sobota, 6 listopada 2010

Na wajońskiej tamie, czyli myśl o sensie ludzkiego życia

Podróżnik, który z okolic Treviso chciałby dotrzeć do Południowego Tyrolu musi przejechać przez niewielką, bo liczącą zaledwie kilka tysięcy mieszkańców miejscowość o nazwie Longarone. Na pierwszy rzut oka nie różni się ona niczym od dziesiątków innych miasteczek, które mija się za oknem samochodu mknąc autostradą SS 51 Wenecja - Wiedeń. Gdyby jednak ktoś zdecydował się tam zatrzymać, ot chociażby po to, by wzmocnić się szklanką słodkiego caffè latte w jednym z przydrożnych barów spostrzeże natychmiast dwie niezwykłe konstrukcje górujące nad zabudowaniami miasta: w dolnej części, przerażająco brzydki w swej architekturze, dedykowany Niepokalanemu Poczęciu Najświętszej Maryi Panny parafialny kościół, a w górze, pomiędzy szczytami, wysoką na blisko dwieście metrów tamę.
Kiedy z dnia na dzień upalne włoskie słońce traci swoją moc, a rano nad alpejskimi wzgórzami coraz dłużej utrzymują się sino-blade mgły, znak to nieomylny, że nad regionami Veneto i Belluno rozpoczęła swe panowanie jesień. Wówczas to przejrzyście błękitne niebo staje się z wolna szare, by już w kolejnych tygodniach zakryć swe oblicze ciężkimi, deszczowymi chmurami. Nie inaczej było i jesienią 1963 roku. Obfite opady, które na przełomie września i października nawiedziły te tereny, wypełniły po brzegi milionami litrów wody wybudowany ponad miastem sztuczny zbiornik.
Zdaniem mieszkańców Longarone, od jakiegoś czasu ze wznoszącą się ponad tamą Górą Toc działo się coś złego. Owce, które do tej pory ślepo kroczyły za swymi pasterzami odmówiły im swego posłuszeństwa i za nic za nic nie chciały paść się na łąkach, znajdujących się w pobliżu jeziora. Z czasem złe przypuszczenia ludzi zostały potwierdzone przez czujniki, które rozpoczęły wykazywać nadzwyczajną aktywność sejsmiczną góry. Jednak lokalne władze, zupełnie lekceważąc te ostrzeżenia nakazywały cierpliwie czekać na dalszy rozwój wydarzeń. Czekano więc kilka dni, aż do 9 października.
Każdy, kto kiedyś uczył się jakiegoś obcego języka wie doskonale, że mieszkańcy danego kraju, a czasami jak choćby w przypadku Włoch jakiegoś jego regionu, używają pewnych słów i zwrotów, których nie da się w dokładny sposób przetłumaczyć. I tak, jednym z włoskich, nieprzetłumaczalnych na język polski terminów jest wyraz „la frana”. Podręczny słownik Meisels’a przekłada go obrazowo jako obsunięcie się góry lub ziemi lecz w rzeczywistości opis ten nie oddaje ani dokładnego wyglądu lawiny skał i błota, która mknąc po górskich zboczach niszczy wszystko co napotka na swojej drodze, ani przeraźliwego strachu, który sam dźwięk tego słowa wywołuje u wszystkich mieszkańców Italii.
Tego dnia, 9 października 1963 roku, dokładnie o godzinie 22:39 potężna, szacowana na dwieście siedemdziesiąt milionów metrów sześciennych „frana” spłynęła po zboczu góry Toc i wpadając do jeziora spowodowała wydostanie się z niego około pięćdziesięciu milionów litrów wody. W wyniku tego obsunięcia powstała wielka, licząca dwieście metrów wysokości i dwa kilometry długości fala, która z niesłychaną siłą uderzyła w chylące się do snu Longarone. Jak później obliczono siła uderzenia tak ogromnej masy wody była dwukrotnie większa od siły uderzeniowej hiroszimskiej bomby!!!
      Z mieszkańców położonego pod tamą miasteczka nie ocalał zupełnie nikt. W jednej chwili zginęło tysiąc dziewięćset siedemnaście osób. Paradoksalnym natomiast jest fakt, że większość ofiar katastrofy nie utonęła lecz zmarła na skutek uduszenia. Otóż spadające z wielkiej wysokości miliony litrów wody wytworzyły tak niewyobrażalnie wysokie ciśnienie,  że to właśnie ono pozbawiało życia ludzi wpierw nim dotarła do nich straszliwa fala. Życie całego miasteczka, życie pełne miłości i nienawiści, wielkich i małych planów na przyszłość, pożyczonych i nieoddanych pieniędzy, życie łaski i grzechu zostało unicestwione w  przeciągu kilku sekund.
Blisko pół wieku po tej katastrofie, stojąc na wajońskiej tamie spoglądałem w dół na odbudowane Longarone i zastanawiałem się nad kruchością ludzkiego życia. W miarę jak zapadał zmrok, raz po raz w oknach okolicznych domów zapalały się niczym nagrobne znicze światła, które mimowolnie przywoływały pamięć blisko dwóch tysięcy ofiar tego straszliwego kataklizmu. Po mojej głowie kręciły się czarne myśli wystawiając na próbę wiarę w dobroć i miłość Boga. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że każdy z nas żyje pod wielką tamą, z której w każdej chwili mogą wypłynąć miliony litrów wody i zakończyć nasze życie w taki sposób, jak gdyby ono nigdy nie istniało, i że jedyną pociechą mogą być dla nas słowa Chrystusa:  "Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł żyć będzie".
Obok bowiem niezmiennych praw fizyki istnieją również niezmienne prawa miłości i to one nadają sens każdemu ludzkiemu życiu niezależnie od tego, czy trwało ono jeden dzień, czy sto lat.
W oktawie Uroczystości Wszystkich Świętych.
Regina Sanctorum Omnium - ora pro nobis!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz