Moi drodzy!
Zdarzenie opisane przez dzisiejszą Ewangelię przenosi nas do pierwszego
roku publicznej działalności Pana Jezusa. Jezus jest już sławny ze swoich nauk, ze swojej mądrości, ale
jeszcze bardziej z cudów, które dokonuje. Ciągną do niego ludzie ze wszystkich zakątków
Palestyny. Jak podają inni Ewangeliści opisujący ten epizod, tłum jest tak
wielki, że nie sposób jest zbliżyć się do Zbawiciela. I oto czterech mężczyzn
niosących nosze ze swoim sparaliżowanym przyjacielem postanawia rozebrać dach,
aby w ten sposób dotrzeć do słynnego Uzdrowiciela. Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu.
Czterech mężczyzn
przyniosło ich przyjaciela do Jezusa. Pytanie o jakość naszych przyjaźni nasuwa
się samo: jakie przyjaźnie łączą mnie z ludźmi? Od czego mam przyjaciół? Od filiżanki kawy, czy herbaty? Od wspólnie spędzonego wieczoru przy Lidze
Mistrzów? Od wspólnego wędkowania? Od pożyczenia pieniędzy pod koniec miesiąca, kiedy dopadnie nas kryzys?
A ilu mam takich przyjaciół, którzy gdy sparaliżuje mnie grzech, sparaliżuje
mnie kłamstwo, sparaliżuje mnie złe towarzystwo, będzie potrafiło
przynieść mnie do Jezusa? Ilu mam prawdziwie wierzących przyjaciół?
Ewangelia ta opisując wysiłek tej czwórki, zdaje się milczeć nad
czynnikiem, bez którego do żadnego cudu, by nie doszło, a mianowicie bez
właściwego usposobienia paralityka. Bez pozytywnego nastawienia jego serca.
Kochani! Zobaczcie, jak bardzo ta scena zaprzecza wszelkim uzdrowieniom
dokonywanym podczas głośnych, charyzmatycznych nabożeństw. Wydaje się dziś, że
by działy się cuda potrzebne są strumienie słów, natężenie decybeli, padanie na
podłogę w emocjonalnym uniesieniu. Gdy tymczasem to z czym mamy do czynienia w
opisie ewangelicznym to: gorące pragnienie chorego oraz żywa wiara tych, którzy
są obok niego. Nie słyszymy, by przyjaciele zasypywali Jezusa licznymi prośbami.
Nie słyszymy, by jeden przez drugiego się przekrzykiwali. Oni zdają się na
miłosierdzie i mądrość Zbawiciela. Ale kiedy? … Gdy już uczynili wszystko, co było w
ich mocy. To zachowanie powinno być dla nas wzorem. Najpierw sami
powinniśmy uczynić to, co do nas należy zanim zaczniemy prosić Boga. Dopiero
wtedy wolno jest nam liczyć na cud jeśli nie zaniedbaliśmy tego, co było w
naszej mocy.
Nie zawiódł się na tej postawie ducha i serca paralityk. A nawet otrzymał
więcej niż prosił. Zwróćmy uwagę, jak pięknie zwraca się do niego Pan Jezus: „Ufaj synu! Bądź dobrej myśli. Odpuszczają co się Twoje grzechy!”. Ufaj Synu!
Święty Hieronim komentując ten fragment Ewangelii pisze: „O przedziwna
pokoro! Człowieka słabego, wzgardzonego, zniekształconego we wszystkich
członkach, którego dotknięcie tylko, byłoby uważane za żydowskich kapłanów za
coś ubliżającego i uwłaczającego godności, Syn Boży zaszczyca piękną nazwą
„synu!”.
Rozważajmy dalej tę Ewangelię. Kiedy niesiono sparaliżowanego do Zbawiciela,
chory pragnął tylko jednego – chciał być zdrowy na ciele. Prosił o to gorąco i
żarliwie, a Zbawiciel dał mu coś więcej, coś wspanialszego: „Odpuszczają się
tobie twoje grzechy”. To tak, jak z naszymi modlitwami. Ludzie niekiedy skarżą
się, że ich modlitwy są niewysłuchane, a przecież jak pisał Norwid: „modlitwy
idą i wracają. Nie ma niewysłuchanej”. Ludzie proszą o zdrowie, a mają złe
wyniki badań. Pytają: gdzie owoce mojej modlitwy? Czyż Bóg mnie nie słyszy? A czyż wrażliwość na Boga, która już sama w sobie jest powodem modlitwy
nie jest w perspektywie wieczność czymś znacznie ważniejszym niż poziom
czerwonych krwinek? Ludzie proszą o dobrobyt, a czy z ostatecznej perspektywy daleko ważniejszym nie jest
pokój i bogactwo duszy modlącego się człowieka? Moi drodzy! Dzisiejszy świat, świat, który
stracił sens i doświadczenie Boga zapomniał o tym, że największym problemem
ludzkości nie jest zanieczyszczenie środowiska, nie jest tworzenie wspólnoty, w
której zanikną wszelkie różnice, nie są różnice w dochodach, dostęp do wody pitnej, czy ginięcie rzadkich gatunków zwierząt, ale że największym
problemem świata jest właśnie grzech. Dobrze zrozumiał to paralityk z dzisiejszej Ewangelii. Na cóż bowiem,
powiedzcie sami, zdałoby się paralitykowi zdrowie ciała, gdyby nadal pozostawał
w grzechach? Na cóż i światu jest dobrobyt, jeśli trwa w buncie przeciwko Bogu?
Pan Jezus działa niezwykle konsekwentnie. Wobec zdziwionych Żydów czyni
dwa znaki. Odpuszcza grzechy choremu. Padają słowa, które są wielki zgorszeniem
dla obecnych. Jezus przecież przypisał sobie Boże kompetencje – mówi, że
odpuścił grzechy. Żydzi szemrzą: łatwo jest mu powiedzieć, bo kto udowodni, że
grzechy zostały odpuszczone. Zupełnie inaczej jednak ma się rzecz ze słowami:
„Wstań chodź!”. Każdy bowiem z obecnych mógł zbadać i przekonać się, czy to się
wypełni, czy też nie. Ten cud zewnętrzny był najlepszą rękojmią i potwierdzeniem boskiej mocy
Jezus. Po to uczynił Jezus cud widoczny, by udowodnić cud duchowy, daleko
większy od samego uzdrowienia. Dla Boga bowiem – jak zauważa św. Augustyn –
„trudniej jest usprawiedliwić człowieka, trudniej jest zbawić jego duszę niż
stworzyć niebo i ziemię”. I stała się rzecz zdumiewająca! Paralityk podniósł się wobec wszystkich.Wziął swoje łoże i wrócił do domu z duszą wypełnioną Bogiem.
Kończę, moi drodzy, taką myślą! Nam, kapłanom dana jest właśnie ta władza
uwalniania ludzi od wewnętrznego paraliżu grzechu. W sakramencie spowiedzi
działamy tą samą łaską, która uwolniła paralityka od jego grzechów. To jest
władza Chrystusa, ona należy do Niego, a my z racji przyjętych święceń jesteśmy
tylko narzędziami i zastępcami. Nie jesteśmy w stanie potwierdzić cudu
rozgrzeszenia żadnym zewnętrznym znakiem, ale jak to słyszeliśmy, według Bożego
zamysłu, cuda o wiele większe dzieją się w przestrzeni łaski, niż w przestrzeni
ducha, a to, że tak rzeczywiście jest potwierdza fragment Ewangelii, który
przed chwilą usłyszeliśmy. Amen.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!