piątek, 31 grudnia 2010

Gilotyna za modlitwę, czyli myśli o Karmelitankach z Compiègne

    Był rok 1794, piąty rok krwawych rządów francuskich władz rewolucyjnych. Na gilotynach, jedna za drugą, spadały arystokratyczne głowy: książąt, hrabiów, duchownych oraz osób związanych z ancien régime. Republikańskie represje nie ominęły i zgromadzeń zakonnych, które w zdecydowanej większości zniesiono, a złożone przez mnichów i mniszki śluby ubóstwa, posłuszeństwa i czystości zostały uznane przez państwo za sprzeczne z prawem naturalnym, i co za tym idzie, za nieważne. Jednym ze zlikwidowanych zakonnych domów był klasztor sióstr karmelitanek bosych w podparyskim Compiègne.
W trzecim roku Rewolucji mieszkające tam zakonnice zostały zmuszone do opuszczenia konwentu i do zdjęcia habitów. Wówczas to przełożona zgromadzenia - Matka Teresa od św. Augustyna, podjęła decyzję o zamieszkaniu w kilku nieodległych od siebie, wynajętych przez siostry domach i o kontynuowaniu na miarę możliwości kontemplacyjnego życia modlitwy i postu. Ten stan rzeczy nie trwał jednak długo. Już w czerwcu 1794 roku, szesnaście karmelitanek zostało aresztowanych pod zarzutem działalności kontrrewolucyjnej i po zaledwie pięciu dniach procesu skazano je na karę śmierci. Wyrok wykonano.
Egzekucja mniszek według świadków tego wydarzenia miała charakter procesji religijnej i wywarła na wszystkich ogromne wrażenie. Wśród wielkiej ciszy, siostry ubrane w habity i długie, białe płaszcze, jedna za drugą, wchodziły na szafot. Gdy pierwsza z nich uklękła pod ostrzem gilotyny grobową ciszę przerwał nagle głos przeoryszy, która z niezwykłą, pochodzącą wręcz z nie z tego świata siłą, rozpoczęła śpiew pieśni. Ponad placem egzekucji, ponad zgromadzonym, kilkunastotysięcznym tłumem, wzbiły się wprost do nieba słowa psalmu: ''Laudate Dominum omnes gentes, laudate Dominum omnes populi''. Jako ostatnia zginęła Matka Teresa. Uderzenie noża w pół słowa przerwało śpiewaną przez nią modlitwę: ''Salve Regina, Mater misericordiae''.
Na kilka dni przed śmiercią, przebywające w więziennej celi zakonnice postanowiły ofiarować swe życie w intencji zachowania Karmelu, ocalenia katolicyzmu we Francji i zaprzestania rządów terroru. Pan Bóg przyjął ich ofiarę. Dziesięć dni po egzekucji, wraz z aresztowaniem Robespierre'a oraz innych jakobińskich przywódców zakończył się okres krwawych prześladowań Kościoła.
Nie przez przypadek w oktawie Bożego Narodzenia katolicka liturgia daje nam możliwość aż trzykrotnego rozważania tajemnicy Boga-człowieka odwołując się do tekstów o męczeństwie. Chrystus sam będąc Prawdą, przyniósł nam Prawdę i zobowiązał nas do dania świadectwa o Niej, również poprzez nasze cierpienie, a nawet poprzez naszą śmierć. Problem tkwi jednak w pytaniu, które jest tak stare, jak stare są dzieje ludzkiej myśli: ''A cóż to jest prawda?'' Staje się ono jeszcze bardziej aktualne w naszych czasach poddanych absolutnej tyranii relatywizmu, w czasach, które określają wszystko, co relatywnym nie jest, jako fanatyczne, fundamentalistyczne, czy wręcz faszystowskie. Z ubolewaniem trzeba dodać, że takie tendencje obserwujemy już od wielu lat i na polu katolickiej teologii. Otóż wielu współczesnych teologów stara się przedstawiać różnice w wierze pomiędzy poszczególnymi kościołami i chrześcijańskich wspólnotami, jako łączące nas bogactwo, jako dar Ducha Świętego. Gdy tymczasem Prawda o Chrystusie jest tylko jedna i jest głoszona tylko przez jeden prawdziwy Kościół. Ta Prawda, nie może być oceniana przez nas, ani jako zbyt konserwatywna, ani jako zbyt liberalna, gdyż stanowi wartość samą w sobie i takiej ocenie po prostu się wymyka. Za prawdę o Bogu nie tylko warto, ale trzeba oddać życie. Przekonują nas o tym miliony męczenników, a pośród nich św. Szczepan, święci Młodziankowi, abp Tomasz Becket i szesnaście karmelitanek z Compiègne.
W oktawie Bożego Narodzenia
Regina Martyrum - ora pro nobis!

środa, 22 grudnia 2010

Dom

       Dom to miejsce z którego się wywodzimy, z którego bierzemy swój początek, to arché tego, kim byliśmy wczoraj, kim dziś jesteśmy i kim będziemy jutro. Bez względu na to, czy wspominamy go, jako błogosławioną czasoprzestrzeń naszego dzieciństwa, czy też kojarzy on się nam bardziej z bólem i smutkiem, dom jest i pozostanie dla nas punktem odniesienia, polarną gwiazdą, głęboko wkopanym drogowskazem, wskazującym kierunki ''od'' i ''do'' na ścieżce naszego życia. Ale dom to także nasze wspomnienia i to zarówno te prawdziwe, jak i te podkolorowane grubym pędzlem naszej wyobraźni: złotem, błękitem i różem skrywanego w nas pragnienia bycia kimś lepszym, nietuzinkowym, piękniejszym.
        Ileż prawdy, a ile fantazji jest w naszych wspomnieniach? Ile jest w nich faktu, a ile mitu? Kto z nas dziś potrafi oddzielić jedno od drugiego? Rodzinne legendy, strzępy dokumentów, powtarzane z pokolenia na pokolenie historie, kilka zdjęć cudem ocalałych z wojennej pożogi łączą się ze sobą, jak płatki śniegu w zaspie, tworząc jedną wielką opowieść o nas samych - opowieść, bez której jesteśmy bezdomni.
       Otwieram rodzinny album ze zdjęciami. Z pierwszej strony poważnym wzrokiem patrzy na mnie mój pradziadek Mieczysław - nieślubne dziecko szlachcica i służącej, przedwojenny kolejarz, żołnierz września, syberyjski zesłaniec. Gdy miał lat dziewiętnaście zakochał się w sporo starszej od siebie dziewczynie. Rodzice wybranki za nic nie chcieli dać mu jej za żonę. ''To prawda - mówili - że już stara panna, ale dziesięć lat różnicy! Żeby to było chociaż siedem, no osiem wiosen, ale tak? Nie można! Co by na to wszystko ludzie powiedzieli?''. By ratować rodzinny honor, nie mówiąc nic nikomu, wysłali ją na służbę do Warszawy. Lecz dziadek ''się uparł''. Wsiadł w pociąg i za tydzień wrócił z nią z powrotem, a już po kilku tygodniach byli małżeństwem.
       Kiedy wybuchła wojna jak wszyscy bogoryjscy kolejarze został zmobilizowany. Tuż przed północą, trzeciego września, przyszedł do domu, by pożegnać najbliższych: żonę, matkę i trzy córki. Wszystkie płaczą i lamentują, a ten z uśmiechem mówi: ''Nie słyszeliście? Dziś Francja i Anglia wypowiedziały Niemcom wojnę! Skończy się to wszystko najpóźniej za kilka miesięcy. Na Boże Narodzenie przyślę wam kartkę z Berlina!'' Klęknął przed matką po błogosławieństwo i poszedł.
       Dwudziestego września, niedaleko Lwowa, trafił do sowieckiej niewoli i po zesłaniu na Sybir przez dwa lata wycinał tajgę. Później wspominał, że tym co najbardziej utkwiło mu w pamięci był wielki mróz i słodkawy smak zupy ze zgniłych ziemniaków. Jesienią czterdziestego pierwszego roku dołączył do armii gen. Andersa i wraz z nią przeszedł cały szlak bojowy: Persja, Palestyna, Północna Afryka, Włochy. Po wojnie bał się wrócić do ''nowej Polski'' i zdecydował się wyemigrować do Anglii, a później do Stanów Zjednoczonych. Do kraju przyleciał dopiero po dwudziestu ośmiu latach tylko po to, by umrzeć pomiędzy swoimi.
       Bez wątpienia nasze pokolenie jest pokoleniem Argonautów, którzy w pogoni za złotym runem wsiada rano w samolot na jednej i lądują wieczorem na drugiej półkuli. Przemierzając miliony kilometrów, śpiąc pod cztero i pięciogwiazdkowymi dachami hoteli mimochodem zacieramy w naszej pamięci obraz rodzinnego domu, a wraz z nim tracimy wspomnienia, które są częścią naszego ''ja'', naszej tożsamości.  Lekarstwem na tę zbiorową amnezję są przeżyte w rodzinnym gronie Święta Bożego Narodzenia - Wigilia, opłatek, kolędy, wspólne bycie razem. To właśnie one, przypominają nam skąd przychodzimy i kim jesteśmy, oraz że spośród wszystkich dróg, które człowiek musi przejść w swym życiu najważniejsza jest ta, która prowadzi go do Domu.
W przeddzień Wigilii.
Regina Familiarum - ora pro nobis!

niedziela, 12 grudnia 2010

52°S 100°E, czyli myśl pełna nadziei

       Wystarczy tylko spojrzeć do Encyklopedii, aby przekonać się, że Antarktyda jest kontynentem, który nie toleruje przeciętności, i że prawie wszystko jest w niej ekstremalne. Najniższy na całym świecie poziom rocznych opadów - 30 mililitrów, najmniejsza średnia ilość bezchmurnych dni - 100, najmniejsza ilość żyjących tam gatunków roślin - 2, najwyższa, średnia wysokość kontynentu - 2030 m n.p.m., najniższa kiedykolwiek odnotowana temperatura -89,2°C. Nawet w letnich dla tego obszaru miesiącach: listopada, grudnia i stycznia, tylko trzy procent antarktycznej powierzchni pozostaje wolne od zlodowacenia. Lecz kiedy tylko słońce rozpoczyna swą astronomiczną wędrówkę ku północy, a nad podbiegunowe tereny powraca polarna zima, ten najdalej wysunięty na południe skrawek naszej planety powiększa swą powierzchnię blisko dwukrotnie, wdzierając się co raz dalej i dalej w otaczające go ze wszystkich stron wody Wielkiego Oceanu Południowego. Nie muszę chyba dodawać, że czyni to w rekordowym tempie blisko pięciu kilometrów na dobę.
       Wielki Ocean Południowy - bezkresna przestrzeń mroźnej toni. To  tam, w pierwszych dnia stycznia 1997 roku, nieopodal  miejsca oznaczonego geograficznymi współrzędnymi 52° południe i 100° wschód, miało miejsce wydarzenie, które przeszło do historii żeglarstwa pod nazwą ''Cudu na morzu''.
       ''Dieu le Roi!'' Położony w północno-zachodniej Francji departament Wandei zyskał sławę na przełomie XVIII i XIX wieku za sprawą krwawo stłumionych przez jakobińskie wojska rojalistycznych powstań katolickiej ludności. Dziś, nawet w samym Kraju nad Loarą mało kto wie, że prowadzona z ramienia rewolucyjnych władz pacyfikacyjna akcja tej nadmorskiej krainy jest uważana przez historyków za pierwszy nowożytny przykład ludobójstwa. W czasach bardziej nam współczesnych, osiemdziesiąty piąty departament Francji stał się znany przede wszystkim z jachtowych regat ''Vendée Globe''. Począwszy od 1992 roku, co cztery lata, nieustraszeni żeglarze przybywają do portu w Les Sables-d'Olonne by wyruszyć w czteromiesięczny samotny rejs dookoła świata. W 1996 roku, jednym ze śmiałków, który rzucił wyznawanie morzom i oceanom był pięćdziesięciopięcioletni angielski żeglarz - Tony Bullimore.
       Początkowo rejs układał się dla niego pomyślnie. Po wypłynięciu na Atlantyk dotarł w dobrym czasie do wybrzeży Ameryki Południowej. Planowo też udało mu się opłynąć łączący dwa oceany Archipelag Ziemi Ognistej, lecz po ominięciu Australii i po dotarciu na wody Wielkiego Oceanu Południowego, na wskutek silnego sztormu, sterowana przez Anglika łódź straciła swą sterowność i wywróciła się do góry dnem. Uwięziony pod jachtem Brytyjczyk, posilając się tylko jedną tabliczką czekolady, przeżył w lodowatej wodzie pięć długich dni!!! Aby zdać sobie sprawę z niezwykłości tego wydarzenia wystarczy zwrócić uwagę na fakt, że podobnych warunków pogodowych nie wytrzymali nawet przez kilka godzin, pływający w Atlantyku rozbitkowie z Titanica.
       Tydzień po uratowaniu żeglarza, na zorganizowanej konferencji prasowej, jeden z dziennikarzy zapytał go o to, w jaki sposób udało mu się przetrwać tak długo w tak ciężkich warunkach? Uśmiechnięty Bullimore odpowiedział mu bez namysłu: ''Przez te pięć dni ani na moment nie straciłem nadziei na to, że zostanę uratowany''.
       Zanurzeni w mroźnych falach codzienności, często samotnie zmagający się z przeciwnym wiatrem losu nie zapominajmy, że mieć nadzieję znaczy tyle, co wierzyć w istnienie Kogoś kto potrafi przyjść nam z pomocą nawet wówczas, gdy po ludzku już nic nie da się zrobić, oraz że Ten Ktoś na mecie naszych życiowych regat przygotował wielką nagrodę, dla której warto jest nie tylko żeglować, ale i pływać czasami w lodowatej toni bolesnych doświadczeń.
W trzecią Niedzielę Adwentu
Stella Maris - ora pro nobis!

wtorek, 7 grudnia 2010

Matka, czyli myśl o Niepokalanej

       Nie pamiętam jak miał na imię - zresztą to nie jest istotne. Spotkałem go tu we Włoszech, w zeszłym roku, gdy przed Bożym Narodzeniem udałem się z duszpasterską pomocą do pewnej parafii. Młody, niewiele starszy ode mnie chłopak, całkowicie poświęcony wychowaniu piątki swoich dzieci. Żony nie miał. Zostawiła ich kilkanaście miesięcy wcześniej. Pewnego wieczoru spakowała walizkę i nim trzasnęła drzwiami zakomunikowała mu, że zmęczyło ją rodzinne życie i chce jeszcze raz zakosztować uroków młodości. Próbował ją zatrzymać, ale nadaremnie. Znajomi później powiedzieli mu, że na kolejowym dworcu kupiła bilet na pierwszy odjeżdżający z miasta pociąg. Rzecz jasna, bilet w jedną stronę.
       Dla dobra dzieci zdecydował się zostawić pracę i przejść na całkowite utrzymanie swoich rodziców i teściów. Wstawał rano, prał, gotował, sprzątał, z młodszymi bawił się, a ze starszymi odrabiał lekcje, robił wszystko, co było w jego mocy, by jak mi powiedział: ''podołać wyzwaniu''. Po jakimś czasie zauważył jednak, że dzieci stały się nadpobudliwe i miały kłopoty z koncentracją. W szkole dostawały ledwie dostateczne oceny, a ich ogólny rozwój psychiczny i fizyczny w znacznym stopniu odbiegał od rozwoju ich rówieśników. Zaczęły się mnożyć wizyty u lekarzy, szkolnych pedagogów i psychologów, którzy stwierdzili jednomyślnie: ''Nie ma wątpliwości, że pan się stara, ale bądźmy szczerzy... nie jest pan w stanie zastąpić im ani matki, ani matczynej miłości''.
       Podręczniki medyczne mówią, że pierwszym dźwiękiem, które dociera do uszu jeszcze nienarodzonego dziecka jest odgłos bijącego serca jego matki. Dlatego też, kiedy już po przyjściu na świat maluch zaczyna stroić fochy oraz pokazywać wszystkim kto naprawdę rządzi w domu, najłatwiej jest go uspokoić właśnie w objęciach mamy, która za pomocą miłosnego rytmu swego serca jest w stanie przesłać najistotniejszą dla niego wiadomość: ''Już dobrze. Tutaj nic ci nie grozi. Wszystko jest w jak najlepszym porządku''.
        Ten charakterystyczny dla każdej matki i jej dziecka dialog serc został w przypadku Maryi i Jezusa podniesiony na o wiele wyższy poziom za sprawę daru Niepokalanego Poczęcia. Ustrzeżenie córki Anny i Joachima od skazy grzechu pierworodnego gwarantowało bowiem nie tylko to, że ''Ten, który jest po trzykroć święty'', który ''jest światłością, pozbawioną jakiejkolwiek ciemności'' pozostanie takim nadal w przeczystym łonie Swej Matki, ale również dawało Jezusowi i Maryi możliwość do wspólnego przeżywania na sposób duchowy wszystkich zbawczych wydarzeń Ewangelii. I tak, kiedy Jezus pościł przez czterdzieści dni na pustkowiu, a następnie był kuszony przez diabła wzmacniała Go modlitwa Jego Matki. Kiedy nocami odchodził od Apostołów, aby wielbić Boga Ojca, w modlitwie tej duchowo brała udział i Maryja. W ten sam sposób była Ona obecna we wszystkie cudach, uzdrowieniach i wskrzeszeniach umarłych, aż po dzień kiedy to zjednoczona ze Swoim Synem w godzinie Golgoty, patrząc na Jego bok przeszyty włócznią rzymskiego żołnierza, podzieliła z Nim to doświadczenie w Swym ''przeszytym mieczem boleści'' sercu. Oto wielka prawda katolickiej wiary: Gdzie Syn tam i Matka, gdzie Matka tam i Syn.
       Od pierwszej chwili życia za sprawą szczególnego przywileju Niepokalanego Poczęcia, Maryja była i jest szczególną własnością Boga, i dlatego bardziej niż do ziemskiej rzeczywistości należy do nieba. Każdy z nas może się o tym przekonać na modlitwie. Wystarczy wziąć do ręki różaniec i zacząć go pokornie odmawiać, wystarczy pomedytować przez chwilę nad tajemnicą Maryi, by już po chwili zatopić się w życiu Trójjedynego Boga - w życiu miłości i pokoju, w życiu czystości duszy i serca.
Regina sine labe originali concepta - ora pro nobis!
W wigilię Uroczystości Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

niedziela, 5 grudnia 2010

„Nawracajcie się”, czyli myśl „zwrotna”

       Kika lat temu w przedświątecznym wydaniu jednego z poczytnych, kolorowych czasopism ukazał się wywiad z księdzem Janem Twardowskim. Pośród wielu, dotyczących Boga, Kościoła i człowieka pytań pewnej młodej redaktorki do poety w sutannie znalazło się i jedno takiej oto treści: ''Napisał ksiądz kiedyś wiersz Nie przyszedłem pana nawracać. Proszę mi w takim razie powiedzieć, co z księdza za ksiądz skoro nie chce tego robić, skoro nie chce nawracać ludzi?" Odpowiedź wiekowego kapłana okazała się dla dziennikarki sporym zaskoczeniem. ''Pani źle czyta Ewangelię. W Ewangelii napisane jest nawracajcie się, a nie nawracajcie jedni drugich''.
       W wybudowanym przy rzymskim Piazza del Popolo kościele Najświętszej Marii Panny, w kaplicy Cerasi’ego, wiszą naprzeciw siebie dwa słynne na całym świecie płótna Caravaggia: ''Ukrzyżowanie św. Piotra'' oraz ''Nawrócenie św. Pawła''. Na drugim z nich, jak gdyby w blasku fotograficznego flesza, „Mistrz światłocienia” genialnie uchwycił chwilę, w której moc z nieba cisnęła o ziemię zagorzałego prześladowcę chrześcijan i przemieniła go w Apostoła Narodów. Leżący, niczym znokautowany bokser Szaweł ma zamknięte oczy, bezwładnie rozrzucone nogi i tylko wysoko podniesione ręce wskazują, że nie wyzionął ducha, że jeszcze kołacze się w nim życie.  
       Przyznam się Wam szczerze, że ilekroć staję przed tym obrazem albo czytam biblijne opisy nawrócenia spod Damaszku, nie tyle fascynuje mnie w nich spotkanie Szawła z Chrystusem, nie tyle sam moment, w którym młodzieniec zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest wielki (Saul), ale mały (Paul) przed Bogiem, co jego bezkompromisowa decyzja następnej chwili, że nie ma na co czekać, i że TERAZ trzeba zmienić swoje życie.
       To pawłowe ''Teraz'' stoi w całkowitej sprzeczności z proponowaną nam przez współczesną ''kulturę'' wizją człowieka doskonałego i bezgrzesznego. Człowieka, który nie potrzebuje żadnej przemiany, żadnego nawrócenia się, gdyż wszystkie jego myśli, słowa i uczynki, niezależnie od tego jakie by one były są zawsze słuszne, zawsze odpowiednie i zawsze trafne. I tu leży prawdziwa przyczyna choroby, która trawi dziesiątki milionów umysłów na całym świecie. Otóż ulegając takiej pokusie, która bezkrytycznie kanonizuje wszelkie nasze życiowe wybory, pozbywamy się nie tylko wewnętrznej wolności zamykając się dobrowolnie w powszechnie panującym dziś gułagu poprawności społeczno-politycznej, ale również wyrzekamy się prawdy o tym, kim jesteśmy i o tym, kim dla nas powinien być Bóg.
       Na ostatek, chciałbym powrócić do artykułu z księdzem Twardowskim i do słów, którymi  ten świątobliwy kapłan zakończył wspomniany wywiad. Powiedział wtedy tak pięknie: „Jak się człowiek sam nawraca to zaraz tak dziwnie przy nim nawracają się i inni”. Jeśli więc nie podobają się Wam wiadomości w telewizji, jeśli uważacie, że ze światem, w którym żyjemy, dzieje się coś nie tak, zacznijcie jego naprawę od czegoś, na co macie wpływ największy, czyli, od nawrócenia samych siebie. Teraz!
W drugą Niedzielę Adwentu.
Sedes Sapientiae - ora pro nobis!

niedziela, 28 listopada 2010

Na przystanku tramwajowej 14tki, czyli myśl adwentowa

        Każdy, kto choć raz odwiedził stolicę Italii wie, że podróżowanie rzymskimi środkami publicznego transportu to prawdziwy koszmar. Brak dostatecznej ilości miejsc parkingowych, tylko dwie linie metra, niezliczone, krążące wokół dworca Termini, Coloseum i Placu św. Piotra tłumy turystów, jak również nie najlepsza organizacja ruchu powodują, że Rzymianie, ci prawdziwi oraz ci kilkudniowi, prawie codziennie skazani są na stanie w gigantycznych korkach. Nie ma się więc co dziwić temu, że włodarze ATAC'u, czyli Przedsiębiorstwa Transportu Miejskiego, nie mogąc żadną miarą rozwiązać wspomnianych problemów zrezygnowali z umieszczania na przystankach jakichkolwiek rozkładów jazdy. W wyniku tego komunalne autobusy i tramwaje poruszają się po mieście zupełnie bezładnie, pojawiając się bądź to po kilka naraz, bądź znikając na długi czas bez wieści w czarnej komunikacyjnej dziurze. I tak dla przykładu: siedmio i pół kilometrową trasę, która dzieli nasze Collegium od Uniwersytetu na Lateranie, przy odrobinie szczęścia, można pokonać zaledwie w czterdzieści pięć minut, kiedy jednak zabraknie przychylności Merkurego trzeba nam wlec się w tramwajowej karawanie żelaznych czternastek, piątek i dziewiętnastek nierzadko i dwakroć dłużej. Na nic zdadzą się podniesione głosy, na nic wymachiwanie rękami, na nic prośby i groźby kierowane pod adresem każdego nie wyłączając samego Pana Boga - jedyne co pozostaje pasażerom w sytuacji tego komunikacyjnego chaosu to czekać.
        Bez wątpienia, współczesny człowiek nie lubi oczekiwania. Despotyczne rządy nad światem dzisiejszej ''kultury'' wykorzeniły z jego życia wiele dużych i małych adwentów, oferując w zamian ''wszystko'' i ''od zaraz''. Całodobowe sklepy proponują nam swoje usługi siedem dni w tygodniu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dalekie podróże, kupno nowego domu lub wymarzonego samochodu przestały być efektem długoletniego odkładania grosza do grosza, a stały się kwestią jednego podpisu na bankowych dokumentach. Również niewinna i czysta przyjaźń pomiędzy kobietą a mężczyzną, radosny adwent życia małżeńskiego, został zastąpiony w naszych czasach przyzwoleniem na danie upustu drzemiącym w nas zwierzęcym instynktom już na pierwszej randce. Dlatego też pseudo-bożonarodzeniowe, medialne celebracje, których naocznymi świadkami jesteśmy już od blisko miesiąca, nie są tylko komercyjną zagrywką mającą na celu zwiększenie dochodów ze sprzedaży zalegających w magazynach produktów, ale są one przede wszystkim potwierdzeniem znacznie głębszych ewolucji, które dokonały się na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci w mentalności naszego społeczeństwa. 
        Cóż więc pozostaje żyjącemu jak gdyby ''Boga nie było'', bezkrytycznie i dobrowolnie poddającemu się dyktatowi telewizji dzisiejszemu człowiekowi? Paradoksalnie, jego jedyną nadzieją jest efekt uboczny dokonanych przemian - komunikacyjny korek. To właśnie na zatłoczonym przystanku, wypatrujący ciągle spóźnionych autobusów i tramwajów pasażer dostaje szansę na wyrwanie się z codziennego biegu, na zatrzymanie się i przeżycie swojego małego adwentu, w którym może zdać sobie sprawę z tego, że w życiu nie czeka się tylko na coś ale również na Kogoś.
W pierwszą Niedzielę Adwentu.
Salus Populi Romani - ora pro nobis!
P.S.
Niniejszy post powstał niemalże w całości w trakcie podróżowania tramwajami numer: 5, 14, 19 oraz autobusami: 3, 218, 571 i 702. 

piątek, 19 listopada 2010

21/12/2012, czyli myśl o końcu świata

        ''Bądź gotów!''. Kilka dni temu jakaś nieznana mi osoba przysłała na moją elektroniczną skrzynkę wiadomość rozpoczynającą się właśnie od tych słów: ''Bądź gotów!''. Anonimowy nadawca listu, powołując się na wyliczenia ''nieomylnego w zakresie astronomii plemienia Majów'', w zgrabnych słowach przekonywał mnie, że koniec świata jest już tuż tuż, że naszej cywilizacji zostało mniej więcej dwadzieścia pięć miesięcy istnienia, i że w grudniu 2012 roku nie będzie nam dane zasiąść do wigilijnego stołu. 
           Po przeczytaniu tej wiadomości  stwierdziłem, że rzeczywiście jest coś na rzeczy. Bynajmniej jednak nie z powodu zawartego w tekście, pełnego naturalnych katastrof, apokaliptycznego opisu czekających nas wydarzeń, nawet nie z powodu ludzkiej naiwności, która co kilka bądź kilkanaście lat daje się przekonywać, że nie warto jest trzymać oszczędności na długoterminowych lokatach, lecz z powodu ogólnego przeświadczenia ludzi różnych religii, kultur i narodów, iż świat znalazł się w tak krytycznym punkcie swoich dziejów, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest jego koniec.
          ''Być w Rzymie i nie zobaczyć papieża'' - ten pielgrzymi grzech, może być odpuszczony tylko poprzez wizytę w Watykańskich Muzeach. Krocząc długimi, kilometrowymi korytarzami, przechodząc z sali do sali, przyglądając się malunkom Fra Angelico, Leonarda da Vinci, Rafaela i Caravaggia, mijając egipskie mumie, marmurową mękę Laokona oraz wczesnochrześcijańskie sarkofagi można napełnić swą duszę uświęcającą łaską, która płynie ze spotkania z pięknem. Jeśli rozgrzeszenie ze wspomnianego zaniedbania otrzymuje się przemierzając muzealne pokoje, to odpust zupełny można uzyskać tylko pod sklepieniem Sykstyńskiej Kaplicy.
        Wzniesiona staraniem Ojca św. Sykstusa IV późnośredniowieczna budowla jak magnez przyciąga miliony turystów, którzy przybywają tu z całego świata, by podziwiać jej malarski wystrój - freski pędzla Michała Anioła. Muzealny przewodnik podaje, że mistrz Buonarotti potrzebował czterech i pół roku żmudnej pracy, by udekorować biblijnymi obrazami kapliczny sufit oraz, że kolejne czterysta pięćdziesiąt dni zajęło mu wymalowanie wielkiej sceny przedstawiającej ostatni dzień w historii świata - Sąd Ostateczny.
          W samym centrum tego renesansowego arcydzieła jaśnieje postać zstępującego na obłokach Zbawiciela, który ze wzniesioną w karzącym geście ręką oddziela rzesze świętych od tłumu potępionych. Tuż obok Pana Jezusa stoi Matka Najświętsza. Co ciekawe, Maryja  nie wznosi swych oczu ku górze, nie przygląda się tym, którzy jak święci Piotr, Bartłomiej, Wawrzyniec, Sebastian czy Katarzyna Aleksandryjska dostąpili już chwały nieba, lecz z zatroskaniem patrzy na desperacką próbę jednego z anonimowych świętych, który przy pomocy różańca wyciąga z piekła dwójkę potępieńców. Nad całą zaś sceną sądu, w lewym górnym rogu, widnieje trzymany przez aniołów Chrystusowy Krzyż.
         Jako chrześcijanie nie możemy mieć co do tego żadnych wątpliwości:  koniec świata kiedyś nadejdzie. Czy nastąpi to 21 grudnia 2012 roku? Nie wiem. Może wcale nie trzeba będzie czekać tych dwudziestu pięciu miesięcy i niebo otworzy się ponad nami już jutro? Kto wie? Mówi Pismo Święte: ''Czuwajcie i bądźcie gotowi, bo w chwili w której się nie domyślacie Syn Człowieczy przyjdzie''.  Dla tych zaś, którzy zżerani własną ciekawością chcieliby poznać bliższą datę końca świata, proponuję taką oto moją osobistą przepowiednię: ''Koniec świata nastąpi albo za dnia albo w nocy''. Mamy więc pięćdziesiąt procent szans na to, że uda się nam dobrze wytypować porę ponownego przyjścia Zbawiciela. Osobiście skłaniałbym się ku dniowi. Dlaczego? Myślę, że w swoim wielkim miłosierdziu dobry Bóg przewidział i to, że w dziennym świetle będzie nam znacznie łatwiej chwytać się zwisających z nieba różańców.
W przeddzień Uroczystości Chrystusa Króla Wszechświata.
Refugium peccatorum - ora pro nobis!

sobota, 6 listopada 2010

Na wajońskiej tamie, czyli myśl o sensie ludzkiego życia

Podróżnik, który z okolic Treviso chciałby dotrzeć do Południowego Tyrolu musi przejechać przez niewielką, bo liczącą zaledwie kilka tysięcy mieszkańców miejscowość o nazwie Longarone. Na pierwszy rzut oka nie różni się ona niczym od dziesiątków innych miasteczek, które mija się za oknem samochodu mknąc autostradą SS 51 Wenecja - Wiedeń. Gdyby jednak ktoś zdecydował się tam zatrzymać, ot chociażby po to, by wzmocnić się szklanką słodkiego caffè latte w jednym z przydrożnych barów spostrzeże natychmiast dwie niezwykłe konstrukcje górujące nad zabudowaniami miasta: w dolnej części, przerażająco brzydki w swej architekturze, dedykowany Niepokalanemu Poczęciu Najświętszej Maryi Panny parafialny kościół, a w górze, pomiędzy szczytami, wysoką na blisko dwieście metrów tamę.
Kiedy z dnia na dzień upalne włoskie słońce traci swoją moc, a rano nad alpejskimi wzgórzami coraz dłużej utrzymują się sino-blade mgły, znak to nieomylny, że nad regionami Veneto i Belluno rozpoczęła swe panowanie jesień. Wówczas to przejrzyście błękitne niebo staje się z wolna szare, by już w kolejnych tygodniach zakryć swe oblicze ciężkimi, deszczowymi chmurami. Nie inaczej było i jesienią 1963 roku. Obfite opady, które na przełomie września i października nawiedziły te tereny, wypełniły po brzegi milionami litrów wody wybudowany ponad miastem sztuczny zbiornik.
Zdaniem mieszkańców Longarone, od jakiegoś czasu ze wznoszącą się ponad tamą Górą Toc działo się coś złego. Owce, które do tej pory ślepo kroczyły za swymi pasterzami odmówiły im swego posłuszeństwa i za nic za nic nie chciały paść się na łąkach, znajdujących się w pobliżu jeziora. Z czasem złe przypuszczenia ludzi zostały potwierdzone przez czujniki, które rozpoczęły wykazywać nadzwyczajną aktywność sejsmiczną góry. Jednak lokalne władze, zupełnie lekceważąc te ostrzeżenia nakazywały cierpliwie czekać na dalszy rozwój wydarzeń. Czekano więc kilka dni, aż do 9 października.
Każdy, kto kiedyś uczył się jakiegoś obcego języka wie doskonale, że mieszkańcy danego kraju, a czasami jak choćby w przypadku Włoch jakiegoś jego regionu, używają pewnych słów i zwrotów, których nie da się w dokładny sposób przetłumaczyć. I tak, jednym z włoskich, nieprzetłumaczalnych na język polski terminów jest wyraz „la frana”. Podręczny słownik Meisels’a przekłada go obrazowo jako obsunięcie się góry lub ziemi lecz w rzeczywistości opis ten nie oddaje ani dokładnego wyglądu lawiny skał i błota, która mknąc po górskich zboczach niszczy wszystko co napotka na swojej drodze, ani przeraźliwego strachu, który sam dźwięk tego słowa wywołuje u wszystkich mieszkańców Italii.
Tego dnia, 9 października 1963 roku, dokładnie o godzinie 22:39 potężna, szacowana na dwieście siedemdziesiąt milionów metrów sześciennych „frana” spłynęła po zboczu góry Toc i wpadając do jeziora spowodowała wydostanie się z niego około pięćdziesięciu milionów litrów wody. W wyniku tego obsunięcia powstała wielka, licząca dwieście metrów wysokości i dwa kilometry długości fala, która z niesłychaną siłą uderzyła w chylące się do snu Longarone. Jak później obliczono siła uderzenia tak ogromnej masy wody była dwukrotnie większa od siły uderzeniowej hiroszimskiej bomby!!!
      Z mieszkańców położonego pod tamą miasteczka nie ocalał zupełnie nikt. W jednej chwili zginęło tysiąc dziewięćset siedemnaście osób. Paradoksalnym natomiast jest fakt, że większość ofiar katastrofy nie utonęła lecz zmarła na skutek uduszenia. Otóż spadające z wielkiej wysokości miliony litrów wody wytworzyły tak niewyobrażalnie wysokie ciśnienie,  że to właśnie ono pozbawiało życia ludzi wpierw nim dotarła do nich straszliwa fala. Życie całego miasteczka, życie pełne miłości i nienawiści, wielkich i małych planów na przyszłość, pożyczonych i nieoddanych pieniędzy, życie łaski i grzechu zostało unicestwione w  przeciągu kilku sekund.
Blisko pół wieku po tej katastrofie, stojąc na wajońskiej tamie spoglądałem w dół na odbudowane Longarone i zastanawiałem się nad kruchością ludzkiego życia. W miarę jak zapadał zmrok, raz po raz w oknach okolicznych domów zapalały się niczym nagrobne znicze światła, które mimowolnie przywoływały pamięć blisko dwóch tysięcy ofiar tego straszliwego kataklizmu. Po mojej głowie kręciły się czarne myśli wystawiając na próbę wiarę w dobroć i miłość Boga. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że każdy z nas żyje pod wielką tamą, z której w każdej chwili mogą wypłynąć miliony litrów wody i zakończyć nasze życie w taki sposób, jak gdyby ono nigdy nie istniało, i że jedyną pociechą mogą być dla nas słowa Chrystusa:  "Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł żyć będzie".
Obok bowiem niezmiennych praw fizyki istnieją również niezmienne prawa miłości i to one nadają sens każdemu ludzkiemu życiu niezależnie od tego, czy trwało ono jeden dzień, czy sto lat.
W oktawie Uroczystości Wszystkich Świętych.
Regina Sanctorum Omnium - ora pro nobis!

niedziela, 24 października 2010

Prymas, czyli myśl o Józsefie kard. Mindszenty

        Jest ranek, 28 września 1971 roku. Stary, mocno zgarbiony ksiądz opuszcza budynek amerykańskiej ambasady w Budapeszcie. Przy głównej bramie czeka na niego samochód, który jak najszybciej ma go wywieźć poza granice Węgier. Mężczyzna jednak wcale się nie śpieszy. Porusza się powoli, jakby na kogoś, albo na coś czekał. Zwraca twarz ku słońcu, spokojnie oddycha powietrzem miasta, którego nie widział od piętnastu lat. Nagle rozkłada szeroko swoje ręce i kreśląc nimi wielki znak krzyża błogosławi stolicy i całemu krajowi. Tuż przed wejściem do samochodu patrzy ostatni raz na ludzi, którzy ze wszystkich stron Placu Wolności utkwili w nim swój wzrok rozpoznając w człowieku w czarnej sutannie kogoś, kogo przed wieloma laty znali i podziwiali – Księcia i Prymasa Węgier, Józsefa kard. Mindszenty’ego.
          29 marca 1945 roku, zaledwie kilka miesięcy po wkroczeniu Sowietów na Węgry i na kilka tygodni przed kapitulacją III Rzeszy, dzwony wszystkich katolickich kościołów od Szombathely aż po Brasov ogłosiły śmierć prymasa Justyniana Serédiego. Na miejsce tego doświadczonego męża stanu Ojciec Święty Pius XII powołał młodego, bo zaledwie pięćdziesięciotrzyletniego biskupa Veszprém – Jozsefa Pehm'a Mindszenty’ego. Jak się miało później okazać był to wybór opatrznościowy.
W atmosferze wzrastającego komunistycznego terroru, nowomianowany arcybiskup Ostrzyhomia podejmuje swoje pierwsze decyzje. Według niego głównym zadaniem, któremu ma stawić czoła węgierski Kościół jest pomoc osobom dotkniętym skutkami wojennych działań. Każda parafia i każdy dom zakonny, na miarę swoich możliwości ma wydawać uchodźcom darmowe posiłki. Z inicjatywy hierarchy powstają liczne punkty, które prowadzić będą poszukiwania zaginionych osób. Kardynał niejednokrotnie osobiście nadzoruje prace, będąc nie tam, gdzie jest najbardziej widoczny, ale tam, gdzie jest najbardziej potrzebny. W swoich kazaniach wzywa ludzi do solidarności i do dzielenia się z potrzebującymi tym wszystkim, co mają, by każdy miał szansę przetrwać te najcięższe, powojenne miesiące. Swoją heroiczną postawą zaskarbia sobie szacunek tysięcy Węgrów, tak katolików, jak i innowierców, ale również ściąga na siebie nienawiść ludzi „nowego systemu”.
W roku 1947 po przejęciu przez komunistów pełni władzy rozpoczyna się na Węgrzech okres wielkiego terroru. Promoskiewski rząd pewny swej siły wypowiada otwartą wojnę Kościołowi: nacjonalizuje katolickie szkoły i uniwersytety, konfiskuje budynki kościelne, a księżom, braciom i siostrom zakonnym zakazuje noszenia strojów duchownych. Wreszcie, w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 1948 roku aresztowano Prymasa Mindsznty'ego, który po groteskowym, trwającym zaledwie sześć dni procesie został skazany na dożywocie.
Ci, którzy czytali „Archipelag Gułag” Sołżenicyna wiedzą doskonale, że trafienie do sowieckiego więzienia nie oznaczało tylko pozbawienia wolności, ale i to, że sam skazaniec stawał się zabawką w rękach zatrudnionych tam sadystów i zwyrodnialców, którzy mogli praktykować na nim dowoli swoje okrutne pasje. Nie inaczej było i w przypadku kardynała. Bicie, upokarzanie, zmuszanie do patrzenia na cierpienia innych, narkotyki, szantaż, brak snu - to tylko niektóre ze środków, które miały mu pomóc w przypomnieniu sobie popełnionych zbrodni i w odkryciu właściwej wersji wydarzeń. Taki stan rzeczy trwał osiem długich lat, aż do pewnego październikowego dnia 1956 roku.
Równo pięćdziesiąt cztery lata temu na ulice Budapesztu wyszli studenci i robotnicy, którzy niosąc nad głowami polskie i węgierskie flagi zgromadzili się pod pomnikiem generała Józefa Bema, aby wyrazić swoje poparcie dla roszczeń poznańskich powstańców oraz zażądać wolności słowa i demokratyzacji życia na Węgrzech. Tydzień później zbuntowani madziarzy uwalniają kardynała Mindszenty’ego, który zaraz po wyjściu z więziennej celi staje przed radiowymi mikrofonami by rozpocząć jedno z najważniejszych przemówień w swoim życiu. Mówi między innymi: „Do nikogo nie czuję żadnej urazy. Wszystkim z serca po chrześcijańsku przebaczam. Dziś najważniejszą sprawą dla nas jest przyszłość naszego narodu”.
Ten węgierski sen o wolności trwał tylko kilka dni. 4 listopada 1956 roku do Budapesztu wjechały radzieckie czołgi, które przywróciły czerwoną gwiazdę na narodowej fladze, a wraz z nią promoskiewski rząd ludowej demokracji. W wyniku sowieckiej interwencji zginęło dwa i pół tysiąca Węgrów, a dwieście tysięcy zostało zmuszonych do ucieczki za granicę. Jozsef kardynał Mindszenty, arcybiskup Ostrzyhomia, Książe i Prymas Węgier, nie chcąc opuścić swego kraju i swej diecezji, schronił się za wysokimi murami amerykańskiej ambasady.
Jest rok 1972. W korytarzu prowadzącym do prywatnych apartamentów papieskich spotykają się kard. Wyszyński, kard. Mindszenty oraz pisarz i przyjaciel Ojca Świętego Pawła VI – Jean Guiton. W pewnym momencie Guiton zwraca się do Prymasa Węgier z pytaniem: Czy nie uważa Eminencja, że z dialogu Kościoła z komunistyczną ideologią mogą wypłynąć pewne dobrodziejstwa? Zgarbiony hierarcha, marszcząc swoje brwi odrzekł stanowczo: „Impossibile est!”. Tak on sam, jak i dziesiątki tysiący jego rodaków, którzy musieli opuścić Węgry z powodu sowieckiej inwazji nie mogli mieć co do tego żadnych wątpliwości.
Gloria victis! W pięćdziesiątą czwartą rocznicę Powstania Węgierskiego.
Maria Regina Ungherorum - ora pro nobis! 

środa, 20 października 2010

Czy aby zostać bohaterem trzeba spotkać Yeti?

O Witoldzie Glińskim dowiedziałem się nie więcej niż kilka miesięcy temu kiedy dotarła do mnie wiadomość, że jeden z najbardziej cenionych reżyserów Holywood’u – twórca „Stowarzyszenia umarłych poetów” i „Pikniku pod wiszącą skałą” –  Peter Weir, pracuje nad obrazem opowiadającym o wojennych losach Polaka. Warto dodać: i to jeszcze jakich losach!!!
Otóż zaledwie kilka miesięcy po wkroczeniu Armii Czerwonej na wschodnie Kresy siedemnastoletni Gliński wraz z całą swoją rodziną podzielił los setek tysięcy mieszkających tam Polaków i został aresztowany przez NKWD. Po krótkim pobycie w więzieniu na Łubiance, wyrokiem sądu wojskowego, chłopak został skazany na dwadzieścia pięć lat syberyjskiej zsyłki tylko dlatego, że jego ojciec brał udział w wojnie obronnej 1939 roku.
Gliński trafił do obozu numer 303, który znajdował się w odległości około dwustu kilometrów od Jakucka i został przydzielony do pracy przy wyrębie lasu. Nie mogę nie podzielić się z wami myślą, która przyszła mi do głowy kiedy pisałem numer łagru, w którym znalazł się ten chłopak. Otóż uświadomiłem sobie, że skoro istniało takie miejsce noszące nazwę 303 musiały istnieć i inne jemu podobne: numer 1, 2, 3, 103, 302, i całą pewnością trzysta trzeci nie był ostatnim z nich… .
Niespełna kilka miesięcy później, udało mu się uciec z obozu wraz z niewielką grupą więźniów: trzema polskimi oficerami, Amerykaninem, Białorusinem i Chorwatem.
Jest luty 1941 roku i całą przyrodę w swym żelaznym uścisku trzyma sroga syberyjska zima. Uciekinierzy muszą zmagać się z kilkudziesięciostopniowym, siarczystym mrozem. Brną po kolana w śniegu, pokonując zaledwie kilka kilometrów drogi dziennie. Jedzą wszystko co wpadnie im w ręce: surowe mięso upolowanych zwierząt, rośliny, korę z drzewa, korzonki. Po kilkunastu dniach takiej wędrówki do grupy Glińskiego nieoczekiwanie dołącza Krystyna – uciekinierka z innego łagru. Jej organizm jest zupełnie wycieńczony, ma wysoką gorączkę i silne bóle, a byli więźniowie nie mają ze sobą niczego co mogłoby jej pomóc. Tracąc siły i czas niosą konającą dziewczynę na plecach tylko po to, by nie zmarła w samotności. Rzeczywiście, młoda Polka wkrótce umiera, będąc jednak szczęśliwa, że zakończyła swe życie z dala od Sowietów.
Dalsze etapy ucieczki znaczą: wschodni brzeg Jeziora Bajkał, mongolskie stepy, Pustynia Gobi, Wyżyna Tybetańska oraz Himalaje. Pokonanie najwyższych gór świata kosztuje życie trójki polskich oficerów, którzy umierają na szkorbut. Jednak Gliński i pozostali konsekwentnie idą dalej w stronę obranego celu - angielskich na ten czas Indii. Docierają tam w połowie stycznia 1942 roku. W sumie sybiracy przebyli w ciągu tych jedenastu miesięcy sześć tysięcy kilometrów!!! Powtórzę to jeszcze raz, żeby dotarło to i do mnie: SZEŚĆ TYSIĘCY KILOMETRÓW.
Dziewiętnastoletni Gliński po krótkim pobycie w Kalkucie dołączył do polskiej armii generała Andersa, która dopiero co wyszła ze Związku Radzieckiego na Bliski Wschód. Walczył w Afryce i we Francji, a po zakończeniu wojny zdecydował osiedlić się w Anglii. Nim jednak odszedł z wojska złożył w kwaterze Naczelnego Dowództwa Polskich Sił Zbrojnych raport z wielkiej ucieczki. I tu rozpoczyna się drugie życie opowiedzianej przed chwilą historii.
Otóż sprawozdaniem Glińskiego zainteresował niejaki Sławomir Rawicz, który postanowił zarobić kilka funtów na nie swojej opowieści. W 1956 roku, we współpracy z jednym z angielskich reporterów, wydał swoją historię ucieczki z łagru 303, nadając jej tytuł „The long walk” (Długi marsz). Książka Rawicza od razu stała się światowym bestsellerem. Dość powiedzieć, że na przestrzeni zaledwie kilkunastu lat została przetłumaczona na dwadzieścia pięć języków i do dziś sprzedano ją w milionach egzemplarzy.
Oszust nie tylko przywłaszczył sobie cudzą historię, ale postanowił uczynić ją, w swoim mniemaniu, nieco bardziej emocjonującą niż była w rzeczywistości. Oto kiedy w czasie pracy nad książką angielski magazyn „Daily Mail” ogłosił, że poszukuje ludzi, którzy w swym życiu spotkali człowieka śniegu – Yeti, Rawicz bezzwłocznie zgłosił się do redakcji z informacją, że natknął się i to nie tylko na jednego osobnika, ale na parę Yeti, kiedy uciekając z łagru przekraczał Himalaje!!! To był marketingowy strzał w dziesiątkę, który wypromował  "Długi marsz" i zapewnił Rawiczowi milionowe zyski.
Cóż więcej można dodać? Szkoda, że kiedy za kilka miesięcy superprodukcja Weir’a wejdzie na ekrany kin, miliony widzów na całym świecie nie poznają ani nazwiska prawdziwego bohatera tej historii – Witolda Glińskiego, ani autentycznej wersji wydarzeń, które sama w sobie jest tak niezwykła i poruszająca, że zupełnie nie potrzebowała spotkania z Yeti, aby zapaść w serca kinomanów.
Bez wątpienia jest jeszcze wielu polskich bohaterów, których wojenne losy są godne uwiecznienia przez światową kinematografię. Rotmistrz Witold Pilecki, kurier Jan Karski, as lotnictwa Stanisław Skalski czy genialny matematyk i kryptolog Marian Rejewski, dokonali w swym życiu tak nieprawdopodobnych czynów, że można by było nakręcić o każdym z nich tuzin filmów. Daj Boże aby powstał chociaż jeden! Wiedzmy jednak o tym, że szanse na to są raczej znikome, by nie powiedzieć równe zeru.  Dlaczego? Otóż wszyscy oni mieli wielkiego pecha,  który pozbawił ich szans na to, by dowiedział się o nich świat. Pomimo tego, że Pilecki na ochotnika pojechał do Oświęcimia, Karski kilkunastokrotnie przewoził do Anglii ściśle tajne dokumenty, Skalski był klasą sam dla siebie na europejskim i afrykańskim niebie, a Rejewski złamał szyfr Enigmy - nie dane im było nigdy spotkać Yeti, a takich grzechów współczesny widz nie zwykł przebaczać kandydatom na kinowe ołtarze.

piątek, 15 października 2010

Moje pięć groszy do dyskusji na temat "Reformy reformy liturgicznej"

Doskonale zdaje sobie sprawę, że temat "Reformy reformy liturgicznej" jest znany tylko w stosunkowo wąskim gronie wiernych, i że wielu z nich łącznie z tymi, którzy Mszę Świętą codziennie odprawiają, mogli albo o „Reformie reformy” w ogóle nie słyszeć albo uważać ją za niepotrzebną. Nie mam też co do  tego żadnej wątpliwości, że w mniemaniu zdecydowanej większości katolików sama reforma liturgiczna, której kluczowym momentem było wejście w życie Nowego Mszału, była i nadal odczytywana jest jako wielkie błogosławieństwo, oraz że podnoszenie jakiejkolwiek krytyki na temat jej trafności jest niestety odczytywane jako świętokradczy zamach na decyzje Soboru Watykańskiego II oraz jako niepotrzebne sianie zamętu w umysłach i duszach wiernych. Piszę "niestety" ponieważ takie, a nie inne podejście do tego, co stało się z łacińską liturgią na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a właściwie do tego co ciągle się z tą liturgią dzieje, nie daje nam sposobności obiektywnej oceny ani samego przebiegu prac „Consilii ad exequendam Constitutionem de Sacra Liturgia” ani tychże prac widocznych efektów.
Dziś, kiedy mija czterdzieści lat od wejścia w życie Novus Ordo Missae (Nowego Mszału) trzeba nam rzeczowo i bez zbędnych emocji spojrzeć na ryt rzymski, czy lepiej na rzymskie ryty, nie koncentrując uwagi tylko na sprawach drugorzędnych takich jak: kierunek celebracji czy język liturgii, choć prawdę mówiąc i te kwestie powinny być przedmiotem wnikliwych badań zważywszy na fakt, że ojcowie soborowi w ogóle tych zmian nie postulowali, ale dokonując wnikliwej oceny przeprowadzonych prac należy zadać pytanie o sprawę najbardziej istotną dla całego katolickiego kultu, a co za tym idzie dla całego Kościoła, a mianowicie: Czy aby posoborowa reforma liturgiczna dokonana pod faktycznym przewodnictwem ks. Annibale Bugniniego, dla osiągnięcia pewnych duszpasterskich celów spod znaku, jak się to dzisiaj mówi „hermeneutyki zerwania”, nie popełniła dwóch śmiertelnych grzechów przeciw rzymskiej liturgii, czyli, czy aby nie zbagatelizowała sacrum, i czy nie wypaczyła tradycyjnej doktryny katolickiej?
Podejmuję ten niezwykle trudny temat z dwóch powodów. Po pierwsze, sam jestem księdzem, który codziennie staje przy ołtarzu, aby sprawować Mszę Świętą i pragnie, by Eucharystyczna Ofiara była rzeczywiście, jak mówił Vaticanum II, „źródłem i szczytem” jego kapłańskiego życia, i po drugie ponieważ w trakcie moich studiów przyszło mi się zmierzyć z wieloma, nieraz bardzo trudnymi pytaniami, dotyczącymi tych liturgicznych zagadnień. Zabierając głos w dyskusji, która już od wielu lat rozpala do czerwoności głowy, serca i pióra tak zwolenników jak i przeciwników przeprowadzonych reform, chcę i ja dorzucić do niej moje pięć groszy. Oto one, liczcie dobrze.
Los księżowsko-studencki ma w sobie coś z losu najemnika. Dzisiaj tu spowiadasz, jutro tam odprawiasz, by pojutrze jeszcze gdzie indziej odwiedzać chorych. To ciągłe bycie w drodze daje możliwość przyjrzenia się różnym sposobom sprawowania Mszy Świętych (celowo używam tutaj liczby mnogiej gdyż za każdym razem gdy gdzieś się udaję nie mogę się nadziwić, że jedną i tę samą liturgię można sprawować na tak wiele sposobów), lecz również pozwala ono na odprawianie Eucharystii przy użyciu różnych wydań Mszału Rzymskiego, których tu we Włoszech jest co najmniej pięć.
Chcąc wyrobić sobie zdanie na temat dokonanych reform, przyjrzałem się kiedyś tłumaczeniom tychże Mszałów i doszedłem do wniosku, że treści teologiczne w nich zawarte różnią się i to znacznie nie tylko od ich łacińskiego pierwowzoru, ale również między sobą. Oto dowód. Weźmy za przykład niezwykle piękną i przebogatą w teologiczne treści kolektę z Uroczystości Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej, która w Mszale św. Piusa V brzmi tak:
„Deus, qui nobis, sub Sacramento mirabili passionis tuae memoriam reliquisti, tribue, quaesumus, ita nos Corporis et Sanguinis tui sacra mysteria venerari; ut redempitionis tuae fructum in nobis iugiter sentiamus”.
(Boże, który w przedziwnym Sakramencie zostawiłeś nam pamiątkę swej męki, dozwól prosimy, taką czcią otaczać święte tajemnice Ciała i Krwi Twojej, abyśmy nieustannie doznawali owoców Twego odkupienia).

Pierwsze z włoskich tłumaczeń, które ukazało się w 1970 roku w taki sposób oddawało swój łaciński pierwowzór:
„Signore Gesù Cristo, che nell’Eucaristia ci hai lasciato il memoriale della tua Pasqua, concedi a noi di partecipare con fede al santo mistero del tuo Corpo e del tuo Sangue, e di sperimentare sempre in noi i benefici della tua redenzione”.
(Panie Jezu Chryste, który w Eucharystii zostawiłeś nam wspomnienie Twojej Paschy, daj nam uczestniczyć z wiarą w świętej tajemnicy (misterium) Twojego Ciała i Twojej Krwi, i doświadczać w nas dobrodziejstw Twojego odkupienia).

Na kolejny Mszał i na kolejne tłumaczenie klasycznej kolekty nie trzeba było długo czekać bo tylko trzy lata. Opublikowany w 1973 i powtórzony w wydaniu z 1983 roku nowy przekład łacińskiej modlitwy brzmiały w ten oto sposób:
„Signore Gesù Cristo, che nel mirabile sacramento dell’Eucaristia ci hai lasciato il memoriale della tua Pasqua, fa che adoriamo con viva fede il santo mistero del tuo Corpo e del tuo Sangue, per sperimentare sempre in noi i benefici della redenzione”.
(Panie Jezu Chryste, który w cudownym sakramencie Eucharystii zostawiłeś nam wspomnienie Twojej Paschy, spraw niech adorujemy z żywą wiarą świętą tajemnicę (misterium) Twojego Ciała i Twojej Krwi, abyśmy odczuwali zawsze w nas dobrodziejstwa odkupienia).

Rok 1991 przyniósł nam kolejną reformę włoskiego Mszału, a wraz z nią ukazało się nowe tłumaczenie dobrze nam już znanej modlitwy. Tym razem kapłan, odprawiający Mszę Świętą w uroczystość Corpus Domini miał modlić się w ten oto sposób:
„Dio, che in questo mirabile Sacramento ci hai lasciato la memoria della tua passione, concedici, ti preghiamo, di venerare i santi misteri del tuo Corpo e del tuo Sangue così da sperimentare incessantemente in noi il frutto della tua redenzione.”
(Boże, który w tym cudownym Sakramencie zostawiłeś nam wspomnienie Twojej męki, udziel nam, prosimy Ciebie, czcić święte misteria Twojego Ciała i Twojej Krwi tak abyśmy doświadczali w nas nieustannie owocu Twojego odkupienia).

Na tym nie koniec. Niespełna cztery lata później (1995) ukazało się piąte wydanie Mszału, gdzie ta sama-nie ta sama modlitwa brzmiała tak:
„Dio, che in un mirabile sacramento ci hai lasciato la memoriale della tua passione, concedici di venerare il sacro mistero del tuo Corpo e del tuo Sangue così da sperimentare in ogni istante il frutto della tua redenzione”.
(Boże, który w cudownym sakramencie zostawiłeś nam wspomnienie Twojej męki, daj nam tak czcić święte misterium Twojego Ciała i Twojej Krwi, by doświadczać w każdej chwili owocu Twojego odkupienia).

Gdyby teraz chcieć dokonać jakiegoś teologicznego podsumowania tych pięciu włoskich tłumaczeń tylko jednej łacińskiej modlitwy to musimy stwierdzić, że:
- łacińskie wyrażenie „sub sacramento mirabili passionis tuae” zostało celowo pominięte w wydaniach Mszału z lat 1970, 1973 i 1983;
- Słowo „passione” zostało zastąpione przez „Pasqua”;
- W trzech pierwszych wydaniach wezwanie do Boga ustąpiło miejsca wezwaniu do Jezusa Chrystusa;
- Tłumaczenie z 1970 roku przekształciło „venerari” w „partecipare con fede”;
- A tłumaczenia z 1973 i 1983 roku zamieniły „sentiamus” w „sentire in noi”.

Biorąc pod uwagę fakt, że łacińska kolekta nie doznała nawet najmniejszej zmiany przez całe stulecia oraz to, że na przestrzeni zaledwie dwudziestu pięciu lat była ona w samym tylko języku włoskim zmieniana aż cztery razy (w wydaniu z 1973 i 1983 kolekty są identyczne) to okaże się, że fundamentalna zasada dla całego kultu liturgicznego: „Lex orandi – Lex credendi” (Modlitewne teksty ukazują prawdy, w które mamy wierzyć), mówiąc ostrożnie, na przestrzeni kilkudziesięciu lat została zawieszona. Gdy jeszcze zwrócimy uwagę na to, że taka a nie inna redakcja trzech pierwszych tłumaczeń dopuszcza zupełnie różne ich interpretacje, od kalwińskiej po katolicką, to zdamy sobie sprawę, że pomysł ks. Bugniniego na to, by zastąpić Missale Romanum pan-chrześcijańskim zbiorem modlitw, w którym każde z wyznań znajdzie coś dla siebie mógł być i w rzeczywistości był tragiczną w swych skutkach decyzją.
Kardynał Joseph Ratzinger, pisząc o tym co dokonało Consilium ks. Bugniniego z łacińskim rytem stwierdził: „Rezultatem tejże (reformy) wcale nie było ożywienie liturgii, ale jej dewastacja. Liturgię – owoc ciągłego rozwoju zastąpiła liturgia sfabrykowana (…). Wyszło się z żywego procesu wzrostu i rozwoju by zastąpić go sfabrykowanym produktem. Nie chciano więcej iść drogą "stawania się" i dojrzewania organicznego rozumienia Boga, i zamieniono ją – jak gdyby to była jakaś produkcja techniczna – fabrykacją, banalnym produktem chwili.
Moi drodzy!
Jeśli jeszcze ktoś, rzecz jasna oprócz mojej mamy, nie znudził się tymi liturgiczno-teologicznymi kwestiami i doczytał ten tekst aż do tego akapitu z całą pewnością zasłużył sobie na złoty medal w kategorii cierpliwości. Obiecuję, że w następnym poście, który ukaże się w Cogitarium nie znajdziecie ani jednego zdania wielokrotnie złożonego i ani jednego obcojęzycznego słowa. A kończąc już na dobre całe to pisanie chciałbym prosić Was o wtrącenie swoich pięciu groszy do dyskusji na temat „Reformy reformy liturgicznej”, czyli o modlitwę w intencji Ojca Świętego Benedykta XVI i jego planów odnowy łacińskiej liturgii.
Mater Ecclesiae – ora pro nobis!

środa, 6 października 2010

CREDO

Wierzę w jednego Boga Ojca Wszechmogącego,
który jest jeden ale nie jest samotny,
gdyż jest Bogiem Ojcem, Bogiem Synem, Bogiem Duchem Świętym.
Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego,
który jest Bogiem Abrahama, Izaaka, Jakuba, Mojżesza i proroków,
który jest Bogiem Ojcem Jezusa Chrystusa,
Bogiem świętych Piotra i Pawła,
Andrzeja, Jakuba, Jana, Tomasza, Jakuba, Filipa, Bartłomieja,
Mateusza, Szymona, Tadeusza,
Linusa, Kleta, Klemensa, Sykstusa,
Korneliusza, Cypriana, Wawrzyńca, Chryzogona,
Jana i Pawła, Kosmy i Damiana,
Bogiem prostaczków i uczonych, Bogiem świętych i grzeszników,
tych co Go już znaleźli i tych co Go jeszcze szukają,
Bogiem Ojcem całego stworzenia, które uczynił ze Swej miłości.

On to, gdy nadeszła pełnia czasu posłał na świat Swojego Jednorodzonego Syna
Pana Naszego Jezusa Chrystusa,
który sam jest Bogiem równym Bogu Ojcu.
Tak równym i tak identycznym jak równe i identyczne są dwie krople wody,
identyczne w swojej długości i szerokości, w swoim smaku i w swojej głębokości,
identyczne, a jednak różne dwie.

Tenże to Jezus przyszedł na świat za panowania cesarza Augusta,
poczynając się z Ducha Świętego i rodząc się z Maryi Panny,
której cześć i chwała niech zawsze będzie głoszona
za pokorę i miłość z jaką przyjęła do Swego łona panieńskiego
Boga potrzykroć Świętego, potrzykroć Nieogarnionego, potrzykroć Uwielbionego.

Ta właśnie Maryja, na samo wspomnienie imienia której niech nasze głowy ze czcią się kłaniają,
wydała na świat swojego Syna, Naszego Pana Jezusa Chrystusa,
który był niemowlęciem, dzieckiem, młodzieńcem,
posłusznym swoim ziemskim rodzicom.
On to gdy dorósł, zostawił swój rodzinny dom,
by głosić ludziom Dobrą Nowinę o Królestwie Bożym,
Królestwie sprawiedliwości i pokoju, miłości i przebaczenia,
Królestwie, w którym życie człowieka nawet tego najsłabszego i najbiedniejszego
warte jest tyle co życie Syna Bożego.

Aby doprowadzić do końca ojcowski zamysł zgładzenia długu Adama,
Jezus Pan Nasz Zbawiciel
dając najwyższy dowód Swej miłości do Ojca i do swoich braci
wydał się na śmierć krzyżową.
Wiedział bowiem, że gdy wyciągnie Swoje ręce między niebem a ziemią
przyciągnie do Siebie ludzi wszystkich czasów, pokoleń i kultur,
ludzi wszystkich języków i wszystkich krańców ziemi,
ludzi, którzy jeśli tylko zechcą, będą mogli zaczerpnąć ze źródła zbawienia,
które wytrysnęło obficie krwią i wodą z Jego przebitego boku,
dla zmazania grzechów świata.

Tego dnia, czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan,
na jerozolimskim Wzgórzu Czaszki zostało zawarte Nowe Przymierze.
Przymierze tak mocne, że już żadne,
choćby największe odstępstwo tysiąca Adamów
nie zdoła go zniszczyć, bo zostało podpisane ono Krwią Syna Bożego.

To właśnie stamtąd, biorą swój początek sakramenty Kościoła,
sakramenty nowego kapłaństwa, sakramenty nowych czasów.

Tam, w cierpieniu i agonii Chrystusa ma swoje źródło woda,
która rodzi na nowo człowieka do życia z Bogiem i w Bogu,
do życia w łasce.

Tam, swój początek ma drugi chrzest – sakrament pokuty i pojednania,
który odnawia w ludziach życie Trójjedynego Boga,
życie wiary, nadziei i miłości, życie radości i pokoju serca.

Tam, z przebitego boku Zbawiciela wypłynęła moc sakramentu bierzmowania,
który umacnia wierzących w Chrystusa do złożenia mężnego świadectwa prawdzie,
aż do przelania krwi.

Tam, w ukrzyżowanej Miłości jest źródło sakramentu małżeństwa,
który upodabnia związek mężczyzny i kobiety do związku Chrystusa i Kościoła.

To stamtąd, biorą swoją moc święte oleje, które pomagają znosić człowiekowi cierpienie
i przygotowują go na spotkanie z Bogiem w wieczności.

To tam, na gołych skałach Golgoty, została złożona doskonała Ofiara przebłagania i uwielbienia.
Ofiara, która na sposób bezkrwawy ponawia się na każdym ołtarzu
gdy tylko pochylony nad chlebem i winem kapłan, wypowie słowa Zbawiciela:
<<Hoc Est Enim Corpus Meum>>, <<Hic Est Enim Calix Sanguinis Mei>>.

Wierzę w Ducha Świętego, Trzecią Osobę Boską
równą co do godności i wiekuistości Ojcu i Synowi,
który zstąpił ma zgromadzonych w Wieczerniku apostołów w dniu Pięćdziesiątnicy,
który mówił przez proroków, i który nadal ożywia Kościół Swym siedmiorakim tchnieniem:
mądrości i rozumu, rady i męstwa, wiedzy i umiejętności, pobożności i bojaźni bożej.

Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół rzymski,
Kościół moich rodziców i moich dziadków,
Kościół mojego i ich dzieciństwa,
Kościół św. Piotra, Piusa, Jana Pawła i Benedykta.
Wierzę we wszystko w co Kościół od zawsze wierzył,
wyznaję to wszystko co Kościół od zawsze wyznawał, zawsze nauczał i czym zawsze żył.
Wierzę, że ten jedyny Kościół Chrystusa nie jest czymś abstrakcyjnym,
że nie jest jakimś bezkształtnym, ahistorycznym tworem,
wypadkową wszelkich ludzkich nieposłuszeństw i błędów,
ale że jest on Oblubienicą Chrystusa, Pańską Winnicą, Zdrojem Łaski,
zbudowanym na fundamencie św. Piotra i jego następców.

Wierzę, że gdy skończą się dni mojego ziemskiego życia,
stanę przed Bożym trybunałem, aby zdać sprawę ze skarbu czasu, który został mi dany.
Wierzę, że będę wówczas sądzony z całą Bożą sprawiedliwością ale i z całym Bożym miłosierdziem,
w którym pokładam całą moją nadzieję.

Wierzę, że któregoś dnia, w Swej boskiej chwale ponownie powróci Chrystus,
i że kości umarłych pokryją się ścięgnami i skórą, a Pan tchnie w ich nozdrza tchnienie życia,
i dusze ponownie zamieszkają w ciałach,
aby ludzie wszystkich czasów i pokoleń, miliardy miliardów, 
mogli otrzymać zasłużoną nagrodę w Królestwie przygotowanym dla sprawiedliwych od założenia świata
lub ponieść zasłużoną karę w miejscu opuszczenia gdzie będzie tylko płacz i zgrzytanie zębów.

<<Com przyrzekł Bogu przy chrzcie raz dotrzymać pragnę szczerze,
Kościoła słuchać w każdy czas i w świętej wytrwać wierze…>>

Virgo Fidelis- ora pro nobis!

W przeddzień moich 32 urodzin. AD 2010.

środa, 29 września 2010

De Angelis, czyli myśl skrzydlata

        Według żydowskich midraszy Bóg powołał do istnienia anioły w tym samym dniu, w którym stworzył niebo i ziemię. Najwyższy miał w ten sposób zyskać pomocników i towarzyszy, stanowiących pomost pomiędzy Nim samym a człowiekiem, który co ciekawe istniał  wówczas tylko w bożych planach. Stan przyjaźni pomiędzy Bogiem a aniołami miał się diametralnie zmienić właśnie w chwili stworzenia człowieka. Otóż miłość jaką Przedwieczny obdarzył Adama, lepiąc go z prochu ziemi na swój "obraz i podobieństwo" (Rdz I, 6) wywołała sprzeciw części aniołów, którzy pod przywództwem Lucyfera podnieśli bunt przeciw Najwyższemu i przeciwko Jego postanowieniom.
        Na dopiero co ukształtowanym potężną ręką Stwórcy sklepieniu nieba rozegrała się wielka bitwa pomiędzy wiernymi a niewiernymi duchami. Po zachodniej stronie firmamentu stanął buntownik Lucyfer, który mobilizował do walki swój legion wznosząc okrzyk: ''Nie będę służył takiemu Bogu!''. Na wschodzie zaś, na czele wiernych Najwyższemu zastępów jaśniała postać Archanioła Michała, który tuż przed starciem rozpoczął wielki hymn uwielbienia: ''Któż jest jak nasz Pan Bóg, który mieszka w górze!''.
       Gdy słońce stanęło w zenicie rozpoczęła się bitwa. Zastęp uderzał o zastęp a hufiec o hufiec. Łoskot skrzydeł, bluźnierstwa i słowa modlitwy mieszały się ze sobą i wypełniały całe stworzone uniwersum: niebo, ziemię, wody i otchłań. Starcie w końcowej swej fazie zamieniła się w pościg za niewiernymi duchami. Kto się nie upokorzył i nie prosił o przebaczenie był natychmiast strącany do piekielnej czeluści. Z nastaniem wieczora na polu walki pozostali tylko słudzy Boga, a pobite duchy, oszpecone bardziej brakiem bożej przychylności, blasku i błogosławieństwa niż ranami odniesionymi w starciu, poprzysięgły na zawsze nienawiść względem swego Stwórcy i względem człowieka.
Tyle tradycja judeochrześcijańska, a co nam temat istnienia aniołów powie nam filozofia tomistyczna?
        Według św. Tomasza z Akwinu istnienie aniołów jest logicznym wnioskiem wynikającym z obserwacji otaczającego nas świata. Mistrz filozofii scholastycznej zauważa bowiem istnienie pewnej hierarchii stworzeń. Na pierwszym, najbardziej prymitywnym poziomie znajduje się materia nieożywiona (kamienie, minerały, skały). Na wyższym szczeblu znajdują się rośliny, później zwierzęta mniej inteligentne (jak np. ryby, ślimaki oraz producenci programów telewizyjnych). Kolejny poziom zajmują zwierzęta bardziej inteligentne (psy, małpy, itp.). Wreszcie ponad nimi znajdujemy człowieka - jedyne stworzenie cielesno-duchowe. Gdyby więc aniołowie nie istnieli, to pomiędzy nami a Bogiem pozostałaby niczym nie wyjaśniona luka przeznaczona tylko dla stworzeń czysto duchowych. A to z kolei prowadziłoby do wniosku o niedoskonałości, o braku kompletności stworzonego przez Boga świata.
         A skąd wiemy, że istnieją dobre i złe anioły? Otóż jeśli aniołowie są osobami tzn. posiadają swoje własne "ja" (w Księdze Tobiasza  (XII, 15) czytamy:  "Ja jestem Rafał, jeden z siedmiu aniołów") to jak każda osoba posiadają intelekt i wolną wolę. Jeśli mają wolną wolę, to mogą wybierać pomiędzy dobrem a złem. Jeśli mogą wybierać pomiędzy jednym a drugim, to normalną rzeczą jest, że mogą wybrać też i zło. Jeśli mogą wybrać zło, to stają się źli. Ergo istnieją anioły dobre i złe.
         Aniołowie są świadkami bożej obecności i miłości do nas. Pan Bóg, kształtując ludzi na swój obraz i podobieństwo, obdarzył nas tak wielkim uczuciem, że doprowadziło ono aż do buntu części innych inteligentnych istot. To właśnie istnienie aniołów przekonuje nas, że walka o wieczne zbawienie każdego człowieka odbywa się również na tym, to jest, na anielskim poziomie istnienia. Angele Dei, qui custos es mei ...
W liturgiczne święto Świętych Archaniołów: Michała, Gabriela i Rafała.
Regina Angelorum - ora pro nobis!

czwartek, 23 września 2010

W pewną nieokrągłą rocznicę

        Pod koniec lipca, na kilkanaście dni przed moim powrotem ze Stanów Zjednoczonych do Polski zostałem poproszony przez jednego z amerykańskich proboszczów, abym zastąpił go na jego parafii. Tak też się stało. Codziennie odprawiałem Mszę Świętą, długimi godzinami przygotowywałem kilkuminutowe kazania, a ponadto znajdowałem czas na spotkania z Polonusami i zwiedzanie okolicy (raz udało mi się nawet trafić do jednej z wiosek Amiszów). Po powrocie ze swojego wyjazdu fr. Danny powiedział: <<Oh it's good to see you again! Tomorrow I'm gonna show you our seminary! Are you in?>>. <<Yes, I am>> - odpowiedziałem i pojechaliśmy...
        Zaraz po zatrzymaniu się na parkingu moim oczom ukazały się ogromne przestrzenie idealnie przyciętej trawy. Gdyby nie budynki, które raz po raz wynurzały się z tego oceanu zieleni pomyślałbym, że fr. Danny zażartował ze mnie i zawiózł mnie na jedno z golfowych pól, których w tamtych stronach było bardzo wiele. Zwiedziliśmy znakomicie wyposażoną, seminaryjną bibliotekę, zobaczyliśmy komfortowe pokoje, w których mieszkają studenci, weszliśmy do czterech czy pięciu pomieszczeń, które miały spełniać funkcję kaplic, (jak one wyglądały opowiem Wam kiedy indziej), a na koniec stanęliśmy w długim korytarzu, do którego ścian poprzywieszane były tableaux ze zdjęciami kapłanów-absolwentów tej uczelni. <<These guys were ordained with me>> - powiedział mój przewodnik, wskazując na zdjęcia dwudziestu pięciu ubranych w czarne garnitury młodzieńców, nad głowami których jak topór kata zawisł napis: A.D.1968.
        <<Are they all priests?>> - zapytałem z ciekawości, mając w pamięci wydarzenia, które wstrząsnęły wówczas światem i Kościołem. Fr. Danny wzruszył ramionami, i mierząc palcem prosto w nosy swoich przyjaciół rozpoczął najsmutniejszą opowieść o kapłaństwie jaką kiedykolwiek słyszałem. He left the priesthood, left the priesthood, left the priesthood, got in serious trouble, left the priesthood, got married with a nun and left the priesthood, left the priesthood, died, got in serious trouble, died, left the priesthood, joined partisans in Philippines and died in the jungle... .
        Z dwudziestu pięciu księży wyświęconych dla tej diecezji w 1968 roku, z dwudziestu pięciu bożych powołań, z dwudziestu pięciu pragnień służenia Bogu i człowiekowi do dziś ostało się zaledwie siedem. <<It got even worst later>> - dodał fr. Danny i ze spuszczoną głową skręcił w stronę wyjścia. Kiedy mijaliśmy ostatnią z tych tablic opatrzoną datą A.D. 1989 spostrzegłem, że było na niej już tylko pięć zdjęć. Tych pięciu neoprezbiterów, pochodziło z trzech różnych diecezji.
        Co się stało? Czy tak musiało być? Czy Dobry Bóg, który jest Początkiem i Końcem, Alfą i Omegą, do Którego należy czas i wieczność wyjął spod swego panowania te wszystkie lata? Czym da się wytłumaczyć te dziesiątki tysięcy odejść ze stanu kapłańskiego i ze zgromadzeń zakonnych, które miały miejsce w tamtym okresie? Jaka jest prawda o NON A.D.1968? Zastanawiam się i nie potrafię znaleźć odpowiedzi na te pytania. To pewne, że będę ich szukał. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, aby w obliczu tych samych diabelskich pokus nie popełnić identycznych błędów, i na złość Złemu nie dać się nabrać na jego oklepane numery. I po drugie, by zawsze pamiętać, że "skarb ten przechowujemy w naczyniach glinianych, aby z Boga była ta przeogromna moc a nie z nas" (2 Kor IV, 7).
Tą garścią myśli chciałem się podzielić z Wami w jedenastą rocznicę mojego wstąpienia do Seminarium Duchownego.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!


środa, 22 września 2010

Ad ordinem...

        Z wielką radością informuję, że z dniem dzisiejszym rusza mój blog o nazwie COGITARIUM czyli Zbiór Myśli Wszelakiej. Długo się zastanawiałem czy warto poświęcać czas na pisanie po wirtualnej ścianie, szczególnie gdy wolnych minut i godzin jest w moim księżowsko-studenckim życiu jak na lekarstwo. Gdy jednak po pracowitych, wakacyjnych miesiącach wróciłem na kilka dni do mojego rodzinnego domu pomyślałem, że z wdzięczności dla Dobrego Boga za to wszystko co mnie spotyka, warto byłoby ocalić od zapomnienia i przelać na cyfrowy papier wydarzenia, które były i nadal są częścią mojego życia.
        Później, gdy już zdecydowałem, że od czasu do czasu postaram się coś na tej ścianie napisać musiałem zmierzyć się z problemem wyboru tytułu dla tych zapisek. I tu wyszło na jaw całe moje niezdecydowanie. Niby o czym miałbym pisać? Na jaki temat czy tematy? Jaki charakter miałyby mieć te strony? Osobistego pamiętnika? Do prowadzenia tego wcale nie trzeba nieograniczoności internetu ale wystarczy grubszy zeszyt, podstrugany ołówek i pusty pokój. Duchowych notatek? Nic z tych rzeczy. Uważam, że najpiękniejsze i zarazem najważniejsze sprawy pomiędzy Bogiem a człowiekiem dzieją się zawsze w atmosferze ciszy i spokoju, z dala od estradowych świateł i dziennikarskich mikrofonów. Nie! Spirytualny ekshibicjonizm jest mi obcy. Więc o czym chcesz pisać? - pytałem sam siebie. I odpowiedziałem: o studiach, o Rzymie, o Kościele,  kapłaństwie, o rodzinie i przyjaciołach, o książkach, kinie, turystyce i sporcie... w sumie to o wszystkim co po trochu składa się na moje życie. Więc chcesz mieć tutaj jakiś colage, taką pizzę quattro stagioni? Hmmm ... Raczej cyber-pudełko do którego będę mógł włożyć coś co mi się spodoba - pomyślałem. Nie ma sprawy: COGITARIUM będzie jak znalazł. Cogitarium? Ideę złapałem, ale czemu po łacinie? Czemu? A to się jeszcze okaże...