niedziela, 24 października 2010

Prymas, czyli myśl o Józsefie kard. Mindszenty

        Jest ranek, 28 września 1971 roku. Stary, mocno zgarbiony ksiądz opuszcza budynek amerykańskiej ambasady w Budapeszcie. Przy głównej bramie czeka na niego samochód, który jak najszybciej ma go wywieźć poza granice Węgier. Mężczyzna jednak wcale się nie śpieszy. Porusza się powoli, jakby na kogoś, albo na coś czekał. Zwraca twarz ku słońcu, spokojnie oddycha powietrzem miasta, którego nie widział od piętnastu lat. Nagle rozkłada szeroko swoje ręce i kreśląc nimi wielki znak krzyża błogosławi stolicy i całemu krajowi. Tuż przed wejściem do samochodu patrzy ostatni raz na ludzi, którzy ze wszystkich stron Placu Wolności utkwili w nim swój wzrok rozpoznając w człowieku w czarnej sutannie kogoś, kogo przed wieloma laty znali i podziwiali – Księcia i Prymasa Węgier, Józsefa kard. Mindszenty’ego.
          29 marca 1945 roku, zaledwie kilka miesięcy po wkroczeniu Sowietów na Węgry i na kilka tygodni przed kapitulacją III Rzeszy, dzwony wszystkich katolickich kościołów od Szombathely aż po Brasov ogłosiły śmierć prymasa Justyniana Serédiego. Na miejsce tego doświadczonego męża stanu Ojciec Święty Pius XII powołał młodego, bo zaledwie pięćdziesięciotrzyletniego biskupa Veszprém – Jozsefa Pehm'a Mindszenty’ego. Jak się miało później okazać był to wybór opatrznościowy.
W atmosferze wzrastającego komunistycznego terroru, nowomianowany arcybiskup Ostrzyhomia podejmuje swoje pierwsze decyzje. Według niego głównym zadaniem, któremu ma stawić czoła węgierski Kościół jest pomoc osobom dotkniętym skutkami wojennych działań. Każda parafia i każdy dom zakonny, na miarę swoich możliwości ma wydawać uchodźcom darmowe posiłki. Z inicjatywy hierarchy powstają liczne punkty, które prowadzić będą poszukiwania zaginionych osób. Kardynał niejednokrotnie osobiście nadzoruje prace, będąc nie tam, gdzie jest najbardziej widoczny, ale tam, gdzie jest najbardziej potrzebny. W swoich kazaniach wzywa ludzi do solidarności i do dzielenia się z potrzebującymi tym wszystkim, co mają, by każdy miał szansę przetrwać te najcięższe, powojenne miesiące. Swoją heroiczną postawą zaskarbia sobie szacunek tysięcy Węgrów, tak katolików, jak i innowierców, ale również ściąga na siebie nienawiść ludzi „nowego systemu”.
W roku 1947 po przejęciu przez komunistów pełni władzy rozpoczyna się na Węgrzech okres wielkiego terroru. Promoskiewski rząd pewny swej siły wypowiada otwartą wojnę Kościołowi: nacjonalizuje katolickie szkoły i uniwersytety, konfiskuje budynki kościelne, a księżom, braciom i siostrom zakonnym zakazuje noszenia strojów duchownych. Wreszcie, w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 1948 roku aresztowano Prymasa Mindsznty'ego, który po groteskowym, trwającym zaledwie sześć dni procesie został skazany na dożywocie.
Ci, którzy czytali „Archipelag Gułag” Sołżenicyna wiedzą doskonale, że trafienie do sowieckiego więzienia nie oznaczało tylko pozbawienia wolności, ale i to, że sam skazaniec stawał się zabawką w rękach zatrudnionych tam sadystów i zwyrodnialców, którzy mogli praktykować na nim dowoli swoje okrutne pasje. Nie inaczej było i w przypadku kardynała. Bicie, upokarzanie, zmuszanie do patrzenia na cierpienia innych, narkotyki, szantaż, brak snu - to tylko niektóre ze środków, które miały mu pomóc w przypomnieniu sobie popełnionych zbrodni i w odkryciu właściwej wersji wydarzeń. Taki stan rzeczy trwał osiem długich lat, aż do pewnego październikowego dnia 1956 roku.
Równo pięćdziesiąt cztery lata temu na ulice Budapesztu wyszli studenci i robotnicy, którzy niosąc nad głowami polskie i węgierskie flagi zgromadzili się pod pomnikiem generała Józefa Bema, aby wyrazić swoje poparcie dla roszczeń poznańskich powstańców oraz zażądać wolności słowa i demokratyzacji życia na Węgrzech. Tydzień później zbuntowani madziarzy uwalniają kardynała Mindszenty’ego, który zaraz po wyjściu z więziennej celi staje przed radiowymi mikrofonami by rozpocząć jedno z najważniejszych przemówień w swoim życiu. Mówi między innymi: „Do nikogo nie czuję żadnej urazy. Wszystkim z serca po chrześcijańsku przebaczam. Dziś najważniejszą sprawą dla nas jest przyszłość naszego narodu”.
Ten węgierski sen o wolności trwał tylko kilka dni. 4 listopada 1956 roku do Budapesztu wjechały radzieckie czołgi, które przywróciły czerwoną gwiazdę na narodowej fladze, a wraz z nią promoskiewski rząd ludowej demokracji. W wyniku sowieckiej interwencji zginęło dwa i pół tysiąca Węgrów, a dwieście tysięcy zostało zmuszonych do ucieczki za granicę. Jozsef kardynał Mindszenty, arcybiskup Ostrzyhomia, Książe i Prymas Węgier, nie chcąc opuścić swego kraju i swej diecezji, schronił się za wysokimi murami amerykańskiej ambasady.
Jest rok 1972. W korytarzu prowadzącym do prywatnych apartamentów papieskich spotykają się kard. Wyszyński, kard. Mindszenty oraz pisarz i przyjaciel Ojca Świętego Pawła VI – Jean Guiton. W pewnym momencie Guiton zwraca się do Prymasa Węgier z pytaniem: Czy nie uważa Eminencja, że z dialogu Kościoła z komunistyczną ideologią mogą wypłynąć pewne dobrodziejstwa? Zgarbiony hierarcha, marszcząc swoje brwi odrzekł stanowczo: „Impossibile est!”. Tak on sam, jak i dziesiątki tysiący jego rodaków, którzy musieli opuścić Węgry z powodu sowieckiej inwazji nie mogli mieć co do tego żadnych wątpliwości.
Gloria victis! W pięćdziesiątą czwartą rocznicę Powstania Węgierskiego.
Maria Regina Ungherorum - ora pro nobis! 

środa, 20 października 2010

Czy aby zostać bohaterem trzeba spotkać Yeti?

O Witoldzie Glińskim dowiedziałem się nie więcej niż kilka miesięcy temu kiedy dotarła do mnie wiadomość, że jeden z najbardziej cenionych reżyserów Holywood’u – twórca „Stowarzyszenia umarłych poetów” i „Pikniku pod wiszącą skałą” –  Peter Weir, pracuje nad obrazem opowiadającym o wojennych losach Polaka. Warto dodać: i to jeszcze jakich losach!!!
Otóż zaledwie kilka miesięcy po wkroczeniu Armii Czerwonej na wschodnie Kresy siedemnastoletni Gliński wraz z całą swoją rodziną podzielił los setek tysięcy mieszkających tam Polaków i został aresztowany przez NKWD. Po krótkim pobycie w więzieniu na Łubiance, wyrokiem sądu wojskowego, chłopak został skazany na dwadzieścia pięć lat syberyjskiej zsyłki tylko dlatego, że jego ojciec brał udział w wojnie obronnej 1939 roku.
Gliński trafił do obozu numer 303, który znajdował się w odległości około dwustu kilometrów od Jakucka i został przydzielony do pracy przy wyrębie lasu. Nie mogę nie podzielić się z wami myślą, która przyszła mi do głowy kiedy pisałem numer łagru, w którym znalazł się ten chłopak. Otóż uświadomiłem sobie, że skoro istniało takie miejsce noszące nazwę 303 musiały istnieć i inne jemu podobne: numer 1, 2, 3, 103, 302, i całą pewnością trzysta trzeci nie był ostatnim z nich… .
Niespełna kilka miesięcy później, udało mu się uciec z obozu wraz z niewielką grupą więźniów: trzema polskimi oficerami, Amerykaninem, Białorusinem i Chorwatem.
Jest luty 1941 roku i całą przyrodę w swym żelaznym uścisku trzyma sroga syberyjska zima. Uciekinierzy muszą zmagać się z kilkudziesięciostopniowym, siarczystym mrozem. Brną po kolana w śniegu, pokonując zaledwie kilka kilometrów drogi dziennie. Jedzą wszystko co wpadnie im w ręce: surowe mięso upolowanych zwierząt, rośliny, korę z drzewa, korzonki. Po kilkunastu dniach takiej wędrówki do grupy Glińskiego nieoczekiwanie dołącza Krystyna – uciekinierka z innego łagru. Jej organizm jest zupełnie wycieńczony, ma wysoką gorączkę i silne bóle, a byli więźniowie nie mają ze sobą niczego co mogłoby jej pomóc. Tracąc siły i czas niosą konającą dziewczynę na plecach tylko po to, by nie zmarła w samotności. Rzeczywiście, młoda Polka wkrótce umiera, będąc jednak szczęśliwa, że zakończyła swe życie z dala od Sowietów.
Dalsze etapy ucieczki znaczą: wschodni brzeg Jeziora Bajkał, mongolskie stepy, Pustynia Gobi, Wyżyna Tybetańska oraz Himalaje. Pokonanie najwyższych gór świata kosztuje życie trójki polskich oficerów, którzy umierają na szkorbut. Jednak Gliński i pozostali konsekwentnie idą dalej w stronę obranego celu - angielskich na ten czas Indii. Docierają tam w połowie stycznia 1942 roku. W sumie sybiracy przebyli w ciągu tych jedenastu miesięcy sześć tysięcy kilometrów!!! Powtórzę to jeszcze raz, żeby dotarło to i do mnie: SZEŚĆ TYSIĘCY KILOMETRÓW.
Dziewiętnastoletni Gliński po krótkim pobycie w Kalkucie dołączył do polskiej armii generała Andersa, która dopiero co wyszła ze Związku Radzieckiego na Bliski Wschód. Walczył w Afryce i we Francji, a po zakończeniu wojny zdecydował osiedlić się w Anglii. Nim jednak odszedł z wojska złożył w kwaterze Naczelnego Dowództwa Polskich Sił Zbrojnych raport z wielkiej ucieczki. I tu rozpoczyna się drugie życie opowiedzianej przed chwilą historii.
Otóż sprawozdaniem Glińskiego zainteresował niejaki Sławomir Rawicz, który postanowił zarobić kilka funtów na nie swojej opowieści. W 1956 roku, we współpracy z jednym z angielskich reporterów, wydał swoją historię ucieczki z łagru 303, nadając jej tytuł „The long walk” (Długi marsz). Książka Rawicza od razu stała się światowym bestsellerem. Dość powiedzieć, że na przestrzeni zaledwie kilkunastu lat została przetłumaczona na dwadzieścia pięć języków i do dziś sprzedano ją w milionach egzemplarzy.
Oszust nie tylko przywłaszczył sobie cudzą historię, ale postanowił uczynić ją, w swoim mniemaniu, nieco bardziej emocjonującą niż była w rzeczywistości. Oto kiedy w czasie pracy nad książką angielski magazyn „Daily Mail” ogłosił, że poszukuje ludzi, którzy w swym życiu spotkali człowieka śniegu – Yeti, Rawicz bezzwłocznie zgłosił się do redakcji z informacją, że natknął się i to nie tylko na jednego osobnika, ale na parę Yeti, kiedy uciekając z łagru przekraczał Himalaje!!! To był marketingowy strzał w dziesiątkę, który wypromował  "Długi marsz" i zapewnił Rawiczowi milionowe zyski.
Cóż więcej można dodać? Szkoda, że kiedy za kilka miesięcy superprodukcja Weir’a wejdzie na ekrany kin, miliony widzów na całym świecie nie poznają ani nazwiska prawdziwego bohatera tej historii – Witolda Glińskiego, ani autentycznej wersji wydarzeń, które sama w sobie jest tak niezwykła i poruszająca, że zupełnie nie potrzebowała spotkania z Yeti, aby zapaść w serca kinomanów.
Bez wątpienia jest jeszcze wielu polskich bohaterów, których wojenne losy są godne uwiecznienia przez światową kinematografię. Rotmistrz Witold Pilecki, kurier Jan Karski, as lotnictwa Stanisław Skalski czy genialny matematyk i kryptolog Marian Rejewski, dokonali w swym życiu tak nieprawdopodobnych czynów, że można by było nakręcić o każdym z nich tuzin filmów. Daj Boże aby powstał chociaż jeden! Wiedzmy jednak o tym, że szanse na to są raczej znikome, by nie powiedzieć równe zeru.  Dlaczego? Otóż wszyscy oni mieli wielkiego pecha,  który pozbawił ich szans na to, by dowiedział się o nich świat. Pomimo tego, że Pilecki na ochotnika pojechał do Oświęcimia, Karski kilkunastokrotnie przewoził do Anglii ściśle tajne dokumenty, Skalski był klasą sam dla siebie na europejskim i afrykańskim niebie, a Rejewski złamał szyfr Enigmy - nie dane im było nigdy spotkać Yeti, a takich grzechów współczesny widz nie zwykł przebaczać kandydatom na kinowe ołtarze.

piątek, 15 października 2010

Moje pięć groszy do dyskusji na temat "Reformy reformy liturgicznej"

Doskonale zdaje sobie sprawę, że temat "Reformy reformy liturgicznej" jest znany tylko w stosunkowo wąskim gronie wiernych, i że wielu z nich łącznie z tymi, którzy Mszę Świętą codziennie odprawiają, mogli albo o „Reformie reformy” w ogóle nie słyszeć albo uważać ją za niepotrzebną. Nie mam też co do  tego żadnej wątpliwości, że w mniemaniu zdecydowanej większości katolików sama reforma liturgiczna, której kluczowym momentem było wejście w życie Nowego Mszału, była i nadal odczytywana jest jako wielkie błogosławieństwo, oraz że podnoszenie jakiejkolwiek krytyki na temat jej trafności jest niestety odczytywane jako świętokradczy zamach na decyzje Soboru Watykańskiego II oraz jako niepotrzebne sianie zamętu w umysłach i duszach wiernych. Piszę "niestety" ponieważ takie, a nie inne podejście do tego, co stało się z łacińską liturgią na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a właściwie do tego co ciągle się z tą liturgią dzieje, nie daje nam sposobności obiektywnej oceny ani samego przebiegu prac „Consilii ad exequendam Constitutionem de Sacra Liturgia” ani tychże prac widocznych efektów.
Dziś, kiedy mija czterdzieści lat od wejścia w życie Novus Ordo Missae (Nowego Mszału) trzeba nam rzeczowo i bez zbędnych emocji spojrzeć na ryt rzymski, czy lepiej na rzymskie ryty, nie koncentrując uwagi tylko na sprawach drugorzędnych takich jak: kierunek celebracji czy język liturgii, choć prawdę mówiąc i te kwestie powinny być przedmiotem wnikliwych badań zważywszy na fakt, że ojcowie soborowi w ogóle tych zmian nie postulowali, ale dokonując wnikliwej oceny przeprowadzonych prac należy zadać pytanie o sprawę najbardziej istotną dla całego katolickiego kultu, a co za tym idzie dla całego Kościoła, a mianowicie: Czy aby posoborowa reforma liturgiczna dokonana pod faktycznym przewodnictwem ks. Annibale Bugniniego, dla osiągnięcia pewnych duszpasterskich celów spod znaku, jak się to dzisiaj mówi „hermeneutyki zerwania”, nie popełniła dwóch śmiertelnych grzechów przeciw rzymskiej liturgii, czyli, czy aby nie zbagatelizowała sacrum, i czy nie wypaczyła tradycyjnej doktryny katolickiej?
Podejmuję ten niezwykle trudny temat z dwóch powodów. Po pierwsze, sam jestem księdzem, który codziennie staje przy ołtarzu, aby sprawować Mszę Świętą i pragnie, by Eucharystyczna Ofiara była rzeczywiście, jak mówił Vaticanum II, „źródłem i szczytem” jego kapłańskiego życia, i po drugie ponieważ w trakcie moich studiów przyszło mi się zmierzyć z wieloma, nieraz bardzo trudnymi pytaniami, dotyczącymi tych liturgicznych zagadnień. Zabierając głos w dyskusji, która już od wielu lat rozpala do czerwoności głowy, serca i pióra tak zwolenników jak i przeciwników przeprowadzonych reform, chcę i ja dorzucić do niej moje pięć groszy. Oto one, liczcie dobrze.
Los księżowsko-studencki ma w sobie coś z losu najemnika. Dzisiaj tu spowiadasz, jutro tam odprawiasz, by pojutrze jeszcze gdzie indziej odwiedzać chorych. To ciągłe bycie w drodze daje możliwość przyjrzenia się różnym sposobom sprawowania Mszy Świętych (celowo używam tutaj liczby mnogiej gdyż za każdym razem gdy gdzieś się udaję nie mogę się nadziwić, że jedną i tę samą liturgię można sprawować na tak wiele sposobów), lecz również pozwala ono na odprawianie Eucharystii przy użyciu różnych wydań Mszału Rzymskiego, których tu we Włoszech jest co najmniej pięć.
Chcąc wyrobić sobie zdanie na temat dokonanych reform, przyjrzałem się kiedyś tłumaczeniom tychże Mszałów i doszedłem do wniosku, że treści teologiczne w nich zawarte różnią się i to znacznie nie tylko od ich łacińskiego pierwowzoru, ale również między sobą. Oto dowód. Weźmy za przykład niezwykle piękną i przebogatą w teologiczne treści kolektę z Uroczystości Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej, która w Mszale św. Piusa V brzmi tak:
„Deus, qui nobis, sub Sacramento mirabili passionis tuae memoriam reliquisti, tribue, quaesumus, ita nos Corporis et Sanguinis tui sacra mysteria venerari; ut redempitionis tuae fructum in nobis iugiter sentiamus”.
(Boże, który w przedziwnym Sakramencie zostawiłeś nam pamiątkę swej męki, dozwól prosimy, taką czcią otaczać święte tajemnice Ciała i Krwi Twojej, abyśmy nieustannie doznawali owoców Twego odkupienia).

Pierwsze z włoskich tłumaczeń, które ukazało się w 1970 roku w taki sposób oddawało swój łaciński pierwowzór:
„Signore Gesù Cristo, che nell’Eucaristia ci hai lasciato il memoriale della tua Pasqua, concedi a noi di partecipare con fede al santo mistero del tuo Corpo e del tuo Sangue, e di sperimentare sempre in noi i benefici della tua redenzione”.
(Panie Jezu Chryste, który w Eucharystii zostawiłeś nam wspomnienie Twojej Paschy, daj nam uczestniczyć z wiarą w świętej tajemnicy (misterium) Twojego Ciała i Twojej Krwi, i doświadczać w nas dobrodziejstw Twojego odkupienia).

Na kolejny Mszał i na kolejne tłumaczenie klasycznej kolekty nie trzeba było długo czekać bo tylko trzy lata. Opublikowany w 1973 i powtórzony w wydaniu z 1983 roku nowy przekład łacińskiej modlitwy brzmiały w ten oto sposób:
„Signore Gesù Cristo, che nel mirabile sacramento dell’Eucaristia ci hai lasciato il memoriale della tua Pasqua, fa che adoriamo con viva fede il santo mistero del tuo Corpo e del tuo Sangue, per sperimentare sempre in noi i benefici della redenzione”.
(Panie Jezu Chryste, który w cudownym sakramencie Eucharystii zostawiłeś nam wspomnienie Twojej Paschy, spraw niech adorujemy z żywą wiarą świętą tajemnicę (misterium) Twojego Ciała i Twojej Krwi, abyśmy odczuwali zawsze w nas dobrodziejstwa odkupienia).

Rok 1991 przyniósł nam kolejną reformę włoskiego Mszału, a wraz z nią ukazało się nowe tłumaczenie dobrze nam już znanej modlitwy. Tym razem kapłan, odprawiający Mszę Świętą w uroczystość Corpus Domini miał modlić się w ten oto sposób:
„Dio, che in questo mirabile Sacramento ci hai lasciato la memoria della tua passione, concedici, ti preghiamo, di venerare i santi misteri del tuo Corpo e del tuo Sangue così da sperimentare incessantemente in noi il frutto della tua redenzione.”
(Boże, który w tym cudownym Sakramencie zostawiłeś nam wspomnienie Twojej męki, udziel nam, prosimy Ciebie, czcić święte misteria Twojego Ciała i Twojej Krwi tak abyśmy doświadczali w nas nieustannie owocu Twojego odkupienia).

Na tym nie koniec. Niespełna cztery lata później (1995) ukazało się piąte wydanie Mszału, gdzie ta sama-nie ta sama modlitwa brzmiała tak:
„Dio, che in un mirabile sacramento ci hai lasciato la memoriale della tua passione, concedici di venerare il sacro mistero del tuo Corpo e del tuo Sangue così da sperimentare in ogni istante il frutto della tua redenzione”.
(Boże, który w cudownym sakramencie zostawiłeś nam wspomnienie Twojej męki, daj nam tak czcić święte misterium Twojego Ciała i Twojej Krwi, by doświadczać w każdej chwili owocu Twojego odkupienia).

Gdyby teraz chcieć dokonać jakiegoś teologicznego podsumowania tych pięciu włoskich tłumaczeń tylko jednej łacińskiej modlitwy to musimy stwierdzić, że:
- łacińskie wyrażenie „sub sacramento mirabili passionis tuae” zostało celowo pominięte w wydaniach Mszału z lat 1970, 1973 i 1983;
- Słowo „passione” zostało zastąpione przez „Pasqua”;
- W trzech pierwszych wydaniach wezwanie do Boga ustąpiło miejsca wezwaniu do Jezusa Chrystusa;
- Tłumaczenie z 1970 roku przekształciło „venerari” w „partecipare con fede”;
- A tłumaczenia z 1973 i 1983 roku zamieniły „sentiamus” w „sentire in noi”.

Biorąc pod uwagę fakt, że łacińska kolekta nie doznała nawet najmniejszej zmiany przez całe stulecia oraz to, że na przestrzeni zaledwie dwudziestu pięciu lat była ona w samym tylko języku włoskim zmieniana aż cztery razy (w wydaniu z 1973 i 1983 kolekty są identyczne) to okaże się, że fundamentalna zasada dla całego kultu liturgicznego: „Lex orandi – Lex credendi” (Modlitewne teksty ukazują prawdy, w które mamy wierzyć), mówiąc ostrożnie, na przestrzeni kilkudziesięciu lat została zawieszona. Gdy jeszcze zwrócimy uwagę na to, że taka a nie inna redakcja trzech pierwszych tłumaczeń dopuszcza zupełnie różne ich interpretacje, od kalwińskiej po katolicką, to zdamy sobie sprawę, że pomysł ks. Bugniniego na to, by zastąpić Missale Romanum pan-chrześcijańskim zbiorem modlitw, w którym każde z wyznań znajdzie coś dla siebie mógł być i w rzeczywistości był tragiczną w swych skutkach decyzją.
Kardynał Joseph Ratzinger, pisząc o tym co dokonało Consilium ks. Bugniniego z łacińskim rytem stwierdził: „Rezultatem tejże (reformy) wcale nie było ożywienie liturgii, ale jej dewastacja. Liturgię – owoc ciągłego rozwoju zastąpiła liturgia sfabrykowana (…). Wyszło się z żywego procesu wzrostu i rozwoju by zastąpić go sfabrykowanym produktem. Nie chciano więcej iść drogą "stawania się" i dojrzewania organicznego rozumienia Boga, i zamieniono ją – jak gdyby to była jakaś produkcja techniczna – fabrykacją, banalnym produktem chwili.
Moi drodzy!
Jeśli jeszcze ktoś, rzecz jasna oprócz mojej mamy, nie znudził się tymi liturgiczno-teologicznymi kwestiami i doczytał ten tekst aż do tego akapitu z całą pewnością zasłużył sobie na złoty medal w kategorii cierpliwości. Obiecuję, że w następnym poście, który ukaże się w Cogitarium nie znajdziecie ani jednego zdania wielokrotnie złożonego i ani jednego obcojęzycznego słowa. A kończąc już na dobre całe to pisanie chciałbym prosić Was o wtrącenie swoich pięciu groszy do dyskusji na temat „Reformy reformy liturgicznej”, czyli o modlitwę w intencji Ojca Świętego Benedykta XVI i jego planów odnowy łacińskiej liturgii.
Mater Ecclesiae – ora pro nobis!

środa, 6 października 2010

CREDO

Wierzę w jednego Boga Ojca Wszechmogącego,
który jest jeden ale nie jest samotny,
gdyż jest Bogiem Ojcem, Bogiem Synem, Bogiem Duchem Świętym.
Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego,
który jest Bogiem Abrahama, Izaaka, Jakuba, Mojżesza i proroków,
który jest Bogiem Ojcem Jezusa Chrystusa,
Bogiem świętych Piotra i Pawła,
Andrzeja, Jakuba, Jana, Tomasza, Jakuba, Filipa, Bartłomieja,
Mateusza, Szymona, Tadeusza,
Linusa, Kleta, Klemensa, Sykstusa,
Korneliusza, Cypriana, Wawrzyńca, Chryzogona,
Jana i Pawła, Kosmy i Damiana,
Bogiem prostaczków i uczonych, Bogiem świętych i grzeszników,
tych co Go już znaleźli i tych co Go jeszcze szukają,
Bogiem Ojcem całego stworzenia, które uczynił ze Swej miłości.

On to, gdy nadeszła pełnia czasu posłał na świat Swojego Jednorodzonego Syna
Pana Naszego Jezusa Chrystusa,
który sam jest Bogiem równym Bogu Ojcu.
Tak równym i tak identycznym jak równe i identyczne są dwie krople wody,
identyczne w swojej długości i szerokości, w swoim smaku i w swojej głębokości,
identyczne, a jednak różne dwie.

Tenże to Jezus przyszedł na świat za panowania cesarza Augusta,
poczynając się z Ducha Świętego i rodząc się z Maryi Panny,
której cześć i chwała niech zawsze będzie głoszona
za pokorę i miłość z jaką przyjęła do Swego łona panieńskiego
Boga potrzykroć Świętego, potrzykroć Nieogarnionego, potrzykroć Uwielbionego.

Ta właśnie Maryja, na samo wspomnienie imienia której niech nasze głowy ze czcią się kłaniają,
wydała na świat swojego Syna, Naszego Pana Jezusa Chrystusa,
który był niemowlęciem, dzieckiem, młodzieńcem,
posłusznym swoim ziemskim rodzicom.
On to gdy dorósł, zostawił swój rodzinny dom,
by głosić ludziom Dobrą Nowinę o Królestwie Bożym,
Królestwie sprawiedliwości i pokoju, miłości i przebaczenia,
Królestwie, w którym życie człowieka nawet tego najsłabszego i najbiedniejszego
warte jest tyle co życie Syna Bożego.

Aby doprowadzić do końca ojcowski zamysł zgładzenia długu Adama,
Jezus Pan Nasz Zbawiciel
dając najwyższy dowód Swej miłości do Ojca i do swoich braci
wydał się na śmierć krzyżową.
Wiedział bowiem, że gdy wyciągnie Swoje ręce między niebem a ziemią
przyciągnie do Siebie ludzi wszystkich czasów, pokoleń i kultur,
ludzi wszystkich języków i wszystkich krańców ziemi,
ludzi, którzy jeśli tylko zechcą, będą mogli zaczerpnąć ze źródła zbawienia,
które wytrysnęło obficie krwią i wodą z Jego przebitego boku,
dla zmazania grzechów świata.

Tego dnia, czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan,
na jerozolimskim Wzgórzu Czaszki zostało zawarte Nowe Przymierze.
Przymierze tak mocne, że już żadne,
choćby największe odstępstwo tysiąca Adamów
nie zdoła go zniszczyć, bo zostało podpisane ono Krwią Syna Bożego.

To właśnie stamtąd, biorą swój początek sakramenty Kościoła,
sakramenty nowego kapłaństwa, sakramenty nowych czasów.

Tam, w cierpieniu i agonii Chrystusa ma swoje źródło woda,
która rodzi na nowo człowieka do życia z Bogiem i w Bogu,
do życia w łasce.

Tam, swój początek ma drugi chrzest – sakrament pokuty i pojednania,
który odnawia w ludziach życie Trójjedynego Boga,
życie wiary, nadziei i miłości, życie radości i pokoju serca.

Tam, z przebitego boku Zbawiciela wypłynęła moc sakramentu bierzmowania,
który umacnia wierzących w Chrystusa do złożenia mężnego świadectwa prawdzie,
aż do przelania krwi.

Tam, w ukrzyżowanej Miłości jest źródło sakramentu małżeństwa,
który upodabnia związek mężczyzny i kobiety do związku Chrystusa i Kościoła.

To stamtąd, biorą swoją moc święte oleje, które pomagają znosić człowiekowi cierpienie
i przygotowują go na spotkanie z Bogiem w wieczności.

To tam, na gołych skałach Golgoty, została złożona doskonała Ofiara przebłagania i uwielbienia.
Ofiara, która na sposób bezkrwawy ponawia się na każdym ołtarzu
gdy tylko pochylony nad chlebem i winem kapłan, wypowie słowa Zbawiciela:
<<Hoc Est Enim Corpus Meum>>, <<Hic Est Enim Calix Sanguinis Mei>>.

Wierzę w Ducha Świętego, Trzecią Osobę Boską
równą co do godności i wiekuistości Ojcu i Synowi,
który zstąpił ma zgromadzonych w Wieczerniku apostołów w dniu Pięćdziesiątnicy,
który mówił przez proroków, i który nadal ożywia Kościół Swym siedmiorakim tchnieniem:
mądrości i rozumu, rady i męstwa, wiedzy i umiejętności, pobożności i bojaźni bożej.

Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół rzymski,
Kościół moich rodziców i moich dziadków,
Kościół mojego i ich dzieciństwa,
Kościół św. Piotra, Piusa, Jana Pawła i Benedykta.
Wierzę we wszystko w co Kościół od zawsze wierzył,
wyznaję to wszystko co Kościół od zawsze wyznawał, zawsze nauczał i czym zawsze żył.
Wierzę, że ten jedyny Kościół Chrystusa nie jest czymś abstrakcyjnym,
że nie jest jakimś bezkształtnym, ahistorycznym tworem,
wypadkową wszelkich ludzkich nieposłuszeństw i błędów,
ale że jest on Oblubienicą Chrystusa, Pańską Winnicą, Zdrojem Łaski,
zbudowanym na fundamencie św. Piotra i jego następców.

Wierzę, że gdy skończą się dni mojego ziemskiego życia,
stanę przed Bożym trybunałem, aby zdać sprawę ze skarbu czasu, który został mi dany.
Wierzę, że będę wówczas sądzony z całą Bożą sprawiedliwością ale i z całym Bożym miłosierdziem,
w którym pokładam całą moją nadzieję.

Wierzę, że któregoś dnia, w Swej boskiej chwale ponownie powróci Chrystus,
i że kości umarłych pokryją się ścięgnami i skórą, a Pan tchnie w ich nozdrza tchnienie życia,
i dusze ponownie zamieszkają w ciałach,
aby ludzie wszystkich czasów i pokoleń, miliardy miliardów, 
mogli otrzymać zasłużoną nagrodę w Królestwie przygotowanym dla sprawiedliwych od założenia świata
lub ponieść zasłużoną karę w miejscu opuszczenia gdzie będzie tylko płacz i zgrzytanie zębów.

<<Com przyrzekł Bogu przy chrzcie raz dotrzymać pragnę szczerze,
Kościoła słuchać w każdy czas i w świętej wytrwać wierze…>>

Virgo Fidelis- ora pro nobis!

W przeddzień moich 32 urodzin. AD 2010.