sobota, 19 kwietnia 2014

O nocy, w której umarła śmierć - homilia na Mszę świętą Wigilii Paschalnej

Według najstarszej żydowskiej tradycji, w dniu Paschy na sam koniec świątecznej wieczerzy śpiewa się pieśń, którą sami Żydzi określają mianem tajemniczej. Nosi ona tytuł Chad gadja. Dziś, nie sposób jest powiedzieć czemu jej słowa nie są hebrajskie, ale aramejskie, ani też, kiedy stała się integralną częścią liturgii tego wieczoru. Pewnym jest jednak to, że była śpiewana już w czasach Jezusa. Tekst tej pieśni, na pierwszy rzut oka, wydaje się banalny. Opowiada bowiem historię koźlęcia, które zostało pożarte przez kota, którego z kolei zjadł pies, psa skarcił kij, by później samemu spłonąć w ogniu, ogień został ugaszony przez wodę, którą następnie wypił wół, zwierzę zostało zabite przez rzeźnika, którego z kolei zgładził Anioł śmierci, a na samym końcu śmierć została pokonana przez Boga.
            Blisko dwa tysiące lat temu, w Świętym Mieście – w Jeruzalem, kiedy w żydowskich domach milkły słowa tej tajemniczej pieśni, wydarzyło się to, co proroczo było przez nią zapowiedziane. Śmierć, niszczycielka całego stworzenia, które nosi w sobie pierwiastek życia została pokonana przez Boga. Tej to właśnie nocy, jak pięknie powiedzą słowa paschalnego orędzia: „Chrystus skruszywszy więzy śmierci jako Zwycięzca wyszedł z otchłani”. Pan powrócił do życia, zadając śmierci śmiertelny cios. Tej nocy śmierć umarła.
            Drodzy bracia i siostry! Oto trwa błogosławiona noc! Noc naszego ocalenia i życia! Najpierw pod jej osłoną Pan wyprowadził Izraela z Egiptu, Jego lud suchą nogą przeszedł przez Morze Czerwone, a teraz ta noc stała się naocznym świadkiem największego cudu dokonanego przez Boga, cudu nieporównywalnie większego od wszystkich uzdrowień i rozmnożeń chleba. Stała się ona bowiem świadkiem – Zmartwychwstania Jezusa, świadkiem Jego zwycięstwa nad rozpaczą śmierci, nad sumą wszystkich pojedynczych cierpień każdego umierającego człowieka, nad łzami i bezradnością ich bliskich, nad beznadziejnością naturalnego porządku rzeczy, który nakazuje wszystkiemu co żyje umierać. Tej nocy Chrystus wszystko uczynił nowe, nadał sens naszemu istnieniu, którego kresem nie są więcej cztery ściany grobu, robak i proch, ale życie i to życie w obfitości (J 10, 10).
            Ta błogosławiona noc łączy w sobie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Łączy krew baranków zabitych w Egipcie dla ocalenia Izraela, krew Chrystusa przelaną na krzyżu za zbawienie świata oraz apokaliptyczną krew Baranka, w której ci, którzy „przychodzą z wielkiego ucisku opłukają i wybielą swe szaty”. Ta noc łączy w sobie światło, które rozbłysło w chwili stworzenia świata, z blaskiem słońca, które wzeszło w niedzielny poranek nad pustym grobem Zbawiciela, i z jasnością, która promienieć będzie nad zbawionymi gdy zaczną królować na wieki. „A nie potrzeba im już światła lampy i światła słońca, bo Pan Bóg będzie świecił nad nimi” (Ap 22, 5).
Ta wielkosobotnia noc jest kluczem do dziejów całej ludzkości, ponieważ kryje w sobie odpowiedź na każde pytanie człowieka. O sens naszego istnienia, o powód, dla którego warto żyć, warto się trudzić, o dobro i zło, o wiarę, miłość i nadzieję, o niezmienne prawa światów materii i ducha.
Oto celebrujemy największe i najradośniejsze ze wszystkich misteriów – misterium Paschy, niewypowiedzianą tajemnicę tego, co boskie a zarazem ludzkie, tego co nowe i dawne, zniszczalne i niezniszczalne, śmiertelne a zarazem wieczne! Wszystko to jednoczy się i łączy w tylko Bogu wiadomy sposób w osobie Umarłego i Żyjącego, Boga-człowieka – Jezusa Chrystusa.

„Uświęcająca siła tej nocy oddala zbrodnie, z przewin obmywa, przywraca niewinność upadłym, a radość smutnym” – słyszeliśmy przed chwilą w Orędziu paschalnym.

Drodzy bracia i siostry! Drodzy katechumeni!
Słowa o „uświęcającej sile tej nocy” w sposób szczególny kierowane są do was. Za kilka chwil bowiem staną się waszym udziałem poprzez przystąpienie przez Was do sakramentów inicjacji chrześcijańskiej: do sakramentów Chrztu, Bierzmowania oraz Eucharystii. Zważcie na to, jakim darem zostajecie dziś obdarowani. Krew Chrystusa, która obficie spłynęła po krzyżu, teraz w sakramentalnym obrzędzie naznaczy wasze czoła znakiem nieśmiertelności. Staniecie się nieśmiertelni, śmierć nie będzie mieć więcej nad wami władzy, bo „kto wierzy w Chrystusa, choćby i umarł żyć będzie” (J 6, 47). Za kilka chwil staniecie się ludem Nowego Przymierza, Bożym potomstwem, narodem świętym, własnością Boga, który „wyrwał was z mocy ciemności i przeniósł do swojego przedziwnego światła” (Kol 1, 13). Bądźcie Mu za to wdzięczni! W sakramencie bierzmowania zostaniecie umocnieni mocą Ducha Świętego, aby to dobre dzieło, które rozpoczął w was Chrzest święty nie obumarło, jak niepodlewany kwiat, ale by kwitło i nie przestało przynosić licznych nadprzyrodzonych owoców. Zaś poprzez przyjęcie najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej, złączycie się w jedno, z Tym, który tak nas umiłował, że nie zostawił sierotami, ale pozostał z nami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata (Mt 28, 20).
„Weselcie się więc, zastępy Aniołów w niebie: weselcie się, słudzy Boga. (…) Gdy Król tak wielki odnosi zwycięstwo!
Maryjo, Matko ukrzyżowanego i zmartwychwstałego Pana, Ty któraś jako jedyna w godzinach chrystusowej męki, śmierci i żałoby przechowała w swym sercu nienaruszoną wiarę rodzącego się Kościoła, Ty któraś w tamtych chwilach nie uległa rozpaczy i nie straciła nadziei wysłuchaj naszej modlitwy za tych katechumenów, i za wszystkich, którzy dziś zjednoczą się w "duchu i w prawdzie", przekraczając próg jednego, świętego, powszechnego i apostolskiego Kościoła. Uproś im, a także nam samym łaskę dozgonnej wierności Twojemu Synowi, któremu za dzieło Odkupienia świata, za Jego zwycięstwo nad Szatanem i śmiercią niech będzie cześć i chwała tej nocy i na wieki wieków. Amen.
Mater Salvatoris - ora pro nobis!

środa, 9 kwietnia 2014

"Odkryć ducha, który wszystko ożywia" - Konferencja wygłoszona do członków sandomierskiego Klubu Inteligencji Katolickiej

       Zabierając głos podczas tej krótkiej konferencji chciałbym poddać pod naszą wspólną rozwagę temat w obecnych czasach niezwykle istotny dla wszystkich, którzy mienią się być katolickimi inteligentami. Chciałbym, abyśmy dziś porozważali o pewnej postawie szeroko obecnej w oświeconych kręgach katolickiego społeczeństwa, która upatruje jedynej szansy dla ocalenia wartości chrześcijańskich w modernizacji wiary, czyli, przechodząc od ogółu do szczegółu, w jej nasączeniu współczesną kulturą, wyrażeniem współczesnym językiem i refleksją nad nią przy użyciu dzisiejszej filozofii. Chcę mówić dziś o tendencjach modernistycznych w zakresie duchowości, którym niestety, trzeba to z bólem przyznać uległa znaczna część polskich elit.
       Zacznijmy od samego pojęcia modernizmu. Modernizm katolicki rodzi się około połowy XIX w. pod wpływem odkryć naukowych, które odczytane zostały przez pewną grupę katolików jako nie do pogodzenia z chrześcijańską wiarą, z tradycyjną wizją Boga, człowieka i świata. Mam tu na myśli przede wszystkim teorię ewolucji, a także analizę tekstów biblijnych w kluczu racjonalistycznym oraz naturalistycznym, która to rozwinęła się wówczas w kręgach protestanckich. W wyniku tych procesów stwierdzono, że doktryna chrześcijańska jest wytworem kultury konkretnej historycznej epoki, a co za tym idzie nie ma niezmiennego charakteru, ergo można ją wraz ze zmianą zewnętrznych okoliczności dopasowywać do wymagań nowych czasów. Moderniści, odrzucając istnienie obiektywnej prawdy postulowali konieczność redefiniowania dogmatów, które według nich nie miały niezmiennego, a jedynie płynny charakter. Poglądy te grożące rozsadzeniem od środka całego Magisterium Kościoła zostały potępione przez papieża Piusa X w Encyklice Pascendi Dominici gregis, w której nurt modernistyczny w łonie katolickiej religii został określony mianem: „sumy wszystkich herezji”.
       Nawet pobieżna analiza wypowiedzi wielu współczesnych nam intelektualistów prowadzi do smutnej konstatacji, a mianowicie, że polska elita myśli uległa czarowi pozornej mądrości modernistycznych idei. Przeciętny polski inteligent nauczył się bowiem wierzyć, że to, co w dziedzinie wiary zostało wymyślone dziś z całą pewnością jest lepsze od tego, co było podane do wierzenia wczoraj. Bezkrytycznie uwierzono, że dogmat wiary jest i powinien być przedmiotem moderacji i modernizacji. Postawa ta doprowadziła do rozbratu czegoś co ze swej natury stanowi dwie strony jednego medalu, czyli mojej osobistej wiary z tradycyjnym Magisterium Kościoła. Polska inteligencja jakieś pół wieku temu pożegnała się bez bólu i płaczu z Tradycją pisaną przez wielkie „T”, z wartościami i wzorcami, które przez całe wieki nie tylko były generatorami jedynej i niepowtarzalnej w swoim rodzaju cywilizacji chrześcijańskiej, cywilizacji greckiej filozofii, rzymskiego prawa i chrystusowej etyki, ale również cywilizacji, która na poziomie indywidualnym uczyła człowieka jak skutecznie walczyć z grzechem, jak pozbywać się wad oraz żyć pięknie, święcie i szlachetnie.
Najbardziej doniosłym tego przykładem są zmiany, które zaszły w katolickiej liturgii i architekturze, a mianowicie: pożegnanie się z łaciną, ze śpiewem gregoriańskim, z kontemplacyjnym przeżywaniem Mszy świętej, z Komunią świętą przyjmowaną na klęcząco, czy też usunięciem krzyża z głównych ołtarzy i w zgodzie na przeniesienie tabernakulum do bocznych naw oraz kaplic. Po dziś dzień ze strony polskiej, wierzącej inteligencji nie podniosły się głosy, by do katolickich świątyń powróciło to, co kiedyś stanowiło o istocie wiary oraz przez całe wieki było skuteczną formą ewangelizacji. Dodajmy od razu, że takie precedensy miały przecież już swoje miejsce w innych europejskich krajach, jak choćby w Wielkiej Brytanii.
Dokładnie 7 lipca 1971 r. na łamach londyńskiego Timesa grupa światowej sławy intelektualistów, wśród których nie sposób nie wymienić następujących nazwisk: Jacques Maritain, Gabriel Marcel, François Mauriac, Agatha Christie, Julien Green, Yehudi Menuhin zwróciła się z prośbą do papieża Pawła VI, by ten na terenie Anglii i Walii, zezwolił na zachowanie tradycyjnej liturgii, a co za tym idzie łaciny, dawnej architektury, śpiewu gregoriańskiego, etc. Chciałbym teraz zacytować fragment tego listu, mając nadzieję, że da on nam wiele do myślenia w kontekście poruszanego dziś tematu:
           
„Jednym z powszechnie dziś panujących aksjomatów środków przekazu, tak w przestrzeni religijnej, jak i społecznej jest ten, który twierdzi, że współczesny człowiek, a w szczególności intelektualista powinien być nietolerancyjny względem każdej tradycyjnej formy i powinien zabiegać o to, aby je znieść oraz zastąpić czymś nowym. Jednakże jak wiele innych afirmacji medialnych i ten aksjomat jest fałszywy. Dziś, tak jak i w ubiegłych wiekach, wykształceni ludzie powinni być awangardą, która uznaje walor tradycji, i która, gdy to niezbędne podnosi alarm gdy grozi jej jakieś niebezpieczeństwo. Gdyby jakiś nierozumny dekret zarządził całościowe lub częściowe zniszczenie bazylik lub katedr, oczywistym stałoby się, że to wykształceni ludzie – niezależnie od ich osobistych przekonań religijnych – musieliby podnieść ze zgrozą głos sprzeciwu wobec tego typu zachowań. Weźmy pod uwagę to, że bazyliki i katedry zostały wzniesione dla sprawowania rytu, który jeszcze kilka miesięcy wstecz stanowił żywą Tradycję. Mamy tu na myśli rzymsko-katolicką Mszę […]. Nie odnosimy się obecnie do religijnego czy duchowego doświadczenia milionów jednostek, ale do samego rytu, który swoimi wspaniałymi łacińskimi tekstami zainspirował niezliczoną rzeszę bezcennych dzieł sztuki nie tylko mistycznych, ale również poetów, filozofów, muzyków, architektów, malarzy i rzeźbiarzy we wszystkich krajach i epokach. Te zaś należą do kultury uniwersalnej w takim samym stopniu, jak należą do Kościoła i jego wiernych. W materialistycznej i technokratycznej cywilizacji, która z coraz większą siłą zagraża życiu rozumu i ducha, w jedynej w swoim rodzaju jego kreatywności wypływającej z ekspresji słowa, pozbawienie człowieka, posługującego się tym słowem jednej z najwspanialszych jego manifestacji, jest w rzeczy samej nieludzkie”.

Francuski eseista i poeta Paul Valéry stwierdził, że „Prawdziwa tradycja w rzeczach wielkich nie polega na tym, by na nowo robić to, co inni już zrobili, lecz by odnaleźć ducha, który to wszystko ożywiał i nadal ożywia w innych czasach”. Opierając się na słowach poety pozwólcie, że polskim intelektualistom katolickim wystawię taką oto receptę.
Po pierwsze, w obecnych czasach potrzebny jest wielki wysiłek rozumu i ducha, który pozwoli najpierw na uwolnienie się od przesądu modernizmu, od postawy wybrzydzania się na to, co w Kościele było, co dziś zostało odłożone do lamusa, a co, jak podkreślał niestrudzenie podczas swojego pontyfikatu papież Benedykt XVI nigdy nie przestało być dla Kościoła czymś wielkim i świętym. Potrzebny jest i drugi krok, a mianowicie ponowne odkrycie ducha tradycyjnego katolicyzmu, katolicyzmu św. Piotra, św. Benedykta, św. Grzegorza Wielkiego, św. Tomasza z Akwinu, św. Piusa X, bł. Jana Pawła II i Benedykta XVI, katolicyzmu, który wychowuje w znany tylko sobie sposób intelektualną elitę zdolną do strzeżenia niezmiennych praw, obrzędów i obyczajów, których zanik jest tak naprawdę nieomylną oznaką śmierci naszej cywilizacji. Dziękuję bardzo.

sobota, 29 marca 2014

O promieniowaniu Najświętszej Ofiary Eucharystcznej - nauka rekolekcyjna

 Podczas tego naszego drugiego rekolekcyjnego zamyślenia chciałbym zatrzymać się nad tematem Mszy Świętej i naszego w Niej uczestnictwa. Chcę abyśmy, Moi drodzy, pochylili się nad eucharystyczną prawdą wiary – prawdą niezwykłą, najważniejszą, najświętszą, tu naprawdę można mnożyć przymiotniki, a dla opisania której po prostu, najzwyczajniej w świecie brakuje ludzkich słów.
Do rzeczy! Zacznijmy od sprawy najważniejszej, a więc od tego dlaczego w ogóle gromadzimy się w kościele? Zacznijmy od tego, jaka powinna być najgłębsza motywacja naszego przyjścia na Mszę Świętą? Tak się bowiem niestety zdarza, że wielu katolików, i to często naprawdę pobożnych ludzi, nawet takich, którzy co niedziela są w kościele, przychodzi tu z innego powodu niż ten najważniejszy. Ludzie są na Mszy z tradycji, bo tak wypada, bo obawiają się opinii księdza, sąsiadów, rodziny. Są tacy, którzy traktują Mszę Świętą jak jakiś film, albo spektakl teatralny, który widzieli już tysiąc razy. Młodzi często przychodzą do kościoła, aby uniknąć domowych awantur. Wiecie, jak to jest. Po nocnych powrotach z sobotnich zabaw i dyskotek ciężko jest niekiedy podnieść głowę, a co dopiero wstać z łóżka. „Zbieraj się! Za dwadzieścia minut jedziemy do kościoła!” - i ledwo rozpocznie się niedziela, a awantura już jest gotowa. „Jestem przecież dorosły. Nie jestem już dzieckiem. Sam będę decydował, czy chodzić, czy też nie”. Zdarza się. Czy Bóg nie jest wszędzie? Czy nie mogę pomodlić się na łące, w lesie, we własnym domu?
Szukając odpowiedzi na pytanie o najważniejszy powód naszej obecności na Mszy Świętej, chciałbym abyśmy teraz cofnęli się w czasie do Wielkiego Czwartku, do dnia poprzedzającego śmierć Zbawiciela, do dnia w którym po raz pierwszy w historii padły słowa: „To jest ciało moje. To jest kielich krwi mojej”. Co się właściwie wówczas wydarzyło?
Pierwszą sprawą, która powinna zwrócić naszą uwagę jest czasownik użyty przez Jezusa. Ustanawiając Najświętszy Sakrament używa On bowiem czasownika „być” – „to jest ciało moje”. Nie używa innego czasownika np. „oznaczać” – „to oznacza ciało moje”, „symbolizować” – „to symbolizuje ciało moje”, „wyobrażać” – „to wyobraża ciało moje”. Znaczenie tak skonstruowanego zdania byłoby zupełnie inne. Jezus używa czasownika „być”. „To jest” – a zatem zarówno z punktu widzenia logicznego, jak i gramatycznego dopuszczalna jest tylko jedna możliwa interpretacja tej wypowiedzi. Ilekroć kapłan powtarza nad chlebem i winem słowa i gesty Jezusa, chleb przestaje być zwykłym chlebem, a wino przestaje być zwykłym napojem i stają się one Ciałem i Krwią Zbawiciela. Tu nie ma żadnej przenośni. Tu nie ma żadnej poezji, żadnej retorycznej figury. JEZUS W EUCHARYSTII PO PROSTU JEST.
Oto serce katolickiej wiary. Dlatego mówimy, że ten Sakrament spośród wszystkich jest najświętszy. Inne bowiem sakramenty dają nam „jedynie” moc bożą niezbędną dla naszego uświęcenia, do napełnienia naszej duszy i serca bożą łaską oraz miłością. W Najświętszym Sakramencie mamy zaś do czynienia z samym Bogiem. On tu jest żywy, czujący, kochający, współczujący, radujący się z tymi, którzy się radują i płaczący z tymi, którzy płaczą. To On – „Bóg z Boga, światłość ze światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego”. Bóg, który ma uczucia, a więc którego można też obrazić, ale i przebłagać. To Bóg, z którym można wejść w relacje tak bliską i tak intymną, że On i człowiek nie są więcej dwoma, ale jednym ciałem. I tego właśnie Kościół naucza nieprzerwanie od dwóch tysięcy lat. Co więcej, dzięki Eucharystii sam Kościół pomimo naszych grzechów i zdrad pozostaje święty. Dzięki Najświętszemu Sakramentowi Kościół trwa, i trwać będzie niezwyciężony do końca świata, bo Eucharystyczny Bóg jest z nim.
Kiedy w XVI w. wybuchła rewolucja protestancka jedną z głównych tez Lutra i innych reformatorów wiary było zanegowanie nauki o prawdziwej obecność Chrystusa w Eucharystii. W odpowiedzi na to Sobór Trydencki dokładnie określił w co mają wierzyć wierni, jeśli chcą pozostać w łączności wiary, a mianowicie od katolików wszystkich pokoleń wymaga się tego, aby z niezachwianą wiarą wyznawali, że: „W każdej choćby najmniejszej cząstce konsekrowanego chleba i konsekrowanego wina jest obecny cały Jezus, razem ze swoim ciałem i krwią, duszą i bóstwem” oraz, że „Jest On obecny [pod postaciami eucharystycznymi] prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie”. Chcąc przełożyć tę mądrą teologiczną mowę na najprostszy i zrozumiały dla nas język trzeba powiedzieć, że po słowach konsekracji Jezus jest obecny w kościele w taki sam sposób, w jaki my jesteśmy obecni tu i teraz, tyle tylko, że On jest obecny pod postaciami chleba i wina. Inne różnicy po prostu nie ma. Oto czym jest Msza święta! Jest Ona moim osobistym spotkaniem z Chrystusem, moim osobistym spotkaniem z Bogiem.
Moi drodzy! Pytam się dziś każdego z Was, czy taka jest Twoja wiara? Czy rzeczywiście w to wierzysz? Tak jak naucza Kościół? Czy wierzysz tak, jak Jan Paweł II, który podczas ostatniej prowadzonej przez siebie Uroczystości Bożego Ciała w Rzymie w 2004 r., kiedy nie mógł już samodzielnie klękać, kiedy poruszał się na fotelu, wręcz przymusił księdza Dziwisz, aby podał mu rękę i pomógł uklęknąć ze słowami: „Pomóż proszę. Tu jest Jezus!”. Czy taka jest Twoja wiara?
Jeśli tak rzeczywiście jest Msza Święta powinna być dla nas najważniejszym momentem, najważniejszą chwilą. Wszystko jej powinno być podporządkowane. Od niej zaczynalibyśmy układać nasze wakacyjne plany, a pytaniem, które zadawalibyśmy sobie przed wyjazdem nad morze byłoby nie tylko to, ile czasu potrzeba na to, aby z hotelu dojść na plaże, ale również, jak daleko mamy stamtąd do kościoła. Jeśli Eucharystia jest rzeczywiście centrum naszego życia, to każdą modlitwę w domu, w szkole, w pracy powinienem rozpoczynać od przypomnienia sobie tego, że Jezus rzeczywiście jest obecny w tabernakulum. Jeśli tak jest, jeśli w to wierzę to nie przejdę obojętnie obok kościoła, wiedząc, że jest on otwarty, ale wejdę do niego choćby na krótką modlitwę, choćby po to, by zamyślić się przez chwilę i powiedzieć: „Wiem Panie, że tu jesteś”. Jeśli Eucharystia jest centrum mojego życia, to robię wszystko, aby często, ale i odpowiedzialnie do niej przystępować. Nawet częściej niż raz w tygodniu. Jeśli Eucharystia jest centrum mojego życia to „mam na Nią apetyt”. Ci z was, którzy mają już dzieci z pewnością zgodzą się, że tym po czym się poznaje, czy małe dziecko jest zdrowe, czy chore jest jego apetyt. Jeśli wszystko jest w porządku to dziecko po prostu przyjmuje pokarmy, a jeśli dzieje się coś niewłaściwego w jego organizmie to zaraz traci apetyt. To samo prawo obowiązuje w świecie ducha. Jeśli macie „apetyt  na Eucharystię to możecie być pewnie, że wszystko w waszym życiu duchowym jest poukładane. Jeśli dbacie o to, aby często i odpowiedzialnie do Niej przystępować to znaczy, że jesteście zdrowi duchowo, że stan waszego życia wewnętrznego jest naprawdę dobry. Ale i odwrotnie. Jeśli zauważacie, że dzieje się tak, iż zaczynacie stronić od Komunii, że jeśli nawet jesteście na Mszy świętej odkładacie do Niej przystępowanie jest to znak nieomylny, że coś w waszym życiu duchowym nie gra, coś jest w nim nie tak.
Wrócę teraz do przykładu, który podawałem podczas poprzedniej nauki, a mianowicie kościołów przebudowanych na bary, restauracje, muzea i kina. Chciałbym się podzielić z wami, pewną moją refleksją. Szukając przyczyn tego stanu rzeczy, tego, że w tych budynkach wznoszonych na chwałę Boga dziś już się nikt nie modli, że więcej, nie sprawowana jest tam liturgia, doszedłem do wniosku, że pierwszą przyczyną tego procesu, a mówiąc językiem obrazowym, pierwszą garścią śniegu, która wywołała lawinę apostazji była utrata wiary w rzeczywistą obecność Chrystusa w Eucharystii. Wszystko inne: odejścia z kapłaństwa, porzucanie przez braci i siostry zakonne swoich zgromadzeń, burzenie klasztorów, powszechna utrata wiary, kryzysy małżeństw oraz rodziny, moralne zepsucie – to wszystko było jedynie konsekwencją zapomnienia o tej niezwykłej obecności.
Nasza wiara – katolicyzm, to nic innego, jak tylko jedno wielkie promieniowanie Najświętszej Eucharystycznej Ofiary. To wszystko, co Kościół ma dobrego, świętego, pięknego i szlachetnego stamtąd bierze swój początek, w Eucharystii ma swoje źródło. Bez Mszy Świętej, bez nieustannie odnawianej Ofiary Golgoty życie Kościoła zamarłoby w jednym momencie: męczennicy przestaliby oddawać życie za wiarę, teologowie przestaliby zgłębiać Boże tajemnice, misjonarze przestaliby trudzić się w głoszeniu Ewangelii, księża odwróciliby się od swojego powołania, rozpadłyby się katolickie małżeństwa i rodziny. Bez ofiary Mszy Świętej wszyscy stracilibyśmy wiarę. Także to wszystko, co w wymiarze duchowym jest w nas boże: pragnienie modlitwy, pobożne myśli, które wznosimy ku niebu, jałmużny i dobre uczynki względem bliźniego, gotowość do wyrzeczeń i postów, a nawet każdy uśmiech na twarzy i przyjazny uścisk dłoni jest niczym innym jak promieniowaniem Najświętszej Ofiary Eucharystycznej. To wszystko daje nam Chrystus obecny w Najświętszym Sakramencie. I właśnie po te dary przychodzimy na Mszę Świętą. Amen
 Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

sobota, 22 marca 2014

Czy mi zależy na Bogu? - nauka rekolekcyjna

Rozpoczynamy rekolekcje, które mają nas przygotować do przeżycia najważniejszych świąt chrześcijaństwa – świąt śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Myślę, że nie ma takiej potrzeby, abyśmy zbytnio rozwodzili się nad wstępem, podkreślając jakie to wszystko ważne: Wielkanoc, rekolekcje, spowiedź wielkopostna, poważne przeżycie tego czasu. Zakładam, że to wszystko wiemy. Nie jesteśmy przecież chrześcijanami od wczoraj. Przejdźmy od razu do konkretów! A konkret to dla ucznia Chrystusa: styl życia, jakość wiary, poziom religijnej wiedzy oraz świadomość różnego rodzaju zagrożeń. Zacznijmy stawiać sobie ważne pytania o to, co powinniśmy w życiu zmienić na lepsze? Co należy zrobić, by stać się ludźmi bardziej chrystusowymi, by uniknąć grożących nam niebezpieczeństw? Zacznijmy więc stawiać poważne pytania o nasze podejście do Boga, do wiary, do przeżywania Ewangelii, do naszego sposobu życia w Kościele. To w rekolekcjach jest najważniejsze.
Podstawowe pytanie, od którego musimy zacząć te duchowe ćwiczenia brzmi w następujący sposób: Czy mi zależy? Czy mi zależy na Bogu? Kiedy mówię „Bóg” mam tu na myśli nie tylko Jego samego, ale również to wszystko, co ma On nam do zaproponowania, a mianowicie: Kościół, integralną wiarę, chrześcijańską wizję rodziny, chrześcijańskie przeżywanie miłości, wartości ewangeliczne i wynikający z nich sposób naszego funkcjonowania w sferze społecznej. Czy mi na tym wszystkim zależy?
Jeśli człowiekowi na czymś zależy, np. na małżeństwie, to pomimo kryzysów i nieporozumień, pomimo tego wszystkiego, co jest na minus, stara się to małżeństwo ratować, walczy, by w jego związku było lepiej. Podobnie jest z życiem wiary, podobnie jest z życiem w Kościele. Jeśli zależy mi na Bogu, to nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że nie wszystko w Kościele jest tak, jakby tego chciał Chrystus, nawet jeśli zdarza mi się być rozczarowanym postawą niektórych ludzi Kościoła, to nie obrażam się na Boga, nie obrażam się na Kościół, nie odwracam się plecami, bo wiem, że pomimo ludzkich niedoskonałości i grzechów Kościół katolicki jest i pozostanie wspólnotą chcianą przez samego Boga. Bóg chce, by pomimo wszystko Kościół istniał, by wiernie głosił Ewangelię, by dzięki niemu szerzyła się wiara, by sprawowane były sakramenty, które uświęcają ludzi, ale również chce, by Kościół był generatorem jedynej i niepowtarzalnej w swoim rodzaju chrześcijańskiej cywilizacji - cywilizacji miłości, prawa i obiektywnej prawdy, cywilizacji, która stwarza człowiekowi optymalne warunki dla jego rozwoju, tak na poziomie indywidualnym, jak i społecznym. Jeśli mi zależy na Bogu, to w konsekwencji zależeć mi powinno i na Kościele, na prawdziwej wierze, na świętości ludzi, na chrześcijańskim porządku społecznym.
A co jeśli mi nie zależy? A co jeśli mój stosunek do Kościoła jest bardzo letni, jeśli nie biorę na poważnie Ewangelii? Jeśli mi nie zależy, to te rekolekcje nie mają żadnego sensu. Nie ma sensu moje stanie przy ambonie. To strata czasu. Wracajmy do domów, włączmy telewizor, obejrzyjmy kolejny odcinek „Mody na sukces”, pójdźmy na spacer, albo w odwiedziny do znajomych. Tyle tylko, że bądźmy świadomi konsekwencji jakie niesie ze sobą ta postawa. Bądźmy świadomi skutków naszych czynów! 
Otóż kiedy człowiekowi przestaje zależeć na Bogu to konsekwencje jego postawy nie ograniczają się li tylko do indywidualnej przestrzeni duchowej tego człowieka. Mój brak wiary to nie jest tylko mój problem, ponieważ moja duchowa pustka przekłada się na wymiar społeczny. Moja niewiara powoduje, że z przestrzeni publicznej znikają chrześcijańskie cnoty i wartości: mądrość, miłość, miłosierdzie względem słabych i chorych, szacunek do życia każdego człowieka, a ich miejsce zajmują antywartości: głupoty, chamstwa i prostactwa, rozwiązłości, braku odpowiedzialności za drugiego człowieka, by wymienić z nich tylko niektóre. Podam na to jeden, ale wydaje mi się znamienny przykład. 
Miliony Polaków wyjeżdża za granicę w poszukiwaniu pracy. Podczas tych podróży wielu z nich spotyka się ze zjawiskiem Bogu dzięki w Polsce jeszcze nie znanym, a mianowicie z budynkami, które niegdyś były kościołami, a w naszych czasach zostały przerobione na bary i restauracje, biblioteki i księgarnie, muzea, studia nagrań oraz sale filharmoniczne. Kiedy stoi się przed takim gmachem wierzącemu człowiekowi musi przyjść do głowy myśl - "Co się stało?" Co się wydarzyło, że świątynie, nieraz przepięknie zdobione, prawdziwe perły architektury, na których wystrój składały się pokolenia wiernych przestały być miejscem modlitwy, a stały się, jak to się określa, "miejscami innej użyteczności publicznej"?  Otóż stało się to, że w pewnym momencie ludziom żyjącym w tamtych krajach przestało zależeć na wierze, przestali się o nią troszczyć, przestali jej bronić. Rozpoczął się dramat apostazji, dramat odejścia od wiary. Ludzie tam mieszkający początkowo nazywali się jeszcze "katolikami", z czasem stali się "chrześcijanami", później "ludźmi wierzącymi", a następnie "agnostykami" i "ateistami". Duchowa pusta jednostki, która wyłoniła się jako wynik procesu indywidualnych odejść od Boga zrodziła duchową pustkę społeczeństwa.
Kiedy odwracamy się od Boga godzimy się jednocześnie na śmierć czegoś jedynego i niepowtarzalnego w swoim rodzaju, a mianowicie przykładamy rękę do unicestwienia chrześcijańskiej cywilizacji, cywilizacji, która przez ostatnie dwadzieścia wieków uczyła człowieka, jak pięknie żyć, jak wyzbywać się egoizmu, własnych wad i grzechów, jak poświęcać się dla innych, jak być osobą szlachetną, dobrą i świętą. To nie jest tak, że kiedy znika moja wiara, że kiedy odchodzę od Boga, że kiedy przestaje żyć Ewangelią nic się nie zmienia. Wprost przeciwnie - zmienia się wszystko. Świat się zmienia. Zmieniają się wartości, normy obyczajowe, sposób życia. My wszyscy jesteśmy dziś tego świadkami! Co więcej poprzez naszą bierność, często przez nasze tchórzostwo, przez naszą cichą zgodę na zło przyśpieszamy proces odchrystusownienia świata, proces wyparcia z niego bożej łaski, bożej miłości oraz zapomnienia o historycznym wydarzeniu, jakim była śmierć Zbawiciela na krzyżu i o nadprzyrodzonych konsekwencjach, jakie ona nam przyniosła.
A świat zmienia się na naszych oczach. Kto jeszcze pięćdziesiąt lat temu słyszał o małżeństwach homoseksualnych, o adoptowaniu przez nie dzieci, o operacjach zmian płci, o eutanazji, o swobodnym zabijaniu nienarodzonych, nawet w ostatnich dniach ciąży? Pięćdziesiąt lat temu ludzie, którzy głosili takie poglądy w ogóle nie istnieli w przestrzeni publicznej! Uważani byli za margines! A dziś? Przykład z przed kilkunastu dni. 2 marca, Król Belgii – Filip I podpisał ustawę zezwalającą na eutanazję chorych dzieci. Rewolucja postępuje i niszczy chrześcijański ład pod hasłami postępu, wolności, tolerancji i równouprawnienia. A my, ludzie wierzący, ludzie którym powinno zależeć na Bogu, na poszerzaniu bożej przestrzeni oddziaływania, jak na to reagujemy? Ile w nas jest strachu przed wyrażaniem swoich poglądów? Jak bardzo trwożymy się na samą myśl sporu, którego przedmiotem byłaby wiara, moralność, styl życia?
Moi drodzy! Przyznajmy się przed samym sobą, czy nam na Bogu naprawdę zależy? Niech nasza mowa będzie: „tak, tak, nie, nie”. A zatem:
- jeśli przyznaję się do Boga, jeśli deklaruję się chrześcijaninem to nie wstydzę się wiary w miejscu mojej pracy. Pytany o nią odpowiadam z podniesioną głową: „tak, jestem wierzący, jestem katolikiem”;
- jeśli zależy mi na Bogu, to nie żartuję i lekceważę sobie rzeczy świętych – sakramentalnego życia, Mszy niedzielnej, modlitwy;
- jeśli jestem osobą naprawdę wierzącą uważam, że życie człowieka jest święte od poczęcia, aż do naturalnej śmierci i od tego stanowiska nie odwiedzie mnie żaden medialny autorytet, choćby nosił tytuł profesora, lub choćby jego twarz zdobiła co drugą okładkę kolorowego czasopisma;
- jeśli zależy mi na Bogu, to mówię wyraźnie, że nie zgadzam się na promocję homoseksualizmu, nie zgadzam się na dzieciobójstwo, zapłodnienie in vitro, na gorszenie dzieci w ramach programów szkolnych, ponieważ jako człowiek wierzący w Boga, który jest miłością, w Boga, który z nieskończoną delikatnością pochyla się nad każdym życiem, każdym, czyli również tym, które jest widoczne jedynie przez mikroskop, po prostu nie mogę na to się zgodzić.
Dobrze. Ale gdzie szukać sił do takiej postawy, gdy cały świat mówi, że jest inaczej, gdy białe nazywa czarnym? Gdzie szukać odwagi do mężnego świadczenia o Bogu? Odpowiem wam – w tym, co nam zostawił, w Nim samym – w Eucharystii, we Mszy Świętej.
Jeśli wierzę, że Chrystus jest tu w kościele naprawdę obecny, to czego lub kogo mam się bać? Opinii kolorowych gazet? Szyderstw samozwańczych medialnych autorytetów?  Czyż Bóg, który uzdrawia chorych i wskrzesza umarłych, Bóg, który uciszył burzę mocą jednego słowa nie jest od tego wszystkiego większy? Nie jest potężniejszy? Czyż Bóg nie jest wszechmogący?
Naszym problemem jest to, że jako katolicy jesteśmy minimalistami, że nie wypływamy na głębie, że zamiast łapać wiatr w żagle chodzimy przy brzegu z rzadka opłukując swoje stopy w wodzie. Oszukujemy później samych siebie kilkoma zrobionymi zdjęciami morskich fal i zachodów słońca, wmawiając sobie, że przeżyliśmy wspaniałą i niezapomnianą przygodę bez wejścia na pokład i podniesienia kotwicy. Naszym problemem jest to, że straciliśmy z oczu cel, dla którego mamy się starać, mamy walczyć, mamy ponosić wyrzeczenia. To o nas, o katolikach przełomu XX i XXI w., słusznie mawiał starożytny mędrzec: "Gdy nie wiesz do którego portu płyniesz, żaden wiatr nie jest dobry" (Seneka Młodszy).
Oto cel naszej podróży! Chrystus ukrzyżowany! (1 Kor 1, 23); Prawdziwa wiara i jedyna Ewangelia (Ga 1, 6-9); tu na ziemi - nasza świętość, która bierze swój początek z Ofiary Mszy świętej (1P 1, 15-16; Hbr 10, 14), a tam, po drugiej stronie - szczęśliwość bez końca (1 Kor, 2, 9). Amen.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!
Nauka wygłoszona w kościele p.w. św. Józefa w Sandomierzu 

piątek, 14 marca 2014

Życie to nie Harlem shake - nauka rekolekcyjna dla młodzieży

Choćbyście wszystko mieli zapomnieć z tego, co tu powiem jedną rzecz musicie zapamiętać - człowiek żyje tylko raz. Nie mamy drugiego życia do przeżycia. Nasze życie to nie gra komputerowa, w której na wypadek pomyłki masz jeszcze trzy albo cztery dodatkowe szanse. Żyje się tylko raz i możesz to życie przeżyć albo dobrze, albo źle. Możesz uczynić je jedynym i niepowtarzalnym w swoim rodzaju doświadczeniem tego, co najlepsze, najpiękniejsze i najbardziej wartościowe, ale możesz i najzwyczajniej w świecie to życie przegrać, możesz dać się oszukać. To trochę tak, jak z jedzeniem słodyczy, dopóki nie skosztujesz najlepszej na świecie belgijskiej czekolady, za najsmaczniejszą uważasz czekoladę z „Biedronki”.
To prawda. Kiedy ma się 16, 17 i 18 lat dużo rzeczy wydaje się innymi niż są w rzeczywistości. Trudny okres dojrzewania, buzują hormony, kłócisz się z każdym o wszystko, tylko ty masz racje. Twój ojciec to ćwok. Matka to idiotka, a nauczyciele - banda kretynów, która udaje, że coś wie. Kiedy ma się 16, 17 i 18 lat upić się na umór jest dowodem wolności, kłótnie z rodzicami uchodzą za przejaw niezależności, a sypianie z chłopakiem lub z dziewczyną za oznakę dorosłości. Kiedy jest się w tym głupim wieku pociąg seksualny, czysta biologia, wydaje się być wielkim i wiecznym uczuciem … Guzik prawda! Dopóki nie spróbujecie, jak smakuje miłość Chrystusa nie macie pojęcia, jaki ciężar mają słowa: „Kocham Cię”, i co to znaczy być z drugą osobą.
Powiem Wam coś. Może jeszcze nikt Wam tego nie powiedział w taki sposób – życie to nie zabawa, życie to nie jest jeden wielki Harlem-shake. Życie to bardzo poważna sprawa. Dorastanie jest poważne, nauka, przyjaźnie, miłość, małżeństwo, rodzina, dzieci, praca, zarobki, mieszkanie, nieszczęśliwe wypadki, zdrowie i choroby, śmierć bliskich osób – to nie Harlem-shake, to są bardzo poważne sprawy. Możecie je przeżywać albo z Bogiem, albo bez Niego, albo według podanych przez Niego zasad, według Ewangelii, albo wbrew tej nauce, wbrew zasadom.
Nie wierzcie tym, którzy zachęcają was do łamania zasad w imię wolności i miłości. Tam, gdzie łamane są zasady prawdziwa miłość umiera, a wolność staje się formą zniewolenia. Mówię tu o prawdziwej Miłości i o prawdziwej Wolności. O Wolności pisanej przez duże „W” i o Miłości przez duże „M”. Mówię o Miłości, "która nie szuka swego, nie unosi się pychą, nie dopuszcza się bezwstydu", Miłości, która nie gorszy innych, ale czyni człowieka lepszym, wewnętrznie bogatszym, bardziej wrażliwym na piękno i na potrzeby bliźniego. Mówię tu o Miłości, która w dziewczynie nie widzi tylko jej nóg i wielkości biustu. O Miłości, która jest wrażliwa na potrzeby człowieka zanim jeszcze te zostaną wypowiedziane. Miłości, która nie chce, aby ktokolwiek płakał z Jej powodu, aby ktokolwiek był przez Nią raniony, aby zaczął wątpić w to, czy To uczucie w ogóle istnieje? Taka Miłość ma swój wspólny mianownik. Tym wspólnym mianownikiem jest Bóg. Tym mianownikiem jest Chrystus. Każdy z nas chce być kochany na taki sposób, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy. A jeśli w tym okresie waszego życia nie czujecie potrzeby takiej Miłości to znaczy, że coś z wami jest nie tak, że telewizja przewróciła wam w głowie, że wasze serca są źle nastrojone.
To było na pierwszym roku moich studiów w Rzymie. Na święta wielkanocne zostałem poproszony przez jednego z włoskich księży o pomoc w spowiedzi i odprawianiu nabożeństw. Miałem do pokonania prawie sześć godzin drogi, bo dotrzeć musiałem z Rzymu aż do Genui. Kupiłem bilet i wsiadłem do pociągu. Obok mnie siedziała para młodych ludzi – chłopak i dziewczyna. Rozmawiali, śmiali się, jedli kanapki. Normalne sprawy. Kiedy jednak pociąg przyśpieszył okazało się, że drzwi do wagonu, przy których znajdowały się nasze miejsca są zepsute i za każdym razem, kiedy pociąg wchodził w zakręt one otwierały się z wielkim hukiem. Brzmiało to miej więcej tak: szyyy bum, zakręt w prawo - szyyy bum i zakręt w lewo - szyyy bum. Chłopak widząc, że z powodu hałasu dziewczyna nie mogła zasnąć stanął przy tych drzwiach i kiedy one zaczynały się otwierać łapał je w biegu, aby nie robiły hałasu. Patrzyłem na niego z podziwem. Ile czasu to trwało nie potrafię wam powiedzieć, ponieważ korzystając z chwili ciszy sam się zdrzemnąłem, ale kiedy obudziłem się na jakiejś stacji para siedziała obok siebie, a chłopak trzymał w rękach Pismo Święte. Powiedziałem do siebie: „Ok stary. Teraz rozumiem”.
Taka miłość nie bierze się z niczego. Taka miłość nie przychodzi od tak sobie. Takiej miłości nie nauczysz się z kolorowych gazet i z filmów na Polsacie po 23-ej. Takiej miłości, miłości pięknej, miłości gotowej do ponoszenia ofiar, miłości uprzedzającej pragnienia kochanej osoby uczy tylko Bóg. Dziewczyny, tylko nie mówcie mi, że nie chciałybyście w ten sposób być traktowane - jak księżniczki. Tylko nie mówicie mi, że nie chciałybyście być tak kochane, noszone na rękach przez waszych mężów. Jeśli teraz czujecie w sercu tęsknotę za taką miłością to się szanujcie i módlcie się od dzisiaj o to, abyście spotkali mężczyzn, którzy pokochają was właśnie w taki sposób. Chłopaki, powiedzcie chcielibyście mieć żony, dla których będziecie supermanami? Które każdego dnia, aż do starości, aż po grób będą na was patrzeć z podziwem i myśleć: „Nie ma takiego drugiego na świecie. Ale ze mnie szczęściara”. Jeśli tak, to przyjdźcie do Jezusa! On was takiej miłości nauczy!
Kiedy się ma 16, 17 i 18 lat człowiek jest niezwykle wrażliwy na wiele wydarzeń życiowych. Jest się wtedy bardzo delikatnym pod względem uczuciowym i bardzo łatwo jest się poranić, połamać i to nieraz  na całe życie. Stąd zwracam się do Was z przestrogą. Nie zostawiajcie zbyt szybko okresu dzieciństwa! Nie udajcie i nie bawcie się w dorosłych! Na wszystko przyjdzie czas. Zobaczycie, że będziecie tęsknić za beztroską tego okresu. Będziecie chcieli cofnąć czas, ale tego nie da się już zrobić. Dlatego nie chciejcie zbyt szybko przestawać być dziećmi. Kiedy głupie pomysły będą wam przychodzić do głowy mówcie sobie –„Jestem jeszcze dzieckiem”, „Jeszcze nie teraz”. Teraz jest czas na inne sprawy. Na inną formę miłości. Teraz jest czas na przyjaźń. Pielęgnujcie i troszczcie się o te szkolne przyjaźnie. Miejcie do siebie zaufanie, wspierajcie się w trudnych chwilach, módlcie się za siebie nawzajem, a znajomości ze szkolnych ławek przetrwają lata. Dziesiątki lat. Za lat dwadzieścia i czterdzieści będziecie się spotykać na klasowych zjazdach, starsi, stateczni panowie i poważne panie, a dzięki tej czystej przyjaźni, którą teraz nawiążecie ciągle będziecie młodzieńcami. Uciekniecie goniącemu Was czasowi, bo będziecie mieli do czego wracać - do pięknych i radosnych wspomnień. Nie będziecie musieli o niczym zapominać, niczego wyrzucać z pamięci, niczego się wstydzić.
Dziś jest dzień rekolekcyjnej spowiedzi. Jeśli ktoś coś ma na sumieniu, jeśli jeszcze nie pozwoliliście na to, aby Jezus dotknął wasze serca, wasze dusze Swym miłosierdziem, pozwólcie, aby uczynił to dzisiaj. Nie bójcie się spowiadać. Nie bójcie się tego, co powie wam ksiądz. W konfesjonale spowiadasz się nie człowiekowi, nie księdzu, ale Bogu. Nie bójcie się! Miłość Jezusa zabiera strach. Zakosztujcie smaku Boga, zakosztujcie, jak smakuje Jego przebaczenie. Przypomnijcie sobie dzień waszej pierwszej komunii, z jakim przejęciem szliście do kościoła. Tak bardzo wam zależało. Jezus powiedział, że „jeśli nie staniecie się jak dzieci nie wejdziecie do królestwa bożego”, dlatego z ufnością dziecka, które wie, że ojciec zawsze mu wybacza, gdy ono do wszystkiego się przyzna, przystąpcie do tego Sakramentu. Oto kilka praktycznych wskazówek:
- zróbcie dobry rachunek sumienia;
- wyznawajcie swoje grzechy w sposób zwięzły, dokładnie podając towarzyszące im okoliczności;
- wzbudźcie żal za grzechy i postanówcie poprawę;
- na spowiedzi nie starajcie się wchodzić w dłuższe rozmowy, natomiast starajcie się dostrzec oczyma wiary w spowiedniku miłosiernego ojca, lekarza i sędziego.
Nie bójcie się znowu stać dziećmi! I jeszcze jedno. Nie wychodźcie z kościoła bez Eucharystii. To Ona jest z całych tych rekolekcji najważniejsza.
Regina Familiae - ora pro nobis!
Nauka rekolekcyjna wygłoszona w kościele p.w. św. Józefa w Sandomierzu, dnia 14 marca 2014 r.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Liturgia jako klucz do reformy całego Kościoła, czyli myśl o teologii Benedykta XVI

Ecclesia semper reformanda - pomimo tego, że hasło to swymi korzeniami wyrasta z teologii protestanckiej, to dobrze oddaje ideę nieustannej potrzeby troski wiernych o Kościół. Kościół bowiem zawsze potrzebuje reformy, zmiany na lepsze i nawrócenia. Tak na poziomie indywidualnym, gdzie każdy z wierzących powinien dążyć do wyzbycia się z własnego egoizmu i grzechu, jak też na poziomie wspólnotowym i instytucjonalnym, poprzez, jak to pięknie wyraził papież Pius X „instraurare omnia in Christo” (odnowienie wszystkiego w Chrystusie). Na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat Kościół katolicki został poddany różnego rodzaju reformom mającym na celu bardziej owocne głoszenie Ewangelii oraz sprawniejsze Jego funkcjonowanie. Najpierw Paweł VI chciał dopasować jego zmienną strukturę i liturgię do mentalności człowieka przełomu lat 60 i 70-tych. Bł. Jan Paweł II starał się wyhamować proces przedkładania tego, co horyzontalne nad to, co wertykalne, podejmując próbę reformy w duchu wierności niezmiennemu nauczaniu Kościoła (Encykliki Fides et ratio, Evangelium vitae, Ecclesia in Eucharistia, Deklaracja Dominus Iesus) oraz poszukiwania nowych sposobów głoszenia Ewangelii. Benedykt XVI poszedł o krok dalej podkreślając, że tak w przestrzeni liturgicznej, jak i w dogmatyczno-moralnej: „to, co poprzednie pokolenia uważały za święte, świętym i wielkim pozostaje także dla nas”. Na papieski ołtarz powrócił krzyż, komunię świętą można było otrzymać jedynie na klęcząco, a z oficjalnego kościelnego słownika zniknęły terminy „Magisterium przed i posoborowe”. Papież Franciszek natomiast rozpoczął tę reformę od głoszenia spontanicznych kazań, przeprowadzki do Domu św. Marty i ... zmiany obuwia. Jeśli Pan Bóg da nam pożyć zobaczymy, jakie efekty przyniesie i ta próba.
Dlaczego reformę Kościoła, podczas swego pontyfikatu Benedykt postanowił rozpocząć właśnie od liturgii? Odpowiedź na to pytanie, jak mi się wydaje, znajdziemy w jego słowach z listu skierowanego do biskupów po zniesieniu ekskomuniki ciążącej na czterech hierarchach Bractwa Św. Piusa X. Papież pisał w nim takie oto słowa:

„W naszej epoce, kiedy na wielkich obszarach ziemi istnieje zagrożenie, że wiara zgaśnie niczym niepodsycany ogień, najważniejszym z priorytetów jest uobecniać Boga w tym świecie i otwierać ludziom przystęp do Niego. Nie do jakiegokolwiek boga, ale do tego Boga, który przemówił na Synaju; do tego Boga, którego oblicze rozpoznajemy w miłości aż do końca, w Jezusie Chrystusie ukrzyżowanym i zmartwychwstałym”.

Ten przystęp do Boga realizuje się – według myśli Benedykta – przede wszystkim w przestrzeni liturgicznej, gdzie jest obecny „Ten, który jest”, Ten, który działa cuda mocą Swej miłości i Swej uświęcającej łaski. W tym znaczeniu uczestnictwo w liturgii nie jest czymś, co zależy od nas, od ludzi, ale jest dziełem Przenajświętszej Trójcy, w którym dokonuje się proces naszej diwinizacji (napełnienia się Bogiem), czyli naszego uchrystusowienia. Wynikiem tego procesu jest i czynnik kościelno-twórczy, liturgia bowiem sprawia, że „jednocząc się ze wszystkimi chórami aniołów i świętych w niebie” gromadzimy się w „jednym, świętym, powszechnym i apostolskim Kościele”. Jej fundamentem nie jest więc relatywizm, który nie pozwala celebrować Mszy Św. dwa razy w ten sam sposób, nie jest bardziej lub mniej poważna liturgiczna kreatywność (komentarze, nowe prefacje i modlitwy eucharystyczne, itd.). Eklezjalna, soteriologiczna i w konsekwencji eschatologiczna „skuteczność” liturgii nie jest także rezultatem uwolnienia się od rubryk, od aspektu prawnego, ale jest ona owocem odkrycia tego, co w liturgii jest niezmienne, czyli tego, co pochodzi z prawa bożego.
Mówienie o prawie bożym, o ius divinum, to w najprostszych słowach mówienie o właściwej relacji pomiędzy Bogiem, a jego stworzeniem, a w sposób szczególny pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Tą właściwą relację opisują następujące terminy: miłość, z jaką odpowiadamy na uczucie Tego, który umiłował nas jako pierwszy (1 J 4,10), wdzięczność za Jego dzieło zbawienia, a w sposób szczególny za mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jego Syna, ale również, wyraża się ona w posłuszeństwie normom liturgicznym, w wiernym wypełnianiu przepisów bożych, jak i tych ustanowionych przez Kościół. Właśnie z tego powodu żaden gest i znak liturgiczny nie może być dobrowolnie zmieniany ani przez szafarza, ani przez wspólnotę, ponieważ nikt, nawet papież nie może dowolnie modyfikować liturgii, za wyjątkiem sytuacji, w których - jak pisze Benedykt - "czyni to w duchu posłuszeństwa wiary i w religijnym szacunku dla misterium". 
Oto właściwy duch liturgii, który jest zarazem jedynym kluczem do skutecznej reformy Kościoła. Ukrócić nasz egoizm poprzez przyznanie się do własnych błędów i pozwolić działać Bogu tam, gdzie jest On obecny "prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie". Po pierwsze, po drugie i po trzecie - nie przeszkadzać Chrystusowi. Trzeba nam porzucić mylne mniemania o liturgii, odejść od postawy, która rozpanoszyła się w wielu lokalnych kościołach, a która zachowując słowa konsekracji poddaje pod wolny osąd celebransa niemalże cały przebieg liturgicznej akcji. Ta godna pożałowania sytuacja spowodowała, że papieże Jana Pawła II i Benedykta XVI musieli zabierać głos w obronie tego, co Kościół ma Najświętsze przed „praktykami nie do zaakceptowania” (Ecclesia de Eucharistia) i „trudnymi do zniesienia deformacjami” (Summorum Pontificum). Liturgie niegodne bożego majestatu, liturgie pokaleczone ludzkim egoizmem, mentalnością antropocentryczną, a czasami i zwyczajną głupotą, zamiast wznosić nasze serca do Pana, tak naprawdę okradają nas z Jego obecności, miłości i łaski, stając się w konsekwencji ukrytą formą apostazji.
Kościół może więc zreformować tylko Pan Bóg pod warunkiem okazania przez nas Jego majestatowi należytej czci i szacunku. Każda inna próba zmiany lub naprawy czegokolwiek bez uwzględniania tego czynnika skazana jest na niepowodzenie. I taką właśnie naukę przez osiem lat swego pontyfikatu chciał nam przekazać papież Benedykt XVI.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis! 

piątek, 7 lutego 2014

Strażnik wiary, czyli myśl o kard. Giuseppe Siri

       "Kto wchodzi na konklawe papieżem wychodzi kardynałem" - w przypadku metropolity Genui, kard. Giuseppe Siri to stare rzymskie powiedzenie okazało się prawdziwe aż ... czterokrotnie !!! I w 1958, i w 1963, i dwa razy w 1978 r. jego nazwisko pojawiało się wśród papabili budząc entuzjazm i nadzieję wśród konserwatywnych katolików oraz niepokój postępowych reformatorów. Duch Święty miał jednak względem niego i całego Kościoła inne plany.
       Ten, jak go charakteryzuje włoska Wikipedia: "przekonany obrońca tradycji liturgicznej i doktrynalnej Kościoła oraz przeciwnik ideologii totalitarnych XX w., które uważał za nie do pogodzenia z katolicką wiarą" przyszedł na świat 20 maja 1906 r. Osobiste zdolności połączone z wielką pracowitością, dobrą tomistyczną formacją i docenianym także przez jego przeciwników świadectwem świętości życia spowodowały, że został on dostrzeżony przez papieża Piusa XII, który podobno chciał go uczynić Sekretarzem Stanu. Jednak bardziej niż dyplomacja, czy praca w rzymskiej Kurii Siriego pociągało duszpasterstwo. Szybko awansuje. W wieku zaledwie 38 lat zostaje mianowany biskupem pomocniczym (jest najmłodszy we włoskim episkopacie), dwa lata później papa Pacelli powierza mu metropolię Genui, a w 1953 r. wkłada mu na skronie kardynalski kapelusz.
     Don Giuseppe już jako młody kapłan zdaje sobie sprawę z zagrożeń jakie niosą ze sobą faszyzm i komunizm. Nie zamierza być biernym obserwatorem toczących się wydarzeń, lecz decyduje się, na miarę swych możliwości podjąć walkę z obydwoma zbrodniczymi systemami. Wspiera partyzantów, współpracuje w ratowaniu Żydów, jest jednych z tych, którzy przekonują Niemców, by opuścili Genuę bez zniszczenia portu. Rok 1945 i upadek faszystowskiej dyktatury we Włoszech kończy tylko jeden z etapów tej walki, bowiem po Drugiej Wojnie Światowej, począwszy od intelektualnych salonów po rzemieślnicze warsztaty, co raz większe wpływy zaczyna zdobywać ideologia komunistyczna. A przecież kard. Siri żyje w mieście stoczniowców, w mieście które w sposób szczególny jest narażone na wpływy marksistowskiej ideologii.
       Niente collaborazione! (żadnej współpracy) - słowa, które stają się jego hasłem. "Z komunistami pertraktować nie będziemy". Siri wzywa przedsiębiorców i właścicieli ziemskich, by razem z Kościołem stawili czoła zagrożeniu. Od swoich kapłanów domaga się czytelnego świadectwa w podejściu do dóbr materialnych. Zabrania im między innymi posiadania samochodów. Chce, by księża byli zdolni do ponoszenia ofiar, by byli bliscy ludziom i ich problemom, ale również, by byli wśród nich czytelnym znakiem obecności Chrystusa. Stąd też genueńscy "kapelani pracy", posługujący w fabrykach, w stoczni i w dzielnicach zamieszkałych przez "proletariat" ani ubiorem, ani swymi zwyczajami nie będą przypominać francuskich "księży robotników". Także sam kardynał żyje w nieudawanej skromności. Zbiera pieniądze dla biednych, organizuje wydawanie posiłków dla bezdomnych, płaci rachunki, pomaga w znalezieniu pracy.
       Jako filozof i teolog Siri odznacza się solidną, rzymską formacją, którą charakteryzują: racjonalność, obrona obiektywnej prawdy, rozwaga i ostrożność w zetknięciu się z nowymi ideami, świadomość ograniczeń ludzkiej natury oraz troska o zachowanie integralności depozytu wiary. Kolejną ważną cechą jego charakteru jest osobista odwaga. Metropolita Genui nie boi się wyrażać swych opinii nawet jeśli te nie będą cieszyć się popularnością, czy przychylnością innych. Broni wobec restrykcji rzymskiej Kurii Ojca Pio, a w początkowym okresie Soboru Watykańskiego II otwarcie przeciwstawia się teologicznym nowinkom oraz duchowi zeświecczenia, który wraz z otwarciem na oścież watykańskich okien wdziera się na koncyliarną aulę. Dziś brzmi to może anegdotycznie, ale to Siri będzie apelował do papieża Jana XXIII, by ten, wbrew postulatom kardynałów Suenensa i Döpfnera, nie godził się na wykreślenie z porządku soborowego dnia Mszy Świętej, od której rozpoczynają się obrady.
      Zwołanie Soboru przez papieża Jana było dla niego, jak zresztą dla wielu innych sporym zaskoczeniem, lecz jeszcze większym stał się kierunek, w którym Vaticanum II zaczął podążać. "Niewiele zrozumiałem z inauguracyjnej przemowy Ojca Świętego - napisze w odniesieniu do alokucji Gaudet Mater Ecclesia i zawartych w niej słów o «prorokach nieszczęścia» - i w tej właśnie chwili miałem okazję uczynić wielki akt intelektualnego posłuszeństwa". Kardynał dawał wyraz swojej dezaprobaty względem pewnych zwrotów i sformułowań, które pojawiły się w oficjalnych dokumentach Soboru. Określał je jako: "niepewne", "wieloznaczne", mówił, że są jak "pigułki demokratyczne, które dzięki staraniom niektórych biskupów mają poszerzać władzę kolegialną kosztem prerogatyw papieskich". Krytykował postawy wrogie względem Tradycji, ostrzegał przed ekumenizmem przesiąkniętym indyferentyzmem i synkretyzmem, nawoływał do zachowania klasycznych terminów takich jak choćby "tolerancja religijna" czy "transsubstancjacja".
        Wielce interesującymi są spostrzeżenia z soborowej auli spisane przez kardynała w jego Pamiętnikach. Pod datą 7 grudnia 1962 r., czytamy:
       "Sobór odkrył, że [w Kościele - przyp. x.K.I] istnieją pokłady wściekłej niechęci względem rozumu, teologii i prawa (podkreśla się cel kerygmatyczny, który często oznacza eliminowanie Tradycji, Kościoła, etc., czyli więcej nieświadomości niż świadomości. Cel ten jest promowany przez ludzi pozbawionych intuicji, którzy absolutnie wszystko chcą przystosować do protestantów i prawosławnych). [Sobór odkrył], że w bardzo licznych przypadkach język literacki przedkłada się nad teologiczny (...); że mówi się o nowej teologii, której to sama idea, nie wspominając już o celu, ukazuje się nad wyraz niejasna, a może jeszcze bardziej niebezpieczna".

1 stycznia 1963 r.:

       "Antypatia, jeśli nie wręcz nienawiść względem Teologii - oto propozycja teologii nowej (...). Boska Tradycja zanika. Podporządkowanie egzegezy biblijnej analizom i postulatom krytyki racjonalistycznej. Wszystko musi być podporządkowane wymiarowi duszpasterskiemu. Wszystko musi być podporządkowane celowi ekumenicznemu. Trzeba odpowiedzieć na oczekiwania świata". Siri pyta sam siebie: "Hora tenebrarum? (Godzina ciemności?)".

       I tu, staje się coś, co nie do końca da się wytłumaczyć. Człowiek tak światły, jakim był Metropolita Genui, odważnie broniący wiary przed faszyzmem i komunizmem, świadomy grożących niebezpieczeństw oraz niepowtarzalności chwili, kiedy przychodzi zewrzeć szeregi i przeciwstawić się rewolucyjnym zapędom niektórych biskupów ... stopniowo wycofuje się z dyskusji i przestaje zabierać głos w debatach. Czyżby zaczęło go prześladować przeświadczenie, że bitwa została przegrana? 19 listopada 1964 r. zapisze pełne bólu słowa: "Gdyby Kościół nie był z bożego ustanowienia, ten Sobór już dawno złożyłby go w grobie".
      Kardynał Siri, w okresie posoborowym stara się jeszcze wpłynąć na kształt reformującej się liturgii. Negatywnie ocenia Nowy Mszał, a jego twórcom zarzuca przesunięcie teologicznego środka ciężkości z Ofiary na Ucztę, umniejszenie roli tabernakulum przez zgodę na jego przeniesienie do bocznych naw i kaplic oraz krytykuje protestantyzację rytu. W 1965 r. składa dymisję z funkcji przewodniczącego włoskiego Episkopatu, wycofuje się do swojej diecezji, aby tam za wysokim murem ortodoksji bronić się przed nawałą niektórych odgórnych rozstrzygnięć, które w jego mniemaniu były "niesprawiedliwe, pospieszne lub niestosowne". 20 października 1964 r., a więc jeszcze podczas trwania soborowych obrad, notuje w Pamiętniku słowa, które staną się dla niego normą postępowania w dalszych latach zarządzania genueńską diecezją:
     
       "Zorganizować katolicką odnowę, starając się stworzyć wspólny, bardzo wyrazisty front działania, który będzie można przeciwstawić słabościom i brakom ujawnionym na Soborze i z niego biorącym początek".

       Dodatkowo postuluje, by dokumenty Vaticanum II w miejscach, w których wydają się trudne do jednoznacznego zrozumienia i teologicznej interpretacji były odczytywane w "świetle tradycyjnej teologii", co czyni z jego osoby jednego z prekursorów benedyktyńskiej "hermeneutyki ciągłości".
      Siri pozostaje wierny swym przekonaniom. Dzięki niemu w Archidiecezji Genui nowa liturgia będzie sprawowana w poczuciu świętości rytu i w duchu wielkości eucharystycznego misterium, nawet w nowo wybudowanych kościołach będą konstruowane balustrady, ołtarze nigdy nie przyjmą form zwykłych stołów, a do komunii świętej będzie można przystępować jedynie na klęcząco. Kardynał odchodzi na emeryturę w lipcu 1987 r. i niespełna dwa lata później, 2 maja 1989 r., oddaje duszę Bogu.
       W swoim testamencie zaznaczył, że pragnie mieć pogrzeb bez honorów i zbytku, a także poprosił, by w trumnie na jego piersiach zawisł prosty, żelazny krzyż, ten sam, który w dniu swojej sakry otrzymał od genueńskich robotników.
       Non omnis moriar. Podczas pontyfikatu Benedykta XVI liczni wychowankowie kard. Siri zostali wyniesieni do godności kardynalskich i biskupich. I są to: kard. Angelo Bagnasco, kard. Mauro Piacenza, kard. Domenico Calcagno, patriarcha Wenecji Francesco Moraglia, bp Luigi Palletti, bp Guido Gallese i ks. prał. Guido Marini - mistrz ceremonii papieskich.

Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

niedziela, 2 lutego 2014

O tym jak Luter, Zwingli i Kalwin o Eucharystii dyskutowali, czyli myśl o nietrafności formuły "Sola Scriptura"

      Sola Scriptura! - zawołał Luter i zapanował zamęt. Odrzucając autorytet Kościoła w interpretacji Biblii, Ojciec Reformy przyznał każdemu chrześcijaninowi przywilej nieomylnego rozumienia Pisma. Luter uwierzył w jednoznaczność spisanego słowa i był to jego wielki błąd, którego owoce mógł poznać jeszcze za swojego życia.
      Jest rok 1524. Pomiędzy katolikami a zwolennikami nowej nauki toczy się zażarty, teologiczny spór o Mszę Świętą, Jej charakter i nadprzyrodzone owoce. Kościół rzymski powtarza niezmiennie, że do ważnego sprawowania Eucharystii nie potrzebne jest bezwzględnie zgromadzenie wiernych, ponieważ ten sakramentalny akt w swoim najgłębszym znaczeniu jest zarezerwowany dla tych, którzy przyjęli święcenia kapłańskie i polega on najpierw na przeistoczeniu mocą słów konsekracji chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa, a następnie na przekazaniu otrzymanych łask żywym lub zmarłym. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest konieczność przyjęcia instytucjonalnej wizji Kościoła, który zarządza bożą łaską i pośredniczy w jej przekazywaniu. Nauka ta jest nie do pogodzenia z tezami głoszonymi przez reformatorów i dlatego odrzucenie nauczania o ofierze Mszy Świętej oraz pośrednictwa hierarchii w nawiązywaniu kontaktu z Bogiem staje się dla protestantów sztandarem w walce przeciwko papieżowi i katolickiej teologii. 
       Wróćmy jednak do 1524 roku. Wówczas to Huldryk Zwingli, jedna z czołowych postaci obozu antykatolickiego, przyjmując za dobrą monetę luterańską zasadę Sola Scriptura występuje z symboliczną interpretacją słów Chrystusa: ,,To jest ciało moje”, ,,To jest kielich krwi mojej”. W liście do Mateusza Albera, prezentując swoją egzegezę Biblii, pisze takie oto słowa:
       
       ,,Uważamy, że kluczowym dla [eucharystycznej] kwestii słowem jest czasownik «być», którego znaczenie nie zawsze wyraża bezokolicznik «istnieć», ale również «symbolizować». [...] Chrystus u św. Jana (15) mówi: «Ja jestem krzewem winnym», jakkolwiek nie będąc nim ukazywał siebie jako krzew latorośli. Jest zatem oczywistym, że słowa «jestem» nie można w żaden sposób rozumieć jako «być», ale jako «oznaczać», «przedstawiać», ażeby logicznym stało się zdanie: «Ja oznaczam/symbolizuję krzew winny» lub «Widzę siebie w taki sposób». Dalej św. Łukasz (8) mówi: «Ziarnem jest Słowo Boże». I znowu, również tutaj słowo «jest» nie może być zrozumiałe w dosłownym sensie, ponieważ jest oczywistym, że zostało ono użyte w miejsce «oznaczać» [...].  
       Teraz weź do ręki - drogi Bracie - dwudziesty szósty rozdział Ewangelii według św. Mateusza: «Bierzcie i jedzcie to jest ciało moje», u Łukasza (22) czytamy jeszcze: «Które za was będzie wydane». Tu w miejsce «jest» wstaw «przedstawia». «To przedstawia moje ciało, które za was jest wydane». A więc z pewnością taki będzie sens tej wypowiedzi: «Bierzcie i jedzcie! Zaprawdę to, co wam teraz nakazuję czynić, oznaczać będzie dla was i wam będzie przypominać moje ciało, które niebawem zostanie za was wydane»”.

       I jak na taką nieomylną interpretację Pisma” zareagował autor słów Sola Scriptura? Otóż Luter zaatakował Zwingliego i jego zwolenników broszurą: ,,Dass diese Worte Christi «Das ist mein Leib» etc. noch fest stehen wider die Schwärmgeister”, w której z jednej strony zanegował katolicką naukę o trwałej obecności Chrystusa pod konsekrowanymi postaciami, czyli Jego obecność poza liturgiczną akcją, a z drugiej odrzucił interpretację Zwingliego jako ,,niemożliwą do utrzymania”.
      Spór eucharystyczny dzielił obóz protestancki, co w obliczu nieuniknionej konfrontacji z katolikami niepokoiło niemieckich książąt, którzy nowinki religijne Reformy postanowili wykorzystać jako oręż w walce z Papiestwem i Cesarstwem. Dla zachowania jedności antyrzymskiego ruchu w 1529 r. zwaśnione strony spotkały się w Magdeburgu, gdzie podjęto teologiczną debatę na temat głównych artykułów wiary: Trójcy, Chrystusa, Ducha Świętego, sakramentów, grzechu pierworodnego, śmierci i zmartwychwstania. W wyniku rozmów zostało osiągnięte porozumienie we wszystkich kwestiach za wyjątkiem jednej - sposobie obecności Chrystusa pod eucharystycznymi postaciami. Artykuł piętnasty Konfesji Magdeburskiej oznajmiał:

       ,,Wszyscy wierzymy, co się tyczy Uczty naszego umiłowanego Pana Jezusa Chrystusa, że powinna być ona sprawowana pod dwiema postaciami, według nakazu Chrystusa, dalej [wierzymy], że Msza nie jest uczynkiem, poprzez który możemy otrzymać łaski jedni dla drugich, czy dla zmarłych czy dla żyjących, [wierzymy], że sakrament ołtarza jest sakramentem prawdziwego ciała i krwi Jezusa Chrystusa, i że duchowe ich spożywanie jest konieczne dla każdego chrześcijanina. Co do używania tego sakramentu, wierzymy, że został on ustanowiony przez Boga, tak jak zostało ustanowione Jego Słowo, aby prowadzić do wiary ułomne sumienia przez działanie Ducha Świętego. Pomimo tego, że na obecną chwilę nie uzgodniliśmy wspólnego stanowiska w kwestii, czy prawdziwe ciało i prawdziwa krew Chrystusa są cieleśnie obecne w chlebie i winie, zobowiązujemy się do praktykowania wzajemnej chrześcijańskiej miłości, w ramach sumienia, które każdy z nas posiada [...]”.

       Fiasko teologicznych rozmów prowokowało co raz to nowe dyskusje i spory. Nawet Kalwin, duchowy spadkobierca Zwingliego, poproszony o mediację w sporze nie przekonał skłóconych stron do zrewidowania swoich tez. W Konfesji Eucharystycznej powstałej na Synodzie w szwajcarskim Brnie w 1537 reformator z Genewy proponował następującą interpretację słów ,,To jest ciało”, ,,To jest kielich krwi mojej”. Po pierwsze: Chrystus w sposób rzeczywisty daje się nam w znakach chleba i wina, ale to nie oznacza, że jest On obecny w miejscu, gdzie sprawowana jest Wieczerza Pańska, bowiem z chwilą Wniebowstąpienia zostaliśmy pozbawieni Jego obecności. Jednakże Jego Duch działa skutecznie w tych, którzy przyjmują chleb i wino. To On jednoczy wiernych przy eucharystycznym stole i żywi ich łaską. Luteranie w zamyśle Kalwina mieli więc zrezygnować z nauczania o cielesnej obecności Chrystusa w miejscu sprawowania Wieczerzy, a Zwingliści mieli przyjąć doktrynę o komunikowaniu się ciałem i krwią Chrystusa. Rozwiązanie to jednak nie zadowoliło nikogo. 
       Co było począć? Gdzie szukać rozstrzygającego autorytetu? Pismo Święte każdemu mówiło, co innego. Duch Święty, który miał być gwarantem autentycznej interpretacji Biblii prowadził reformatorów na manowce. Nie można było zwrócić się do Rzymu, drugiego Babilonu i papieża Antychrysta. I wówczas, w toku najbardziej zagorzałych dysput, gdy szermującym adwersarzom brakowało już argumentów, Luter zdecydował się rzucić na szalę ostatni, którym zamierzał przekonać popleczników Zwingliego, a mianowicie odwołał się do ... świadectwa Tradycji, do cytatów z pisarzy i Ojców Kościoła: Tertuliana, świętych Ireneusza, Cypriana i Augustyna. Było oczywistym, że formuła Sola Scriptura nie sprawdzała się w praktyce, i że subiektywne czytanie Pisma Świętego przy jednoczesnym pominięciu Tradycji i pośrednictwa Kościoła prowadzić może jedynie do mnożenia liczby wspólnot złożonych z tych, którym udało się zrozumieć spisane Objawienie w taki sam, lub zbliżony do siebie sposób.
       A dowód na to, że samo Pismo nie wystarcza, znajdziemy i w Nim samym, dokładnie w ósmym rozdziale Dziejów Apostolskich gdzie czytamy:

       „Właśnie wtedy przybył do Jerozolimy oddać pokłon Bogu Etiop, dworski urzędnik etiopskiej królowej Kandaki, zarządzający całym jej skarbcem i wracał, czytając w swoim wozie proroka Izajasza. «Podejdź i przyłącz się do tego wozu!» - powiedział Duch do Filipa. Gdy Filip podbiegł, usłyszał, że tamten czyta proroka Izajasza: «Czy rozumiesz, co czytasz?» - zapytał. A tamten odpowiedział: «Jakże mogę [rozumieć] jeśli nikt mi nie wyjaśni».

Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Korespondent kard. Ratzingera, czyli myśl o o. Tomaszu Tynie OP

25 lutego 2006 r. Arcybiskup Bolonii kard. Carlo Caffarra uroczyście rozpoczął proces beatyfikacyjny czeskiego dominikanina o. Tomasza Tyna. W części biskupiego dekretu prezentującego postać i heroiczność cnót Sługi  Bożego czytamy, że był on „osobą mocną w wierze, którą wyznawał w epoce systematycznych prześladowań religii oraz [stojących przed Kościołem – przyp. x.K.I] pokus podążania drogami humanizmu świeckiego i komunistycznego”. Kim był ten człowiek „mocnej wiary”?
Tomasz Tyn urodził się w czechosłowackim Brnie w 1950 roku. Już od najmłodszych lat odznaczał się niezwykłymi zdolnościami naukowymi i lingwistycznymi, głęboką pobożnością oraz pragnieniem poświęcenia się Bogu jako zakonnik. Na krótko przed wybuchem „Praskiej wiosny” nieprzeciętnie inteligenty młodzieniec otrzymał stypendium, które pozwoliło mu podjąć naukę we Francji. W 1968 r., po zdławieniu przez wojska Układu Warszawskiego czechosłowackiego powstania rodzina Tynów została zmuszona do opuszczenia ojczyzny i udania się na emigrację. Wydarzenia te odcisną na Tomaszu i na jego pracy naukowej wielkie piętno i uczynią z niego zagorzałego przeciwnika komunistycznego systemu. Jednakże jego antykomunizm nie był li tylko prostą konsekwencją młodzieńczej traumy, wynikał on bowiem z głębokiej refleksji filozoficznej nad tym, czym komunizm sam w sobie jest oraz w jaki sposób ideologia ta wpływa na człowieka, pozbawiając go wolności, godności i indywidualnych talentów.
W 1969 r. Tyn w niemieckim Warburgu zakłada dominikański habit, składa pierwsze śluby i rozpoczyna studia filozoficzne. Tam też ma możliwość głębszego wczytania się w teksty Soboru Watykańskiego II, które przyjmuje z ogromną radością. „Po raz pierwszy w swej historii – pisze – Kościół ufając dojrzałości wiary osób świeckich pozwala sobie na duchowy komfort nauczania jedynie duszpasterskiego bez uciekania się do definicji dogmatycznych”. Ten optymizm już wkrótce ustąpi uczuciom niepokoju i rozczarowania. Liturgiczne nadużycia, nieposłuszeństwo papieżowi i wypaczenia ortodoksyjnej nauki, które stały się codziennością nie tylko w warburskim konwencie, ale i w innych częściach Niemiec i całej Zachodniej Europy skwituje pełnymi bólu słowami: „Nastąpiło zerwanie z Tradycją, zakończyła się epoka trydencka, powstał zupełnie nowy Kościół”.
W 1972 r. przenosi się do strzegącego relikwii Akwinaty dominikańskiego klasztoru w Bolonii, gdzie pisze pracę licencjacką zatytułowaną: „De gratia divina et iustificatione. Oppositio inter theologiam Sancti Thomas et Lutherii” (O bożej łasce i usprawiedliwieniu. Sprzeczność pomiędzy teologią św. Tomasza i Lutra) wyjaśniając w niej w błyskotliwy sposób związek jaki zachodzi pomiędzy wolną wolą człowieka a bożą łaską, krytykując przy tym koncepcje wielu współczesnych mu teologów, którzy ideom Lutra starali się nadać katolickie certyfikaty jakości. 
29 czerwca 1975 r. o. Tomasz Tyn przyjmuje z rąk papieża Pawła VI święcenia kapłańskie, a następnie rozpoczyna studia teologiczne na rzymskim Uniwersytecie Angelicum, po ukończeniu których powróci do Bolonii, gdzie kontynuować będzie pracę naukową i duszpasterską. Jak wspominają ci, którzy go znali osobiście cechami charakterystycznymi jego posługi były: wielka troska o zbawienie dusz, miłość bliźniego, częste odwoływanie się do wypowiedzi katolickiego Magisterium, umiłowanie metafizyki, a nade wszystko dzieł św. Tomasza oraz bezkompromisowe piętnowanie błędów doktrynalnych i moralnych, które jego zdaniem „pozbawiały wiernych prawdziwej nauki, wywoływały zamęt oraz wyrywały z ich dusz nadprzyrodzone życie łaski”.
Jest rok 1985. Na krótko przed Synodem Biskupów poświęconym wprowadzeniu w życie nauczania Soboru Watykańskiego II na półkach księgarni ukazuje się wywiad Vittorio Messoriego z ówczesnym Prefektem Kongregacji Doktryny Wiary - kardynałem Josephem Ratzingerem. „Raport o wierze” odbiega swym duchem od optymistycznych prognoz dotyczących przyszłości Kościoła, denuncjując m.in. zagrożenia i problemy, które stanęły przed Nim w okresie ostatnich dwóch dekad. Pod wpływem tej lektury o. Tyn pisze do niemieckiego purpurata osobisty list, w którym stwierdza, że „największym i najbardziej szkodliwym ze wszystkich błędów naszego czasu jest ten, który dzieli Magisterium Kościoła na to z przed i z po Soboru”. List datowany na 4 sierpnia 1985 r. wymienia także dwa inne niebezpieczeństwa grożące ortodoksyjności wiary: pierwszym z nich to kryzys zdrowego myślenia wywołany przez scjentyzm pozytywistyczny, a drugim to upadek liturgii. W odpowiedzi na ten słowa kard. Ratzinger pisze: „Lektura Twojego listu Ojcze sprawiła mi wielką radość z powodu pełnej między nami zgodności w ocenie zaistniałej sytuacji”. Echa tej korespondencji zabrzmią wiele lat później w nauczaniu papieża Benedykta XVI, który na progu swego pontyfikatu podczas spotkania z pracownikami Kurii Rzymskiej wypowie słynne zdania o „hermeneutyce zerwania i kontynuacji”, rok później na Uniwersytecie w Regensburgu odniesie się do „właściwego sposobu rozumowania”, a 7 lipca 2007 r. potwierdzi prawo wszystkich kapłanów i wiernych do swobodnego celebrowania i uczestniczenia we Mszy Świętej według tradycyjnego Mszału. Na ten ostatni temat o. Tyn pisał do kard. Ratzingera takie oto słowa: „Nigdy nie mogłem zrozumieć i nawet teraz nie jestem w stanie tego pojąć, dlaczego ten przepiękny ryt miałby być wykluczony z życia Kościoła” i nieco później dodał: „Przyrzekam, że nie jestem jednym z tych, tzw. integrystów […], ale bez wątpienia ryt, który jest bardziej zwrócony w stronę Boga niż ludzi wyraża w głębszy sposób prawdę o tej żywej rzeczywistość, jaką jest Najświętsza Eucharystia”.   
Życie o. Tomasz Tyna OP przerwała nagła choroba. Stanął przed Panem mając niespełna 40 lat – 1 stycznia 1990 r. Czekając na godzinę swej śmierci zwykł powtarzać słowa: "Między prawdą a fałszem nie ma równości" i dodawał: "Prawda zobowiązuje Kościół i nas wszystkich do jasnego jej wyrażania".
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Z kart historii średniowiecznego Sandomierza - cz. III. Błogosławiony Sadok i towarzysze, męczennicy dominikańscy z kościoła św. Jakuba

       Sandomierski kościół pod wezwaniem św. Jakuba Apostoła, przy którym ulokowany jest klasztor ojców Dominikanów należy do najcenniejszych zabytków architektury późnoromańskiej w Małopolsce. Według Jana Długosza, pierwsza świątynia w tym miejscu została wzniesiona ok. roku 1200 dzięki fundacji księżnej Adelajdy, córki Kazimierza Sprawiedliwego. Ćwierć wieku później, decyzją biskupa krakowskiego Iwo Odrowąża, przy świętojakubskim kościele zostali osadzeni Dominikanie, którzy na krótko po swym przybyciu do Sandomierza zdecydowali się rozebrać starą świątynię, a materiał, z którego była ona zbudowana wykorzystali do konstrukcji nowego kościoła. To w nim właśnie, oraz w jego najbliższej okolicy 2 lutego 1260 r., rozegrały się tragiczne wydarzenia, które przeszły do historii oraz katolickiej hagiografii pod nazwą męczeństwa bł. Sadoka i towarzyszy.
       Pierwsze wzmianki o tym wydarzeniu przekazuje nam Jan Długosz w Liber beneficiorum dioecesis Cracoviensis podając jednocześnie liczbę pomordowanych przez Tatarów zakonników, która według niego miała wynosić czterdziestu sześciu. Dodatkowo pisze, że wszyscy oni oddali swe życie śpiewając maryjną antyfonę Salve Regina. Informacje te, dodajmy od razu nad wyraz skąpe, zostały powszechnie przyjęte przez późniejszą historiografię, która brak większej ilości danych zaczęła rekompensować poszukiwaniem i łączeniem różnych źródeł oraz dopisywaniem do autentycznej historii męczeństwa sandomierskich Dominikanów nowych, nieznanych dotąd treści. Przykładem na to jest imię przeora konwentu - bł. Sadoka.
       Dominikańskie źródła, mam tu na myśli XIII-wieczny dodatek do Kroniki o. Gerarda de Fracheto OP, w której przedstawia on najstarsze dzieje węgierskiej prowincji Dominikanów, wspominają o zakonniku noszącym imię Sadok, który miał być z pochodzenia Włochem, absolwentem Uniwersytetu Bolońskiego, a następnie przeorem konwentu w Zagrzebiu. Według innej informacji zawartej w tym dziele Dominikanie wysyłali misjonarzy do okolicznych krajów, pomiędzy którymi znajdowała się i Polska. Czyż byłby to trop, który zaprowadzi nas do sandomierskiego Sadoka?
      Niestety, istnieją poważne trudności, które nie pozwalają nam na utożsamienie obu przeorów. Pierwszą z nich jest fakt, że polska prowincja dominikańska nigdy nie była związana z węgierską, a po drugie, że niektóre kopie dzieła o de Fracheto wskazują jednoznacznie, że terenem ewangelizacji "madziarskich" Dominikanów nie była "Polonia", ale Dilacja - jeden z regionów Albanii. Biorąc pod uwagę wszystkie te dane należy więc stwierdzić, że Sadok z Zagrzebia oraz bohaterski przeor z kościoła św. Jakuba w Sandomierzu to dwie zupełnie różne osoby, a połączenie ich życiorysów jest "zasługą" XVII-wiecznego historyka o. Abrahama Bzowskiego OP, który dla ukoloryzowania przekazywanej przez siebie historii dominikańskich Męczenników podał nie tylko imię Sadoka, ale również nie wahał się dopisać nowych wątków: o cudownej zapowiedzi śmierci zakonników, pełnej wzniosłego ducha przemowie przeora oraz o jednym z braci, który ocalał z rzezi chroniąc się w zakonnym chórze.
       Nie znamy więc, ani imienia przeora konwentu, ani liczby zabitych mnichów, jednak sam fakt męczeństwa Dominikanów w 1260 r. nie podlega żadnej wątpliwości. Cytowane już w poprzednim wpisie pierwszorzędne dla naszego tematu źródło Kronika wołyńsko-halicka mówi wyraźnie o zamordowanych "mnichach", a przecież jedynym zakonem osiadłym wówczas w Sandomierzu byli Dominikanie. Fakt ten potwierdzają dodatkowo wykopaliska archeologiczne, które na terenie klasztoru św. Jakuba doprowadziły do odkrycia masowego grobu gdzie wśród ponad 300 ciał różnego wieku i obojga płci znalezione zostały zakonne klamry od pasów.
       Kult męczeńskich mieszkańców Sandomierza a w sposób szczególny dominikańskich braci, niezwykle żywy na przestrzeni wieków, znalazł swe odzwierciedlenie w lokalnej poezji. S. Marianna Moszyńska (+1782), benedyktynka z miejscowego klasztoru jest autorką Godzinek do Błogosławionych Męczenników Sandomierskich, niezwykłej modlitwy śpiewanej na tradycyjną melodię, której to pierwsze słowa brzmią w taki sposób:

"Zaczniycie wargi nasze chwalić Boga w Świętych
W Sandomirzu do ręki Tatarskiey Wyciętych
Przybądź nam miłosciwy ku pomocy Boże
Niech krew Męczenników choyna nas wspomoże.

NA JUTRZNIĄ

Witaycie Męczennicy Sandomirscy Życie
którzyście położyli, co Polszcze w Zaszczycie
Panów Tatarskie Woysko Sprowadziły kłutnie
A wyście mordowani bez braku okrutnie
Witaycie Sandomierscy tu Obywatele
Dla których nam Bóg daie Cudow y łask wiele
Zalała krew Sandomirz Swięta wasza cały
krwawe rzeki do Wisły przez miasto Spływały
Zawitaycie Ofiary w Maryi Swiątnicy
Prałaci y kapłani rozni Męczennicy
Jako w licznym przed Bogiem stoicie Orszaku
W Wielkiej liczbie na Zamku ginący Polaku

Módlcie się za nami BB. Meczennicy
Abysmy się bali złey smierci y mąk piekielnych.

MODLITWA

Boże, któryś BB. Męczenników w tak wielkim 
woysku do Obozow Annielskich przyłączył a 
na Straż mocną B. Sadocha Wodza na obrone Krolestwa
Polskiego z Czterdziestu Osmiu Towarzyszami
w kościele Jakuba S. Zakonu kaznodzieyskiego zostawił
prosiemy Dobroci Twoiey iakos tym przeznaczył
Smierc Męczenską y wyroki swoy Zlotemi literami
Cudownie palcem swoim napisał, abys nam w zyciu y
przed Smiercią poprzedzaiących łask udzieliwszy
Serce nasze nadprzyrodzoną skruchą obdarzył abysmy
SS. Sakramentami opatrzeni z tym się zegnając 
Swiatem ostateczną laskę a Miłosierdzia Nieskończonego 
Otrzymali y rozłącziąc się z Ciałem z tobą się zlączyli
Przez Chrystusa Pana Naszego. Amen". 

Regina Martyrum - ora pro nobis!

poniedziałek, 6 stycznia 2014

O Mojżeszu, płonącym krzewie i przeżywaniu spotkania z Bogiem, czyli kolejne grosze do reformy liturgicznej reformy

„Gdy Mojżesz pasał owce swego teścia, Jetry, kapłana Madianitów, zaprowadził owce w głąb pustyni i przyszedł do Bożej góry Horeb.
Wtedy ukazał mu się Anioł Pański w płomieniu ognia, ze środka krzewu. [Mojżesz] widział, jak krzew płonął ogniem, a nie spłonął od niego.
Wtedy Mojżesz powiedział do siebie: «Podejdę, żeby się przyjrzeć temu niezwykłemu zjawisku. Dlaczego krzew się nie spala?».
Gdy zaś Pan ujrzał, że [Mojżesz] podchodził, żeby się przyjrzeć, zawołał do niego ze środka krzewu: «Mojżeszu, Mojżeszu!». On zaś odpowiedział «Oto jestem».
Rzekł mu Bóg: «Nie zbliżaj się tu! Zdejm sandał z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą».
Powiedział jeszcze Pan: «Jestem Bogiem ojca twego, Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba». Mojżesz zasłonił twarz, bał się bowiem zwrócić swe oczy na Boga”. (Wj, III, 1-5)

Pomedytujmy przez chwilę nad tym fragmentem Pisma Świętego, aby odkryć właściwy sposób przeżywania liturgii.
       Dla opisania ważności Góry Horeb autor natchniony używa przymiotnika „boża”. Jest więc to ziemia, która należy do Pana, i która w jakimś sensie jest Jego mieszkaniem, Jego domem. To tu właśnie ma miejsce sprzeczne z prawami fizyki zjawisko, które odciąga Mojżesza od codziennych, pasterskich obowiązków i prowadzi go do płonącego, a mimo to ciągle żywego krzewu. Po chwili sytuacja staje się jeszcze bardziej niewytłumaczalna, ponieważ z ognia dochodzą zrozumiałe dla Mojżesza słowa. Głos zwraca się do niego po imieniu i to dwukrotnie, jakby chcąc podkreślić, że w tym, co się teraz dzieje nie ma żadnego przypadku. Mojżesz nie wie jeszcze, że mówi do niego sam Bóg. Prowadzi go na to miejsce jedynie ciekawość i nie zdając sobie sprawy z tego, że ma on do czynienia z samym Stwórcą chce podjąć z Nim dialog tak, jak się rozmawia z drugim człowiekiem. Inicjatywa jednak przez cały czas należy do Boga. Najwyższy wydaje Mojżeszowi polecania, których nie da się po ludzku zrozumieć. Padają słowa: „Nie zbliżaj się tu!”, a przecież krzew zapłonął właśnie dlatego, by Mojżesz przybył na to miejsce! Tak oto człowiekowi zostaje wyznaczona granica w poznawaniu tego, co niepoznawalne. Po drugie ma on ściągnąć sandały. Ale co bose, czy odziane stopy mogą mieć wspólnego z tym, co Bóg ma do przekazania?
Trwa lekcja pokory i wiary. Mojżesz ma zrozumieć, że wydarzenie, w którym uczestniczy nie jest czymś powszechnym, ale że jest jedynym w swoim rodzaju objawieniem się Boga, który uczy człowieka w jaki sposób oraz na jakich warunkach można wejść z Nim w osobową relację. Najwyższy sprawdza posłuszeństwo Mojżesza, jego dyspozycyjność do wypełnienia misji, którą zamierza mu zlecić. Zdjęcie sandałów, czynność błaha, rzec by można drobiazg, który po ludzku w żaden sposób nie powinien odwracać uwagi od trwającego cudu jest w rzeczywistości próbą. „Kto jest wierny w drobnych rzeczach, będzie wierny i w rzeczach wielkich” (Łk, XVI, 10). To test posłuszeństwa. W tej chwili cały Exodus: cudowne znaki, ustanowienie Paschy, przejście przez Morze Czerwone, klęska wojsk faraona, zawarcie przymierza na Synaju, rozmnożenie się Izraela, zdobycie Kanaanu, a w konsekwencji dalsze dzieje zbawienia zależałą od okazania posłuszeństwa Bogu poprzez ... zdjęcie sandałów.
Gdy to się wreszcie dzieje Mojżeszowi otwarcie objawia się Bóg. Mówi wprost: „Jestem Bogiem”, odwołując się przy tym do wcześniejszych wydarzeń i przypomina to, co do tej pory uczynił. Ur Chaldejskie, Sodoma i Gomora, Moria, Gerara, skradzione błogosławieństwo, walka z Aniołem nad potokiem Jabbok, dwunastu synów Jakuba i dwanaście pokoleń Izraela - to wszystko przychodzi Mojżeszowi na myśl, gdy słyszy imiona: Abrahama, Izaaka i Jakuba. I jaka jest jego reakcja? Jak zachowuje się człowiek doświadczający wielkości i wszechmocy Boga? Jak zachowuje się, gdy uświadomi sobie, że ziemia ta jest rzeczywiście święta, a on sam stoi przed Tym, który jest? Mówi dalej Pismo Święte: „Mojżesz zasłonił twarz, bał się bowiem zwrócić oczy na Boga”.

Uczynić swoim doświadczenie Mojżesza - oto zadanie, które stoi przed liturgią. Poprzez ducha w jakim jest ona sprawowana ma wychowywać człowieka do uczestnictwa w celebracji świętych misteriów wiary, do właściwego przeżywania spotkania z Bogiem Ojcem, które dokonuje się mocą Ducha Świętego w Jezusie Chrystusie. Liturgia ma wychowywać człowieka do tego, aby z należytą czcią i pokorą, strachem, ale i z ufnością w Boże miłosierdzie, którego najgłębszym i najpełniejszym wyrazem jest chrystusowy krzyż, wychodził na spotkanie swego Stwórcy i Zbawcy. Tylko uświadomienie sobie, że podczas sprawowania świętych czynności stoi się przed Najwyższym, przed którym należy zasłaniać twarz i upadać na kolana pozwala nam na wejście w przestrzeń działania Jego nieskończonej miłości i łaski. Jednak, jak nas poucza historia Mojżesza Bóg pragnie dzielić się z nami tymi darami na Swoich, a nie na naszych warunkach.
To doświadczenie boskiej wielkości i małości człowieka, doświadczenie niemożności ogarnięcia Tego, który ze swej natury jest nieogarniony tradycyjna liturgia rzymska wyraża przez recytacje szeptem niektórych kapłańskich modlitw, a w sposób szczególny wielkiej modlitwy konsekracyjnej Kanonu Rzymskiego. Tę samą prawdę boskie liturgie chrześcijańskiego Wschodu oddają przez ustawianie ikonostasów i taki właśnie sposób wejścia w liturgiczną przestrzeń chciał nam przekazać Ojciec Święty Benedykt XVI, kiedy do sprawowanych przez siebie Mszy Świętych wprowadził dwie dłuższe chwile milczenia i refleksji. Pierwszą po proklamacji Słowa Bożego i wygłoszonej homilii i drugą po Komunii świętej. Odkrycie przestrzeni ciszy, jak i własnej niezdolności do objęcia rozumem celebrowanego Misterium jest więc nieodzownym warunkiem spotkania w liturgii żywego i działającego Boga. 
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!