessano, współbratem Świętego. „Ojciec Pio – wyjaśniał na łamach tego czasopisma o. Carmelo – nie tyle był przeciwny Soborowi, co raczej był zaniepokojony jego przebiegiem. Obawiał się wchodzących do Kościoła innowacji. Przestrzegał przed Holendrami, którzy razem z Austriakami i innymi stworzyli wspólny front działania”.
Święty Kapucyn zdawał sobie nade wszystko sprawę, że najpoważniejszym z zagrożeń dla życia Kościoła jest to, które już w XIX w. zostało zdefiniowane przez opata solesmiańskiego Prospera Guéranger jako „herezja antyliturgiczna”. Dążyła ona bowiem do wprowadzenie zmian w przestrzeni, w której chrześcijaństwo było najbardziej autentyczne.
„Zostało dane chrześcijaństwu zachodniemu – pisze dom Guéranger w swoim eseju Herezja antyliturgiczna i reforma protestancka – doświadczyć w swym łonie najdłuższej i najbardziej zajadłej wojny przeciwko całości liturgicznych aktów. Wojna ta trwa po dziś dzień. Dwie sprawy powodują, że Kościół Zachodni jest poddany tego typu doświadczeniu: nade wszystko, jak już się powiedziało, decyduje o tym sama żywotność Chrześcijaństwa rzymskiego, jedynego wyznania godnego nosić imię Chrześcijaństwa, co w konsekwencji sprawia, że przeciwko niemu zwracają się wszystkie siły błędu. Po drugie zaś, ma na to wpływ racjonalnie materialistyczny charakter ludów zachodnich”.
Dom Guéranger, z punktu widzenia chronologicznego, nie dostrzegał początków niszczenia rytu rzymskiego w działalności modernistów jemu współczesnych, ale chcąc opisać to zjawisko cofał się w swych rozważaniach do czasów reformy protestanckiej. „Luter – twierdził świątobliwy opat – nie wymyślił nic, czego nie powiedzieliby jego poprzednicy. On dążył do «wyzwolenia» człowieka z «niewoli» myślenia opartego na posłuszeństwie wobec władzy nauczającej oraz z «niewoli» ciała w relacji do władzy liturgicznej”.
Nie potrzeba zbytnio wybujałej fantazji, aby odkryć, że rezultaty reformy luterańskiej przedstawione przez Opata z Solesmes są bardzo podobne, jeśli nie identyczne z tymi, z którymi od kilkudziesięciu lat musi zmagać się katolicka ortodoksja. Aby się o tym przekonać wystarczy tylko zwrócić uwagę na tytuły poszczególny rozdziałów Herezji antyliturgicznej i reformy protestanckiej:
- „Nienawiść do Tradycji w formułach liturgicznych”;
- „Zastąpienie formuł kościelnych czytaniami Pisma Świętego”;
- „Wprowadzenie błędnych formuł”;
- „Notoryczna sprzeczność pryncypiów”;
- „Eliminacja ceremonii i formuł, które wyrażają misteria”;
- „Umniejszanie ducha modlitwy”;
- „Wykluczenie modlitw wstawienniczych do Najświętszej Maryi Panny i świętych”;
- „Zmniejszenie liczby modlitw”;
- „Nienawiść do Rzymu i jego praw”;
- „Zniszczenie kapłaństwa”.
Wspominając zaś o luterańskiej nienawiści do Rzymu i jego praw myślę, że warto tu przytoczyć tylko jedno zdanie niemieckiego herezjarchy dobrze przedstawiające zależność zachodzącą między liturgią a wiarą: „Jeśli przekręcimy ich ołtarze, zniszczymy ich religię”.
Dokładnie tego obawiał się Ojciec Pio. To, co Luter pogardliwie nazywał „podwójną niewolą” było dla Mistyka z Pietrelciny drogą do świętości. Podporządkowanie się Rzymowi i papieskiemu nauczaniu, aż do abnegacji własnych myśli i osobistego honoru oraz Najświętsza Ofiara Eucharystyczna, którą jednoczy pasję człowieka z pasją Syna Bożego były dla niego dwiema potężnymi siłami wznoszącymi duszę ku Bogu.
Już pierwsze prasowe wzmianki mówiące o nowej liturgii Mszy Świętej zapowiadały umniejszenie w tekstach i gestach jej waloru ofiarniczego, na korzyść protestanckiej wizji paschalnej wieczerzy. I rzeczywiście, ta teologiczna amputacja doprowadziła do niespotykanego kryzysu wiary i życia chrześcijańskiego. „Jeśli Święta eucharystyczna Ofiara ustanie – pisał dom Guéranger w dziele zatytułowanym Msza Święta – nie powstrzymamy się przed upadkiem w czeluści deprawacji, w których obecnie znajdują się poganie. I to właśnie będzie dzieło Antychrysta”.
Ojciec Pio doskonale rozumiał, że to, co głoszone było jako początek nowej świetlanej epoki było w rzeczywistości czymś zgoła innym. Opustoszałe klasztory, drastyczny spadek powołań, kreatywność, która popchnęła liturgię w stronę absurdu i parodii, odejście od praktyki spowiedzi, zastępowanie gotyckich, marmurowych ołtarzy skleconymi naprędce stoliczkami, zanik ducha posłuszeństwa: wikariusze buntujący się przeciw proboszczom, proboszczowie przeciw biskupom, biskupi przeciw papieżowi, wszystkie te zjawiska miały dla Świętego jeden wspólny mianownik – porzucenie Mszy Wszechczasów oraz odejście od praktykowania jej ducha w codziennym życiu wiernych. Z tych powodów Ojciec Pio zwrócił się do Pawła VI z niezwykłym apelem, aby ten zezwolił mu na dalsze sprawowanie Łacińskiej Mszy Świętej. Bądźmy świadomi doniosłości tego aktu! Mistyk, który z miłości do Kościoła zgodził się na podpisanie podyktowanego mu pisma, w którym uwalniał od jakiejkolwiek odpowiedzialności swoich prześladowców. Ten, który wybrał drogę bolesnego milczenia w obliczu oszczerstw ludzi Kościoła, którzy bardziej niż zbawieniem dusz przejęci byli sprawami tego świata. Zakonnik, który nigdy nie ośmielił się skrytykować swoich przełożonych nawet wtedy, kiedy ci traktowali go jak kłamcę i oszusta. Ojciec Pio, który zniósł z miłości do Chrystusa to wszystko, nie mógł zaakceptować celebracji Najświętszej Ofiary według Mszału wymyślonego przez liturgicznych ekspertów ukształtowanych w duchu oświeceniowej, a więc ze swej natury antykatolickiej filozofii.
Poświadcza to w swych wspomnieniach jedna z duchowych córek Ojca Pio – Cleonice Morcaldi. Już po śmierci Świętego, gdy przyszło jej uczestniczyć w nowej Mszy sprawowanej przez jednego z braci w klasztorze w San Giovanni Rotondo, zapisała w swym wspomnieniach takie oto słowa: „Wysłuchałam wczoraj Mszy sprawowanej przez jednego z zakonników. Mój Boże, co za pośpiech! Pośpiech niebywały! Wydawało się, że dywan pali się mu pod stopami. (…) Odprawiał na ołtarzu Ojca. Powiedział mi później, że Msza będzie jeszcze skrócona, a wraz z nią i inne modlitwy. (…) Mówi, że ludzie męczą się Mszą. W kinach, w teatrach, przed telewizorami ludzie się nie męczą, tam mogą stać godzinami i całymi dniami.
Diabeł, bez chwili wytchnienia intensyfikuje swe starania. Ludzie Kościoła wszystko skracają! Mszę, spowiedź, modlitwy, obrzędy, kazania, katechizmy. Synowie ciemności są bardziej roztropni od synów światła. Na temat tej bolesnej dekadencji Ojciec Pio nie wypowiadał się. On powtarzał tylko słowa: «Róbmy to, co zawsze robiliśmy, róbmy to co robili nasi ojcowie». Teraz wiem, dlaczego kilka lat wcześniej mówił do mnie: «Nie chciałbym nigdy odchodzić od ołtarza. Chciałbym codziennie odprawiać po sześćdziesiąt Mszy». Dziś rozumiem to, czego wcześniej nie mogłam pojąć. On chciał zwiększyć ilość odprawianych Mszy Świętych, aby wynagrodzić za dzisiejszy stan rzeczy. Mysterium tremendum, które wywoływało u Ojca drżenie ilekroć ten zbliżał się do ołtarza, zostało zredukowane do wywołującego konsternację pospiesznego czytania. Mój Boże! Miej litość nad Twoim Kościołem!”.
13 września 1969 r. kardynałowie Antonio Bacci i Alfredo Ottaviani podpisali list adresowany do papieża Pawła VI i zatytułowany: Krótka analiza krytyczna Nowego rytu Mszy. Dokument ten, zredagowany przez grupę ekspertów z całego świata, ukazywał: niespójności, wypaczenia, a nade wszystko poważne odchylenia Nowego Mszału od tradycyjnej doktryny katolickiej.
„Ojcze Święty!
Po przeanalizowaniu, we współpracy z innymi teologami, Novus Ordo Missae, który został przygotowany przez ekspertów Komisji ds. Wprowadzenia w życie postanowień Konstytucji o Liturgii, po modlitwie i długim namyśle, czujemy się w obowiązku wobec Boga i Waszej Świątobliwości zakomunikować następujące spostrzeżenia:
1.    Jak dostatecznie udowadnia załączona Krótka analiza krytyczna, będąca dziełem grupy doborowych teologów, liturgistów i duszpasterze, Novus Ordo Missae – biorąc pod uwagę elementy nowe i podatne na rozmaite interpretacje, ukryte lub zawarte w sposób domyślny – tak w całości, jak w szczegółach, wyraźnie oddala się od katolickiej teologii Mszy Świętej, sformułowanej na XX sesji Soboru Trydenckiego. Ustalając raz na zawsze kanony rytu, Sobór ten wzniósł zaporę nie do pokonania przeciw wszelkim herezjom atakującym integralność tajemnicy Eucharystii.
2.      Nie wydaje się, by argumenty natury duszpasterskiej, do których odwoływano się dla uzasadnienia tak poważnego zerwania były dostateczne, nawet jeśli uznać, że wolno je przeciwstawiać argumentom doktrynalnym. W Novus Ordo Missae pojawia się tyle nowości, zaś z drugiej strony, tyle rzeczy odwiecznych zostaje zepchniętych na dalszy plan lub przesuniętych na inne miejsce – jeśli zostało dla nich jeszcze jakieś miejsce – że grozi to, iż pewna wątpliwość, która wkrada się, niestety, do niektórych środowisk, wzmocni się i przerodzi w pewnik. Uważa się bowiem, że prawdy Wiary, wyznawane od zawsze przez wierny lud, można zmieniać lub pomijać milczeniem i nie będzie to zdradą świętego depozytu nauczania Kościoła, z którym wiara katolicka związana jest na zawsze. Ostatnie reformy stanowią wystarczający dowód na to, że nie da się wprowadzić nowych zmian w liturgii, nie powodując kompletnej dezorientacji u wiernych, którzy wyraźnie okazują, że są im one nieznośne i niezaprzeczalnie osłabiają wiarę. Przejawem tego wśród najlepszej części duchowieństwa jest dręcząca rozterka sumienia, czego niezliczone świadectwa napływają do nas codziennie.
3.       Jesteśmy pewni, że nasze spostrzeżenia, dla których natchnieniem jest to, co słyszymy z ust pasterzy i wiernych, znajdą odzew w ojcowskim sercu Waszej Świątobliwości, zawsze pełnym głębokiej troski o duchowe potrzeby dzieci Kościoła. Jeśli jakieś prawo okazuje się szkodliwe, to poddani, dla których dobra się je stanowi, mają prawo – a nawet obowiązek – prosić prawodawcę, z synowską ufnością, o jego odwołanie.
Dlatego też błagamy gorąco Waszą Świątobliwość – w chwili, gdy czystość wiary i jedność Kościoła narażone są przez tak okrutne rozdarcia i rosnące niebezpieczeństwa, które codziennie znajdują odgłos w zasmuconych słowach Ojca nas wszystkich – abyś zechciał nie pozbawiać nas możliwości uciekania się do nieskazitelnego i obfitującego w łaski Mszału św. Piusa V, tak otwarcie sławionego przez Waszą Świątobliwość i tak głęboko ukochanego i otaczanego czcią przez cały świat katolicki”.

Ojciec Pio wszystko to streścił w jednym zdaniu: «Róbmy to, co zawsze robiliśmy, róbmy to co robili nasi ojcowie».
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!