sobota, 22 marca 2014

Czy mi zależy na Bogu? - nauka rekolekcyjna

Rozpoczynamy rekolekcje, które mają nas przygotować do przeżycia najważniejszych świąt chrześcijaństwa – świąt śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Myślę, że nie ma takiej potrzeby, abyśmy zbytnio rozwodzili się nad wstępem, podkreślając jakie to wszystko ważne: Wielkanoc, rekolekcje, spowiedź wielkopostna, poważne przeżycie tego czasu. Zakładam, że to wszystko wiemy. Nie jesteśmy przecież chrześcijanami od wczoraj. Przejdźmy od razu do konkretów! A konkret to dla ucznia Chrystusa: styl życia, jakość wiary, poziom religijnej wiedzy oraz świadomość różnego rodzaju zagrożeń. Zacznijmy stawiać sobie ważne pytania o to, co powinniśmy w życiu zmienić na lepsze? Co należy zrobić, by stać się ludźmi bardziej chrystusowymi, by uniknąć grożących nam niebezpieczeństw? Zacznijmy więc stawiać poważne pytania o nasze podejście do Boga, do wiary, do przeżywania Ewangelii, do naszego sposobu życia w Kościele. To w rekolekcjach jest najważniejsze.
Podstawowe pytanie, od którego musimy zacząć te duchowe ćwiczenia brzmi w następujący sposób: Czy mi zależy? Czy mi zależy na Bogu? Kiedy mówię „Bóg” mam tu na myśli nie tylko Jego samego, ale również to wszystko, co ma On nam do zaproponowania, a mianowicie: Kościół, integralną wiarę, chrześcijańską wizję rodziny, chrześcijańskie przeżywanie miłości, wartości ewangeliczne i wynikający z nich sposób naszego funkcjonowania w sferze społecznej. Czy mi na tym wszystkim zależy?
Jeśli człowiekowi na czymś zależy, np. na małżeństwie, to pomimo kryzysów i nieporozumień, pomimo tego wszystkiego, co jest na minus, stara się to małżeństwo ratować, walczy, by w jego związku było lepiej. Podobnie jest z życiem wiary, podobnie jest z życiem w Kościele. Jeśli zależy mi na Bogu, to nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że nie wszystko w Kościele jest tak, jakby tego chciał Chrystus, nawet jeśli zdarza mi się być rozczarowanym postawą niektórych ludzi Kościoła, to nie obrażam się na Boga, nie obrażam się na Kościół, nie odwracam się plecami, bo wiem, że pomimo ludzkich niedoskonałości i grzechów Kościół katolicki jest i pozostanie wspólnotą chcianą przez samego Boga. Bóg chce, by pomimo wszystko Kościół istniał, by wiernie głosił Ewangelię, by dzięki niemu szerzyła się wiara, by sprawowane były sakramenty, które uświęcają ludzi, ale również chce, by Kościół był generatorem jedynej i niepowtarzalnej w swoim rodzaju chrześcijańskiej cywilizacji - cywilizacji miłości, prawa i obiektywnej prawdy, cywilizacji, która stwarza człowiekowi optymalne warunki dla jego rozwoju, tak na poziomie indywidualnym, jak i społecznym. Jeśli mi zależy na Bogu, to w konsekwencji zależeć mi powinno i na Kościele, na prawdziwej wierze, na świętości ludzi, na chrześcijańskim porządku społecznym.
A co jeśli mi nie zależy? A co jeśli mój stosunek do Kościoła jest bardzo letni, jeśli nie biorę na poważnie Ewangelii? Jeśli mi nie zależy, to te rekolekcje nie mają żadnego sensu. Nie ma sensu moje stanie przy ambonie. To strata czasu. Wracajmy do domów, włączmy telewizor, obejrzyjmy kolejny odcinek „Mody na sukces”, pójdźmy na spacer, albo w odwiedziny do znajomych. Tyle tylko, że bądźmy świadomi konsekwencji jakie niesie ze sobą ta postawa. Bądźmy świadomi skutków naszych czynów! 
Otóż kiedy człowiekowi przestaje zależeć na Bogu to konsekwencje jego postawy nie ograniczają się li tylko do indywidualnej przestrzeni duchowej tego człowieka. Mój brak wiary to nie jest tylko mój problem, ponieważ moja duchowa pustka przekłada się na wymiar społeczny. Moja niewiara powoduje, że z przestrzeni publicznej znikają chrześcijańskie cnoty i wartości: mądrość, miłość, miłosierdzie względem słabych i chorych, szacunek do życia każdego człowieka, a ich miejsce zajmują antywartości: głupoty, chamstwa i prostactwa, rozwiązłości, braku odpowiedzialności za drugiego człowieka, by wymienić z nich tylko niektóre. Podam na to jeden, ale wydaje mi się znamienny przykład. 
Miliony Polaków wyjeżdża za granicę w poszukiwaniu pracy. Podczas tych podróży wielu z nich spotyka się ze zjawiskiem Bogu dzięki w Polsce jeszcze nie znanym, a mianowicie z budynkami, które niegdyś były kościołami, a w naszych czasach zostały przerobione na bary i restauracje, biblioteki i księgarnie, muzea, studia nagrań oraz sale filharmoniczne. Kiedy stoi się przed takim gmachem wierzącemu człowiekowi musi przyjść do głowy myśl - "Co się stało?" Co się wydarzyło, że świątynie, nieraz przepięknie zdobione, prawdziwe perły architektury, na których wystrój składały się pokolenia wiernych przestały być miejscem modlitwy, a stały się, jak to się określa, "miejscami innej użyteczności publicznej"?  Otóż stało się to, że w pewnym momencie ludziom żyjącym w tamtych krajach przestało zależeć na wierze, przestali się o nią troszczyć, przestali jej bronić. Rozpoczął się dramat apostazji, dramat odejścia od wiary. Ludzie tam mieszkający początkowo nazywali się jeszcze "katolikami", z czasem stali się "chrześcijanami", później "ludźmi wierzącymi", a następnie "agnostykami" i "ateistami". Duchowa pusta jednostki, która wyłoniła się jako wynik procesu indywidualnych odejść od Boga zrodziła duchową pustkę społeczeństwa.
Kiedy odwracamy się od Boga godzimy się jednocześnie na śmierć czegoś jedynego i niepowtarzalnego w swoim rodzaju, a mianowicie przykładamy rękę do unicestwienia chrześcijańskiej cywilizacji, cywilizacji, która przez ostatnie dwadzieścia wieków uczyła człowieka, jak pięknie żyć, jak wyzbywać się egoizmu, własnych wad i grzechów, jak poświęcać się dla innych, jak być osobą szlachetną, dobrą i świętą. To nie jest tak, że kiedy znika moja wiara, że kiedy odchodzę od Boga, że kiedy przestaje żyć Ewangelią nic się nie zmienia. Wprost przeciwnie - zmienia się wszystko. Świat się zmienia. Zmieniają się wartości, normy obyczajowe, sposób życia. My wszyscy jesteśmy dziś tego świadkami! Co więcej poprzez naszą bierność, często przez nasze tchórzostwo, przez naszą cichą zgodę na zło przyśpieszamy proces odchrystusownienia świata, proces wyparcia z niego bożej łaski, bożej miłości oraz zapomnienia o historycznym wydarzeniu, jakim była śmierć Zbawiciela na krzyżu i o nadprzyrodzonych konsekwencjach, jakie ona nam przyniosła.
A świat zmienia się na naszych oczach. Kto jeszcze pięćdziesiąt lat temu słyszał o małżeństwach homoseksualnych, o adoptowaniu przez nie dzieci, o operacjach zmian płci, o eutanazji, o swobodnym zabijaniu nienarodzonych, nawet w ostatnich dniach ciąży? Pięćdziesiąt lat temu ludzie, którzy głosili takie poglądy w ogóle nie istnieli w przestrzeni publicznej! Uważani byli za margines! A dziś? Przykład z przed kilkunastu dni. 2 marca, Król Belgii – Filip I podpisał ustawę zezwalającą na eutanazję chorych dzieci. Rewolucja postępuje i niszczy chrześcijański ład pod hasłami postępu, wolności, tolerancji i równouprawnienia. A my, ludzie wierzący, ludzie którym powinno zależeć na Bogu, na poszerzaniu bożej przestrzeni oddziaływania, jak na to reagujemy? Ile w nas jest strachu przed wyrażaniem swoich poglądów? Jak bardzo trwożymy się na samą myśl sporu, którego przedmiotem byłaby wiara, moralność, styl życia?
Moi drodzy! Przyznajmy się przed samym sobą, czy nam na Bogu naprawdę zależy? Niech nasza mowa będzie: „tak, tak, nie, nie”. A zatem:
- jeśli przyznaję się do Boga, jeśli deklaruję się chrześcijaninem to nie wstydzę się wiary w miejscu mojej pracy. Pytany o nią odpowiadam z podniesioną głową: „tak, jestem wierzący, jestem katolikiem”;
- jeśli zależy mi na Bogu, to nie żartuję i lekceważę sobie rzeczy świętych – sakramentalnego życia, Mszy niedzielnej, modlitwy;
- jeśli jestem osobą naprawdę wierzącą uważam, że życie człowieka jest święte od poczęcia, aż do naturalnej śmierci i od tego stanowiska nie odwiedzie mnie żaden medialny autorytet, choćby nosił tytuł profesora, lub choćby jego twarz zdobiła co drugą okładkę kolorowego czasopisma;
- jeśli zależy mi na Bogu, to mówię wyraźnie, że nie zgadzam się na promocję homoseksualizmu, nie zgadzam się na dzieciobójstwo, zapłodnienie in vitro, na gorszenie dzieci w ramach programów szkolnych, ponieważ jako człowiek wierzący w Boga, który jest miłością, w Boga, który z nieskończoną delikatnością pochyla się nad każdym życiem, każdym, czyli również tym, które jest widoczne jedynie przez mikroskop, po prostu nie mogę na to się zgodzić.
Dobrze. Ale gdzie szukać sił do takiej postawy, gdy cały świat mówi, że jest inaczej, gdy białe nazywa czarnym? Gdzie szukać odwagi do mężnego świadczenia o Bogu? Odpowiem wam – w tym, co nam zostawił, w Nim samym – w Eucharystii, we Mszy Świętej.
Jeśli wierzę, że Chrystus jest tu w kościele naprawdę obecny, to czego lub kogo mam się bać? Opinii kolorowych gazet? Szyderstw samozwańczych medialnych autorytetów?  Czyż Bóg, który uzdrawia chorych i wskrzesza umarłych, Bóg, który uciszył burzę mocą jednego słowa nie jest od tego wszystkiego większy? Nie jest potężniejszy? Czyż Bóg nie jest wszechmogący?
Naszym problemem jest to, że jako katolicy jesteśmy minimalistami, że nie wypływamy na głębie, że zamiast łapać wiatr w żagle chodzimy przy brzegu z rzadka opłukując swoje stopy w wodzie. Oszukujemy później samych siebie kilkoma zrobionymi zdjęciami morskich fal i zachodów słońca, wmawiając sobie, że przeżyliśmy wspaniałą i niezapomnianą przygodę bez wejścia na pokład i podniesienia kotwicy. Naszym problemem jest to, że straciliśmy z oczu cel, dla którego mamy się starać, mamy walczyć, mamy ponosić wyrzeczenia. To o nas, o katolikach przełomu XX i XXI w., słusznie mawiał starożytny mędrzec: "Gdy nie wiesz do którego portu płyniesz, żaden wiatr nie jest dobry" (Seneka Młodszy).
Oto cel naszej podróży! Chrystus ukrzyżowany! (1 Kor 1, 23); Prawdziwa wiara i jedyna Ewangelia (Ga 1, 6-9); tu na ziemi - nasza świętość, która bierze swój początek z Ofiary Mszy świętej (1P 1, 15-16; Hbr 10, 14), a tam, po drugiej stronie - szczęśliwość bez końca (1 Kor, 2, 9). Amen.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!
Nauka wygłoszona w kościele p.w. św. Józefa w Sandomierzu 

1 komentarz: