poniedziałek, 21 września 2015

Kazania sandomierskie: Krzyż i półksiężyc - Kazanie na XXV niedzielę zwykłą w ciągu roku

+ JMJ

„Modlicie się, a nie otrzymujecie, bo się źle modlicie, starając się jedynie o zaspokojenie swych żądz” – słowa z dzisiejszego drugiego czytania, wyjętego z Listu św. Jakuba, które zachęcają nas, moi Drodzy, do refleksji nad fundamentalną sprawą w życiu każdego wierzącego człowieka jaką jest modlitwa.
Niestety, dziś kiedy mówi się o modlitwie i to nawet często pomiędzy samymi katolikami, pomiędzy ludźmi wierzącymi wpada się w newageowską pułapkę polegającą na poszukiwaniu w modlitwie nadzwyczajnych stanów ducha. Ludzie szukają mocnego przeżycia „tego czegoś”, jak gdyby akt wiary, istnienie Boga i całego nadprzyrodzonego świata miało bazować dokładnie na tym, czy coś się czuje, czy też nie. Niestety, wiele osób ulega tej wizji modlitwy i błądzą po manowcach duchowości, popełniając kardynalny błąd, a mianowicie na modlitwie szukają nie Boga, który się objawił, nie szukają „Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba”, Boga Jezusa Chrystusa, ale na modlitwie szukają siebie samych – zaspokajania własnych potrzeb, samousprawiedliwienia, ucieczki przed lękami i zranieniami.
Podczas tego kazania, Moi drodzy, chciałbym podać kilka wskazówek, które pomogą nam w rzeczywisty, a nie tylko udawany sposób doświadczyć Boga na modlitwie.
Po pierwsze życie duchowe chrześcijanina, w tym życie modlitwy jest zawsze walką. Każdy kto chce się modlić powinien przygotować się na trudności. Diabeł bowiem zrobi wszystko, aby odciągnąć nas od modlitwy i Pana Boga. Przeciwnik wie bowiem doskonale, że prawdziwa modlitwa niszczy fundamenty jego panowania w świecie i właśnie dlatego Zły będzie z modlitwą walczył.
Teraz trochę historii. Po roku 313, po Edykcie mediolańskim, który formalnie zakończył okres prześladowań chrześcijan w Cesarstwie rzymskim, na terenie Syrii, Egiptu i Palestyny zaczęło rozwijać się życie pustelnicze a później zakonne. Ludzie pragnący się modlić, ludzie poszukujący Boga wychodzili na pustynię. Z czasem dołączali się do nich inni, którzy pragnęli uczyć się reguł życia duchowego: modlitwy, ascezy i roztropności. I tak powstawały pierwsze wspólnoty zakonne.
Uczniowie rozmawiając z nauczycielami duchowości, nazywano ich starcami, dzielili się z nimi trudnościami, kłopotami i pokusami. Na koniec spotkania wypowiadał on rytualną formułę: „Abba, powiedz mi słowo”, co oznaczało „daj mi jakąś duchową radę, mądrość, którą Cię natchnął Duch Święty”. I wówczas starzec mówił mu zwykle krótkie zdanie podobne do tej myśli św. Jana Klimaka: „Jeśli chcesz nauczyć się modlić, wybierz jakiś tekst i określ czas”.
          To zdanie podpowiada nam pierwszą niezwykle ważną rzecz w naszych dążeniach do poprawy życia modlitwy. Życiu duchowemu potrzebna jest dyscyplina. Modlitwa, aby otwarła nas na doświadczenie Boga nie może więc być kaprysem, nie może być ona roztargniona i rozproszona innymi zajęciami i obowiązkami. Krótko mówiąc, aby się modlić potrzebny jest wydzielony tylko na to czas i potrzebne jest specjalne środowisko.
            W tym środowisku obowiązują pewne podstawowe prawa i zasady, które strzegą nas przed złudzeniami. Pierwszą i chyba najważniejszą zasadą jest wymaganie prawdy w relacji do Boga, do samego siebie i  do bliźnich. Powód tego jest bardzo prosty: Duch Święty, który jest Duchem prawdy nie może się w nas modlić dopóki na naszej twarzy nosimy maski kłamstwa. Nim więc przystąpimy do modlitwy koniecznym jest obdarcie się z fałszu, które w sposób najpiękniejszy realizuje się w dobrze przeżytym sakramencie pokuty i pojednania.
            Druga sprawa. Nie będziemy się prawdziwie modlić dopóki nie naprawimy naszych relacji z bliźnimi. Jako chrześcijanie często popełniamy ten błąd, który ganił w pierwszym ze swoich listów św. Jan Apostoł. Zapewniamy, że kochamy Boga, że my to dla Niego wszystko, że gotowi jesteśmy dać samych siebie, a kiedy przyjdzie przebaczyć, kiedy przyjdzie nam okazać miłość, z jaką kocha nas Bóg zamykamy się w sobie samym, w swoim gniewie, pysze i nienawiści. Św. Jan pisze: „każdy, kto nienawidzi swego brata jest zabójcą, a wiecie, że żaden zabójca nie nosi w sobie życia wiecznego”. Zobaczcie! Nie trzeba nikogo zabijać, aby w oczach bożych uchodzić za zabójcę. By dobrze się modlić trzeba więc naprawić relację z bliźnimi.
O kolejnym prawie świata modlitwy dowiadujemy się z Ewangelii. Zbawiciel mówi, że mamy się modlić w ukryciu, że nie powinniśmy szukać chwały w spojrzeniu i szacunku ludzi, a naszą jedyną radością powinno być tylko spojrzenie Ojca. Odnieście te słowa, Moi Drodzy, do celebracji Mszy świętej. Nie jesteśmy tutaj dla naszego dobrego samopoczucia, nie jesteśmy tutaj dla estetycznego zachwytu! Jedynym powodem naszego tu przybycia, tj. wszystkimi naszymi powodami powinno być wejście do izdebki naszego serca i tam spotkanie z Bogiem Ojcem, Bogiem Synem, Bogiem Duchem Świętym, który zaprasza nas do intymnego z Nim przebywania na ziemi, a później tam w wieczności. Dopiero te czynniki: prawda, miłość do Boga i bliźniego, ukrycie się przed światem, pokora, wyrzeczenie się samego siebie i duch dziecięctwa stanowi splot sił, których współdziałanie wywołuje w nas postęp na drodze łaski i świętości.

W drugiej części tego kazania, chciałbym, abyśmy bez nerwów i bez zbędnych emocji, zatrzymali się nad tematem niezwykle aktualnym. Chcę byśmy zastanowili się nad wydarzeniami, które dzieją na naszych oczach, mam tu na myśli tzw. problem emigrantów i uchodźców, którzy od dłuższego czasu tysiącami przybywają do Europy, i z których znaczną liczbę my Polacy mamy przyjąć do naszej ojczyzny.
Postawmy pytanie, kto naprawdę przybywa do Europy? Prawdziwi emigranci i uchodźcy stanowią jedynie ułamek procenta z owych tysięcy ludzi, którzy zalewają Europę. Emigrant to ktoś, kto został z jakichś powodów zmuszony do opuszczenia swojej ojczyzny. Popatrzmy na dzieje polskiej emigracji z XIX i XX w., kiedy to po nieudanych powstaniach niepodległowościowych lub po przegranych wojnach, czy w trakcie Stanu Wojennego miliony naszych rodaków zmuszone były do szukania szczęścia w innych, bliższych i dalszych zakątkach świta. Co ich łączyło? Jakie było ich pragnienie? Przy pierwszej nadarzającej się okazji chcieli wrócić do Ojczyzny, a jeśli nie będzie takiej możliwości chcieli oni wtopić się w rzeczywistość kraju osiedlenia akceptując tamtejsze prawa. W przypadku wydarzeń, których jesteśmy świadkami nie ma o czymś takim mowy. Ludzie Ci napływają do Europy nie po to, by tak szybko jak to będzie możliwe powrócić do siebie, nie po to, by przyjąć europejskie prawa, ale by, jak to sami deklarują, Stary Kontynent zamienić w Europejski Kalifat oraz narzucić nam wszystkim prawo szariatu. To nie uchodźcy! Co do tego nie można mieć żadnych wątpliwości, to nie uchodźcy, ale najeźdźcy!
            Historia magistra vita est! Historia jest nauczycielką życia – mawiali starożytni Rzymianie. Sięgnijmy więc do niej i porównajmy sytuację z czasami pierwszego arabskiego kalifatu, jaki powstał w VII wieku. Wystarczyło mu zaledwie 150 lat, żeby dokonał niebywałej ekspansji. Zajął on nie tylko Półwysep Arabski, nie tylko obszar Bliskiego Wschodu ale całą Północną Afrykę, Półwysep Iberyjski aż do Francji i dopiero w 732 roku Karol Młot w bitwie pod Poitiers zatrzymał pochód kalifatu. To na zachodzie…a na wschodzie kalifat ogarnął Mezopotamię, Turkiestan aż po granice Indii. I to zaledwie w ciągu 150 lat. Półtora wieku wystarczyło.
W minionych wiekach Europa konfrontowała się z wojującym islamem, ale wtedy Europa była chrześcijańska. Izabela Kastylijska i Ferdynand Aragoński w ramach rekonkwisty odbili z rąk muzułmańskich Półwysep Iberyjski. Marsz kalifatu na Europę został powstrzymany w 1571 roku w bitwie pod Lepanto i wreszcie pod Wiedniem, w 1683 roku, Jan III Sobieski wraz z innymi chrześcijańskimi władcami, po dziś dzień powstrzymał pochód muzułmański na Europę. Ale wtedy Stary Kontynent, nawet pomimo ran zadanych jego jedności przez reformację, był chrześcijański i bez żadnych kompleksów konfrontowała się ze światem islamskim.
Jak zauważył jeden z polskich publicystów: Muzułmanie się nie zmienili. Oni zawsze tacy byli. To myśmy się zmienili. Europa przestała być chrześcijańska. A straciwszy wiarę, nie ma żadnego ideału, który mogłaby przeciwstawić ideom niesionym przez Islam. Nie ma takiego ideału, bo wypić, najeść się, i potańczyć to nie są żadne ideały. Za to nikt nie będzie umierał. Za to nikt się nie będzie poświęcał. W Europie brakuje tego ideału i jeśli się on nie odrodzi to w krótkim czasie staniemy się poddanymi Europejskiego Kalifatu. Problem, moi Drodzy, wcale nie leży po stronie muzułmańskiej. Problem leży po naszej stronie – to myśmy się zmienili. Chrześcijanie przestali traktować Chrześcijaństwo poważnie, rozmienili swoją religię na drobne, nie traktują jej poważnie, w przeciwieństwie do muzułmanów, którzy robią to, czasami aż zbyt poważnie.
Nie wierzcie tym, moi Drodzy, którzy mówią, że miarą naszego człowieczeństwa i naszego chrześcijaństwa jest entuzjazm, jaki okażemy uchodźcom, którzy przysyłani są nam w obowiązkowych kwotach przez Unię Europejską. Miarą naszego chrześcijaństwa jest nasza wiara zdolna do obrony prawdy, naszych Tradycji i narodowych interesów, miarą naszego człowieczeństwa jest także rozum oświecony wiarą, który podpowiada, używając słów z Księgi Syracha: „Nie wprowadzaj do domu swego każdego człowieka, różnorodne są bowiem podstępy oszusta”. I w innym miejscu: „Przyjmij obcego do domu, a wtrąci cię w zamieszanie i oddali cię od Twoich najbliższych”. W tym ogólnym zamieszaniu wiara i rozum muszą nam wystarczyć! Muszą! Amen. 
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

środa, 26 sierpnia 2015

Kazania sandomierskie: Ojciec Maksymilian Kolbe - Samarytanin XX wieku - kazanie na XII Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
 Dwunasta niedziela po Zesłaniu Ducha Świętego. Dzisiejszą Ewangelię o miłosiernym Samarytaninie chciałbym rozwinąć, moi Drodzy, w oparciu o biografię postaci niezwykłej, która bez wątpienia może być nazwa Samarytaninem XX wieku. Tą wyjątkową postacią, o której chcę Wam dziś mówić jest św. Maksymilian Maria Kolbe. Zacznę od cytatu. Ciekaw jestem, czy domyślicie się, kto jest autorem tych słów. Mała podpowiedź: jest to relacja naocznego świadka bohaterskiego czynu o. Maksymiliana:
            „Powtarzające się próby ucieczek spowodowały, że władze obozu zdobyły się na stosowanie odpowiedzialności solidarnej i za ucieczkę jednego rozstrzeliwano dziesięciu więźniów. Wybranie dziesięciu na śmierć za jednego zbiega, było ciężkim przeżyciem dla obozu, a szczególnie dla bloku, z którego wybierano. Wtedy my jako organizacja ustosunkowaliśmy się do ucieczek wyraźnie negatywnie. "Wybiórka" na śmierć odbywała się zaraz po apelu, na którym stwierdzono nieobecność zbiega. Przed blokiem, stojącym w dziesięciu szeregach, a z którego uciekł więzień, zjawiał się komendant obozu ze świtą i przechodząc przed szeregiem, kiwał ręką na tego więźnia, który mu się podobał, lub może raczej: nie podobał. Szereg "przeglądnięty" robił pięć kroków "naprzód marsz" i świta szła przed szeregiem następnym. Były rzędy, z których wybierano paru, bądź nie wybierano nikogo. Najlepiej było, gdy ktoś odważnie patrzył w oczy śmierci - tego przeważnie nie brano. Nie wszyscy wytrzymywali nerwowo i czasami któryś za plecami komisji przebiegał naprzód, do szeregu już przejrzanego - tego przeważnie właśnie zauważali i brali na śmierć.
Razu pewnego wydarzył się wypadek, że gdy wybrano młodego więźnia, z szeregu wystąpił staruszek-ksiądz i prosił komendanta obozu, by wybrał jego, a zwolnił tamtego młodego od kary. Blok skamieniał z wrażenia. Komendant się zgodził. Ksiądz-bohater poszedł na śmierć, a tamten więzień wrócił do szeregu”.
Moi drodzy! Kto z Was wie, kto jest autorem tej relacji? Potrzymam Was jeszcze przez chwilę w niepewności. Zobaczcie, jak to jest, że siedząc przed telewizorem potrafimy po raz dziesiąty i dwudziesty zachwycać się wyssanymi z palca przygodami „Czterech pancernych i psa”. Chce nam się oglądać znowu, i znowu przygody Hansa Klossa, filmów i obrazów, które z rzeczywistymi wydarzeniami mają tyle wspólnego, co rządzący Polską z etyką, a nie znamy życiorysów ludzi tak niezwykłych, jak o. Maksymilian Maria Kolbe, czy autora tych słów, które do polskiej historii przeszły pod nazwą Raportu z pobytu w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, a które wyszły spod ręki nie kogo innego, jak  rtm. Witolda Pileckiego.
To jest pierwszy problem, nad którym chcę byśmy się zatrzymali. Nie znamy życiorysów świętych! Nie znamy żywotów ludzi, którzy jeśli nawet formalnie świętymi nie są, mieliby nam tak wiele do powiedzenia, tak wiele do przekazania. Taka nieznajomość to nic innego jak, lekceważenie Ewangelii w praktyce. Nie znamy życia błogosławionych i świętych i dlatego, tak często zamiast szukać prawdziwych katolickich wzorców postępowań, sięgamy po modele zupełnie niechrześcijańskie, zupełnie niekatolickie jak choćby te prezentowane przez gwiazdy filmowe, piosenkarzy, milionerów, ludzi z pierwszych stron gazet. Imponuje nam ich styl życia: bogactwo, przepych, życie towarzyskie, piąta żona i dziesiąty mąż, a przecież nie według tej miary mamy postępować. Kanony naszego zachowania powinny być zupełnie inne. Stąd też, moi Drodzy, mój postulat. Całkiem realny. W każdym katolickim domu, na półce obok Pisma Świętego, powinien znaleźć się gruby tom życiorysów świętych. I zamiast szukać porad życiowych w „Pani domu”, w „Glamour”, w „Vivie”, czy w innej kolorowej gazecie, to właśnie tam, w hagiografii powinniśmy szukać wzorów postępowań.
Ale wróćmy do osoby Św. Maksymiliana Marii Kolbego. Święty franciszkanin to pod każdym względem postać nietuzinkowa. Jako człowiek, poliglota, świetny organizator, dobry pisarz. Dziś mało kto o tym pamięta, że był on prekursorem polskiej radiofonii, że to on założył Radio Niepokalanów, które przed wojną swoim zasięgiem docierało do niemal każdego zakątka Polski: od Gdyni, po Berdyczów, od Katowic po Bracław i Równe. Mała dygresja ciśnie się mi na usta. Wczoraj podczas święta państwowego – 15 sierpnia, słowo Polska było odmieniane przez wszystkie przypadki. Polacy, Polska, polskie. A ja mam jedno pytanie: gdzie jest ta Polska? Wymieniam  miejscowości Berdyczów, Bracław, Równe i nazwy ich brzmią dla nas tak obco, tak nieswojo, a przecież jeszcze niespełna 80 lat temu Polacy mówili o nich tam zwyczajnie, jak dzisiaj mówi się o Sandomierzu, Poznaniu, czy Krakowie. No właśnie, gdzie jest Polska? Zwróćmy uwagę na to, co działo się z granicami naszego państwa na przestrzeni ostatnich kilku wieków. Kto by pomyślał, że czterysta lat temu, za czasów I Rzeczypospolitej geograficznym centrum Polski była stolica dzisiejszej Białorusi – Mińsk. Za czasów II Rzeczpospolitej, w dwudziestoleciu międzywojennym centrum naszego państwa znajdowało się w Brześciu Litewskim, a dziś, jak to pewnie wszyscy pamiętamy z lekcji geografii środek ten znajduje się w miejscowości Piątek nieopodal Łodzi. Z tamtych zabranych nam prawem Kaduka ziem Polacy nie wyjeżdżali, ale to właśnie 70 lat temu Polska sama im odjechała. I jako współbraciom, dziedzicom tych samych tradycji jesteśmy coś winni. Mamy im do spłacenia dług wierności i miłości Ojczyzny.
Św. Maksymilian Kolbe. Mówiąc o tej niezwykłej postaci trzeba koniecznie wspomnieć, że był on wydawcą katolickich książek. Nakłady wydawanych przez niego publikacji sięgały, uwaga, to nie pomyłka miliona egzemplarzy. Dziś za dobrze sprzedającą się książkę uważa się taką, która przekroczy nakład 10 tys. egzemplarzy. Św. Maksymilian Maria Kolbe był człowiekiem niezwykle błyskotliwym, a przy tym pokornym, umiejącym nie okazywać tego, iloma zdolnościami został obdarzony przez Boga. Podam jedną historię. Na krótko przed wybuchem wojny o. Kolbe został zaproszony do dyskusji i jego adwersarz chciał go wykpić podając mu pytanie zapisane na kartce, ale uwaga, w języku francuskim. Ojciec Kolbe przyjął kartkę, odpisał po francusku, a na jej odwrocie zadał swoje pytanie dyskutantowi, tyle że po japońsku. Powrócił, bowiem już wtedy z misji w Japonii.
Jako kapłan – odznaczył się przede wszystkim dwiema sprawami, dwoma charyzmatami – pracą misyjną i umiłowaniem Matki Najświętszej. Może powinienem powiedzieć to w odwrotnej kolejności: umiłowaniem Matki Najświętszej i pracą misyjną. Był świetnym teologiem, który najtrudniejsze sprawy potrafił tłumaczyć w sposób prosty i zwięzły. Jednym zdaniem potrafił ująć różne skomplikowane niuanse życia duchowego. Posłuchajcie!
„Największa ofiara to ofiara z własnej woli”. Rozwińmy tę myśl. Popatrzcie ilu jest takich chrześcijan, którzy twierdzą, że wierzą, nawet takich, którzy co niedziela są w kościele, a nie potrafią zrezygnować z własnego egoizmu. To ludzie, którzy gotowi są korygować Boże plany, bo sami wiedzą lepiej. Moi drodzy! Tacy nie wznoszą się ku Bogu, ale ściągają Go do własnego poziomu. To ludzie, którzy Boga chcą traktować przedmiotowo. Mają własny, a nie Boży pomysł na życie.
Drugi cytat: „Skupienie jest początkiem nawrócenia”. Tak, jak człowiek przez chwilę się zastanowi, jak przez chwilę pomyśli nad swoim życiem i postępowaniem to zda sobie sprawę z tego, że nie jest doskonały. My często nie skupiamy się, nie koncentrujemy. Wykonujemy pewne zbawienne dla naszego ducha czynności w chaotyczny sposób. Modlimy się chaotycznie, pościmy chaotycznie, chaotycznie uczestniczymy we Mszy świętej. Chaotycznie podchodzimy do naszej pobożności. I tu leży prawdziwa przyczyna choroby, która blokuje w nas rozwój życia duchowego - nasze uchrystusowienie.
„Tylko miłość jest twórcza. Nienawiść prowadzi donikąd”. To przesłanie, stanowiące sedno postawy, jaką winien przyjmować w swym życiu chrześcijanin. Moi drodzy, przyznajcie sami, ile jest takich sytuacji, w których tępa nienawiść niszczy w nas ziarno Ewangelii. Znam takie sytuacje, w których ludzie nienawidzą się od pokoleń. Nie mogą nawet na siebie patrzeć. Co więcej, taka postawa jest przekazywana na dzieci. Tej pani nie mówimy dzień dobry! Im się nie kłaniamy! A wiecie, co w tym wszystkim jest najgorsze, że ludzie ci żyjąc tak, jak żyją nie powstrzymują się przed przystępowaniem do Komunii świętej. Są co niedziela w kościele.
„Modlitwa i samotność czynią człowieka świętym”. Uciekamy przed krzyżem, przed samotnością i ofiarą. Szukamy znajomości choćby wirtualnych. Jako katolicy początku XXI wieku nie jesteśmy w stanie więcej rozpoznać, co jest Bożym natchnieniem, a co wypływa od nas samych, ponieważ straciliśmy coś, co moglibyśmy nazwać zmysłem ofiary. Gubimy się w swoich domysłach co do Boga, człowieka, Kościoła, małżeństwa i otaczającego nas świata, ponieważ w naszych czasach straciliśmy, coś co jest fundamentem ortodoksyjnego chrześcijaństwa, a co moglibyśmy nazwać zmysłem krzyża.  A przecież „jeśli ziarno pszenicy wrzucone w ziemie nie obmurze zostanie samo, a jeśli obumrze przynosi plon obfity”.
            Nade wszystko zaś koniecznie trzeba podkreślić maksymiliańska maryjność. Święty zwykł mawiać: „wszystko dla Maryi, nic bez Niej, wszystko z Maryją, wszystko przez Maryję”. My razem z Nią mamy dążyć do świętości. Święty mówił, że z Maryją droga do nieba jest najkrótsza i najprostsza.
         Kończę, moi Drodzy, cytatem z kazania ojca Maksymiliana z połowy lat dwudziestych ubiegłego wieku, w którym Święty pozostawiał wiernym takie oto wskazówki działania: Oddać się zupełnie z ufnością bez granic w ręce Miłosierdzia Bożego, którego uosobieniem z woli Bożej jest Niepokalana. Nic sobie nie ufać, bać się siebie, a bezgranicznie zaufać Jej i w każdej okazji do złego do Niej jak dziecko do matki się zwracać, a nigdy się nie upadnie. Twierdzą święci, że kto do Matki Bożej modli się w pokusie, na pewno nie zgrzeszy, a kto przez całe życie do Niej z ufnością się zwraca, na pewno się zbawi. Amen.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Kazania sandomierskie: Effeta (Mk 7,34) - kazanie na XI Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
Moi Drodzy! W centrum całej dzisiejszej Ewangelii znajduje się tylko jedno krótkie słowo: „Effetha” – otwórz się. Ewangelista Marek przytacza to słowo w języku aramejskim, w języku, którym wypowiedziane było przez Zbawiciela i przyznacie, że ten w sumie dość prosty zabieg literacki powoduje, że cała historia uzdrowienia głuchoniemego staje się nam bliższa, a sama narracja bardziej żywa.
Spójrzmy na kontekst opisywanego wydarzenia. Oto Pan Jezus przemierza okolice fenickich miast Tyru, Sydonu i pograniczne tereny Dekapolu, czyli dziesięciu położonych wzdłuż Jordanu greckich miast. Jesteśmy więc na terenie nieżydowskim. Jesteśmy poza Ziemią Świętą. Jednak informacje o cudach dokonywanych przez Jezusa dotarły i tam. Na wieść o tym, że słynny żydowski Uzdrowiciel i Cudotwórca przyszedł w ich strony, pogańska ludność gromadzi się i przyprowadza głuchoniemego, prosząc, by Jezus go uzdrowił.
Moi Drodzy! Ta prośba, nawet jeśli nie jest aktem wiary w Syna Bożego, bo nie można tu mówić o wierze mesjańskiej, o wypełnieniu się obietnic Starego Testamentu. To są poganie! Ci ludzie nie czytają Tory! Nie znają proroctw! Jest dowodem otwartości mieszkańców Dekapolu na Ewangelię. Jezus nie jest dla nich wrogiem. W przeciwieństwie do Żydów nie traktują Go jako burzyciela porządku publicznego i polityczne zagrożenie, które trzeba usunąć i to najlepiej obcymi rękoma. Poganie przychodzą do Jezusa, oni przychodzą do Niego, aby ulżył ich bliskiemu w chorobie. Ze względu na ich współczucie, ze względu na ich postawę, przyznacie to, mające w sobie coś z Jezusowego nauczania o bezwzględnym priorytecie uniwersalnej miłości, tej miłości, która przekracza granice podziałów społecznych i narodowościowych, właśnie ze względu na to Jezus postanawia dokonać cudu, aby dać im zapowiedź, aby dać im przedsmak tego, co za lat kilka będzie im głoszone przez św. Pawła i innych Apostołów.
Przypatrzmy się teraz, w jaki sposób chory został potraktowany przez Jezusa?
Po pierwsze, jak podaje Ewangelista Marek, człowiek ten jest wzięty na bok, jest oddzielony od reszty. Akcja rozgrywa się z dala od ludzi. To, co się zaraz wydarzy, ma się dokonać w atmosferze prywatności, czy wręcz intymności. To oddzielenie od ludzi jest niezwykle wymowne, ponieważ Bóg chce być sam na sam z tym człowiekiem. Następnie zaczyna się coś, co bez przesady można byłoby nazwać liturgią uzdrowienia. Zwróćmy uwagę na gesty Zbawiciela! One nie są proste. One nie są, jakby na złość niektórym dzisiejszym specjalistom od liturgii, przepojone duchem prostoty. Jezus np. nie wyciąga tylko ręki. Jest Bogiem, gdyby w ten sposób chciał dokonać tego cudu z pewnością, by to uczynił. Jezus nie używa prostych gestów. Wprost przeciwnie to, co czyni stawia i chorego i świadków tego wydarzenia, a dzięki św. Markowi również nas samych, przed rzeczywistością trudną do jednoznacznego zinterpretowania, przed rzeczywistością nie do wypowiedzenia. Stawia nas bowiem, dokładnie tak jak w tradycyjnej Mszy Świętej, przed misterium, wobec którego milknie język.
Co się dzieje? Jezus wkłada palce w uszy chorego, następnie śliną dotyka jego języka, podnosi oczy ku niebu i wypowiada słowo „Effata” – otwórz się. Skutkiem uzdrowienia jest otwarcie się chorego. Zaczyna słyszeć i mówić. Wcześniej był zamknięty i odizolowany, teraz staje się zdolny do nawiązania relacji z innymi. Co więcej, wieści o tym cudzie rozejdą się szeroko po całym Dekapolu. Cudownie uzdrowiony będzie, chcąc nie chcąc, między poganami świadkiem Chrystusa. Ten człowiek sam będzie dla nich misterium, będzie jak ziarno wiary, które zostało zasadzone w ich sercach.
Moi Drodzy!
Effata! Otwórz się! Ilu ludzi w dzisiejszych czasach jest zamkniętych na Boga, na życie sakramentalne, na prawdę, na autentyczne wartości? Ilu nawet nas samych, chrześcijan musi się prawdzie otworzyć? Grzech, kłamstwo, przylgnięcie do fałszywego systemu wartości powoduje, że zamykamy się w sobie.
Na skutek tego człowiek traci kontakt z innymi ludźmi. Traci kontakt z Bogiem. Zamyka się w sobie. Dzieje się tak, gdy ponad kontakt z żywą osobą bardziej ceni choćby rozmowy w wirtualnej rzeczywistości. Gdy zamiast prawdziwego bycia z innymi wybiera bycie z telewizorem, alkoholem, narkotykami.
Rozwój technologiczny, którego jesteśmy świadkami zatomizował relacje między ludzkie.
Pamiętam z okresu mojego dzieciństwa przepiękne sytuacje, kiedy ludzie byli na siebie nawzajem otwarci. W mojej małej miejscowości sąsiedzi w ciepłych miesiącach, codziennie siadywali na ławeczkach do późna w nocy wspominając dawne czasy, modląc się na różańcu, śmiejąc się serdecznie, jedząc placek drożdżowy i popijając domowe nalewki. Dziś już tego nie ma. Ludzie zamknęli się w ścianach swoich domów. Przestali dzielić z innymi problemy, zapominając o tym, że przez taką postawę jednocześnie zaprzestają mnożyć z innymi radość. Przestali być otwarci na innych ludzi, a ich towarzystwo zamienili na ekran telewizora, który napełnia ich oczy oraz uszy obrazami i dźwiękami świata zmyślonego przez medialnych kreatorów rzeczywistości.
Z mojej młodości pamiętam, jak w naszej miejscowości dzieci wychowywały się wspólnie. Razem chodziło się do szkoły, do kościoła, razem grało się w piłkę. Dziś obiad jadło się u tego kolegi, a jutro on przychodził do mojego domu i też dostawał to, co było przygotowane do jedzenia. Bez patrzenia na to, ile co kosztuje, i ile dokładek nałożyło się sobie na talerz. Ludziom żyło się prościej i umierało się prościej, bo żyło i umierało się nie między obcymi, ale między swoimi. Ludziom żyło i umierało się prościej, ponieważ byli otwarci na innych, a przede wszystkim byli otwarci na Pana Boga. Dziś już tego świata nie ma. Młodzież nawet jeśli spotyka się, nawet jeśli spędza czas ze sobą, to z nosem przyklejonym do ekranu telefonu. Niby są razem, ale każdy z nich żyje w swoim zamkniętym świecie.
Współcześni ludzie zamknęli się na obiektywną prawdę, ponieważ wygodniej jest, by wszyscy mieli rację! Współcześni ludzie zamknęli się na Boga i w konsekwencji tracąc z Nim kontakt, pozamykali się na samych siebie. Jesteśmy świadkami tworzenia się nowych, sztucznych wspólnot międzyludzkich, po to, by dać człowiekowi namiastkę otwartości i jedności. A przecież jednoczenie ludzi poza Bogiem, który ich stworzył, poza Synem, który ich odkupił, i poza Duchem Świętym, który ich uświęca jest niczym innym jak tylko bluźnierstwem.
Stąd też, zamkniętej w sobie ludzkości, każdemu współczesnemu głuchoniememu z Dekapolu potrzebne jest słowo dzisiejszej Ewangelii: Effeta! Otwórzcie się!
Otwórzcie się na wartości, które nie tracą swoich walorów z dnia na dzień! Otwórzcie się na prawdę, która nie jest przedmiotem targów, umów i spekulacji!

Otwórzcie się na jedyny Kościół, który nie jest wyrazem buntu, czy protestu wobec czegokolwiek za wyjątkiem zła i grzechu! Otwórzcie się wreszcie na Boga, Jezusa Chrystusa, który jest ten sam! Otwórzcie się na Jego naukę, która jest identyczna i jednakowa wczoraj, dziś i pozostanie taka na wieki wieków. Amen. 
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

piątek, 14 sierpnia 2015

Kazania sandomierskie: Dom modlitwy - kazanie na IX Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
      „Mój dom ma być miejscem modlitwy”. 
       Drodzy w Chrystusie Panu Siostry i Bracia!
Ewangelia dzisiejszej, dziewiątej niedzieli po Zesłaniu Ducha Świętego zachęca nas do rozważenia tematu jakże bliskiemu naszemu sercu – tematu liturgii świętej, kultu Bożego, którego centrum i sercem jest Najświętsza Ofiara Eucharystyczna.
„Mój dom ma być domem modlitwy” – już to jedno zdanie zwraca naszą uwagę na rzecz niezwykle ważną, a mianowicie, że każda świątynia jest domem Boga, że przestępując przez próg kościoła przestajemy być u siebie, a idziemy w gości do Pana Boga. To On tu jest Gospodarzem. On, po trzykroć Święty. Sanctus, Sanctus, Sanctus. Deus sabaoth. Pięknie tę prawdę wyjaśnia nam słownika języka hebrajskiego. Hebrajskie słowo kadosz – święty oznacza w nim nie tylko bezgrzeszność, ale również oddzielenie od reszty. Ten jest święty, kto jest oddzielony, kto nie postępuje, kto nie żyje tak, jak inni. Stąd i czynności wykonywane podczas sprawowania świętej liturgii nie mogą być powszechne, nie mogą być codzienne, gdyż sam kult Boży jest nie z tego świata.
        Jesteśmy w gościach u Pana Boga. Kiedy przychodzimy do kogoś w odwiedziny dostosowujemy się do reguł panujących w jego domu. Nie odwracamy się do gospodarza plecami! Nie wykluczamy go z naszych modlitw! Nie staramy się w jego domu zmieniać ustawienia mebli w taki sposób, by nam było wygodniej i nam bardziej się podobało! Wprost przeciwnie. Przychodząc do kogoś w gości staramy się o to, by niczym nie urazić gospodarza, by to on, a nie my, poczuł się ważny i dowartościowany podczas tego spotkania. A cóż dopiero mówić, kiedy ma się do czynienia z gospodarzem przez wielkie „G”, czyli z samym Panem Bogiem?
       „Dom ten ma być domem modlitwy”. Modlitwa, o której jest tu mowa jest modlitwą niezwykłą, ponieważ nie jest ona prywatna, nie jest jedynie ludzka. Jest w nią bowiem zaangażowana cała Trójca Święta, a wraz z nią całe stworzenie, cały kosmos! Modlitwa, o której jest mowa to ofiara składana Bogu Ojcu przez Syna Bożego, Jezusa Chrystusa w Duchu Świętym. Ten kult przez całe wieki rozumiany był nie w sensie i w kluczu demokratycznym i pedagogicznym, gdzie każdy ma mieć coś do powiedzenia, a każdy gest ma poprzedzać wyjaśniający go komentarz, ale był on rozumiany w kluczu hierarchicznym i mistycznym.
            Ten pierwszy aspekt nakłada na nas obowiązek odczytywania liturgii w duchu absolutnego prymatu Boga. To w tej przestrzeni weryfikuje się w stopniu najwyższym nasza postawa względem pierwszego ze wszystkich przykazań: „Nie będziesz miał cudzych bogów obok mnie! (…) Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym”. Ten drugi zaś – mistyczny uczy nas nade wszystko pokory i powściągliwości w zabieraniu głosu na temat tak święty, jakim jest liturgia.
            Słowem kluczem do zrozumienia tego zagadnienia jest łacińskie słowo Mysterium. Pochodzi ono z greki od czasownika myo, który tłumaczy się przez: zamilknąć, nie odzywać się, być cicho, ponieważ rzeczywistość, która przed nami się rozpościera jest nie z tego świata, ponieważ jest ona rzeczywistością nie do opisania w ludzkich kategoriach ujmowania świata.
            Bądźcie cicho! Zamilknijcie! Ponieważ to, co się tu odbywa, to, co tutaj ma miejsce jest nie do zobaczenia przez nasze oczy, nie do usłyszenia przez ludzkie uszy i nie do uchwycenia przez zmysł smaku. Jakże nie zacytować w tym miejscu św. Tomasza z Akwinu i jego hymn Salva Sion Salvatorem!
„Gdzie zmysł darmo dojść się stara,
Serca żywa krzepi wiara
Porządkowi rzeczy wbrew”.
            Biorąc to wszystko pod uwagę, to co na temat liturgii świętej do tej pory powiedzieliśmy przyznać trzeba, że największą krzywdą, jaką wyrządzono i nadal wyrządza się liturgii jest to, że ciągle się o niej mówi. Że od kilkudziesięciu lat, zamiast milknąć przed tajemniczą obecnością Boga-Emmanuela, Boga między nami, obdziera ją się z tego najważniejszego, mistycznego wymiaru rzeczywistości, że ta najcudowniejsza rzecz po tej stronie życia staje się przedmiotem nieustannych debat, dyskusji, a niekiedy i kością niezgody pomiędzy tymi, którzy mienią się być jej największymi znawcami. „Mój dom ma być domem modlitwy”. Modlitwa liturgiczna, kult Boży wymaga od nas przylgnięcia całym naszym sercem do Serca Jezusa, bo tylko wówczas jest możliwym wszczepienie nas w ów nadprzyrodzony krwioobieg Trójcy Przenajświętszej, w Jej miłosne tętno, które pozwala nam tu na ziemi żyć na chwałę Bożą, a później trwać przez całą wieczność w niekończącej się szczęśliwości. Oby nas tam nie zabrakło! Amen.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

Kazanie wygłoszone dnia 26 lipca 2015 r., w Lublinie, w kościele p.w. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

wtorek, 11 sierpnia 2015

Msza Ojca Pio

Wtorek, 9 marca 1965 roku. Kardynał Antonio Bacci udaje się do San Giovanni Rotondo, aby w imieniu papieża Pawła VI przekazać kapucyńskiemu mistykowi, Ojcu Pio z Pietrelciny pozwolenie na dożywotnie sprawowanie Mszy Świętej według rytu jego święceń kapłańskich, rytu, który zwykło nazywać się trydenckim, mimo iż tak naprawdę jest rytem wszechczasów, nieprzebranym skarbcem wiary i zdrowej doktryny katolickiej. Ojciec Pio wiele wycierpiał w swoim życiu od „ludzi Kościoła”. Przez lata nie mógł spowiadać wiernych i publicznie odprawiać Mszy Świętej. Zarzucano mu kłamstwa, sztuczne wywoływanie stygmatów, oszustwa finansowe oraz łamanie zakonnych ślubów: czystości, posłuszeństwa i ubóstwa. Pozwolenie na sprawowanie Mszy Świętej przyniosło mu ulgę w chwili bodaj najcięższej w jego życiu, kiedy w skutek zmian zachodzących w Kościele, zmian, dodajmy, których Święty nie rozumiał i nie potrafił zaakceptować, kończyła się pewna epoka w dziejach nie tylko samego chrześcijaństwa, ale i całego świata.
Duch rewolucji krążył wokół i w samym Kościele. Mistyk dobrze go wyczuwał. Dawał temu wielokrotnie wyraz w prywatnych rozmowach i głoszonych przez siebie homiliach. Mówił o współczesnym Kościele, jako o „okręcie pozbawionym żagla”, napominał hierarchów cytując stare przysłowie o „rybie, która zaczyna psuć się od głowy”, a zapytany przez kardynała Bacciego, co myśli o toczącym się Soborze Watykańskim II odpowiedział: „Litości! Zakończcie go pospiesznie” (Per pietà! Finitelo in fretta).
Gwoli metodologicznej ścisłości, by nie być posądzonym przez nikogo o wkładanie w usta Świętego słów, których on sam nigdy nie powiedział, odnotujmy, że epizod, o którym przed chwilą wspomniałem, jest przytoczony w dwóch ważnych źródłach historycznych traktujących o życiu Mistyka z Pietrelciny. Pierwsze z nich to zredagowana przez Giuseppe Pagnossina „Mała chronologia procesu beatyfikacyjnego Ojca Pio” (La Piccola cronologia per la Causa di beatificazione di padre Pio) oraz umieszczony w tygodniku il Settimanale (4/1/1975) wywiad z o. Carmelo da Sessano, współbratem Świętego. „Ojciec Pio – wyjaśniał na łamach tego czasopisma o. Carmelo – nie tyle był przeciwny Soborowi, co raczej był zaniepokojony jego przebiegiem. Obawiał się wchodzących do Kościoła innowacji. Przestrzegał przed Holendrami, którzy razem z Austriakami i innymi stworzyli wspólny front działania”.
Święty Kapucyn zdawał sobie nade wszystko sprawę, że najpoważniejszym z zagrożeń dla życia Kościoła jest to, które już w XIX w. zostało zdefiniowane przez opata solesmiańskiego Prospera Guéranger jako „herezja antyliturgiczna”. Dążyła ona bowiem do wprowadzenie zmian w przestrzeni, w której chrześcijaństwo było najbardziej autentyczne.
„Zostało dane chrześcijaństwu zachodniemu – pisze dom Guéranger w swoim eseju Herezja antyliturgiczna i reforma protestancka – doświadczyć w swym łonie najdłuższej i najbardziej zajadłej wojny przeciwko całości liturgicznych aktów. Wojna ta trwa po dziś dzień. Dwie sprawy powodują, że Kościół Zachodni jest poddany tego typu doświadczeniu: nade wszystko, jak już się powiedziało, decyduje o tym sama żywotność Chrześcijaństwa rzymskiego, jedynego wyznania godnego nosić imię Chrześcijaństwa, co w konsekwencji sprawia, że przeciwko niemu zwracają się wszystkie siły błędu. Po drugie zaś, ma na to wpływ racjonalnie materialistyczny charakter ludów zachodnich”.
Dom Guéranger, z punktu widzenia chronologicznego, nie dostrzegał początków niszczenia rytu rzymskiego w działalności modernistów jemu współczesnych, ale chcąc opisać to zjawisko cofał się w swych rozważaniach do czasów reformy protestanckiej. „Luter – twierdził świątobliwy opat – nie wymyślił nic, czego nie powiedzieliby jego poprzednicy. On dążył do «wyzwolenia» człowieka z «niewoli» myślenia opartego na posłuszeństwie wobec władzy nauczającej oraz z «niewoli» ciała w relacji do władzy liturgicznej”.
Nie potrzeba zbytnio wybujałej fantazji, aby odkryć, że rezultaty reformy luterańskiej przedstawione przez Opata z Solesmes są bardzo podobne, jeśli nie identyczne z tymi, z którymi od kilkudziesięciu lat musi zmagać się katolicka ortodoksja. Aby się o tym przekonać wystarczy tylko zwrócić uwagę na tytuły poszczególny rozdziałów Herezji antyliturgicznej i reformy protestanckiej:
- „Nienawiść do Tradycji w formułach liturgicznych”;
- „Zastąpienie formuł kościelnych czytaniami Pisma Świętego”;
- „Wprowadzenie błędnych formuł”;
- „Notoryczna sprzeczność pryncypiów”;
- „Eliminacja ceremonii i formuł, które wyrażają misteria”;
- „Umniejszanie ducha modlitwy”;
- „Wykluczenie modlitw wstawienniczych do Najświętszej Maryi Panny i świętych”;
- „Zmniejszenie liczby modlitw”;
- „Nienawiść do Rzymu i jego praw”;
- „Zniszczenie kapłaństwa”.
Wspominając zaś o luterańskiej nienawiści do Rzymu i jego praw myślę, że warto tu przytoczyć tylko jedno zdanie niemieckiego herezjarchy dobrze przedstawiające zależność zachodzącą między liturgią a wiarą: „Jeśli przekręcimy ich ołtarze, zniszczymy ich religię”.
Dokładnie tego obawiał się Ojciec Pio. To, co Luter pogardliwie nazywał „podwójną niewolą” było dla Mistyka z Pietrelciny drogą do świętości. Podporządkowanie się Rzymowi i papieskiemu nauczaniu, aż do abnegacji własnych myśli i osobistego honoru oraz Najświętsza Ofiara Eucharystyczna, którą jednoczy pasję człowieka z pasją Syna Bożego były dla niego dwiema potężnymi siłami wznoszącymi duszę ku Bogu.
Już pierwsze prasowe wzmianki mówiące o nowej liturgii Mszy Świętej zapowiadały umniejszenie w tekstach i gestach jej waloru ofiarniczego, na korzyść protestanckiej wizji paschalnej wieczerzy. I rzeczywiście, ta teologiczna amputacja doprowadziła do niespotykanego kryzysu wiary i życia chrześcijańskiego. „Jeśli Święta eucharystyczna Ofiara ustanie – pisał dom Guéranger w dziele zatytułowanym Msza Święta – nie powstrzymamy się przed upadkiem w czeluści deprawacji, w których obecnie znajdują się poganie. I to właśnie będzie dzieło Antychrysta”.
Ojciec Pio doskonale rozumiał, że to, co głoszone było jako początek nowej świetlanej epoki było w rzeczywistości czymś zgoła innym. Opustoszałe klasztory, drastyczny spadek powołań, kreatywność, która popchnęła liturgię w stronę absurdu i parodii, odejście od praktyki spowiedzi, zastępowanie gotyckich, marmurowych ołtarzy skleconymi naprędce stoliczkami, zanik ducha posłuszeństwa: wikariusze buntujący się przeciw proboszczom, proboszczowie przeciw biskupom, biskupi przeciw papieżowi, wszystkie te zjawiska miały dla Świętego jeden wspólny mianownik – porzucenie Mszy Wszechczasów oraz odejście od praktykowania jej ducha w codziennym życiu wiernych. Z tych powodów Ojciec Pio zwrócił się do Pawła VI z niezwykłym apelem, aby ten zezwolił mu na dalsze sprawowanie Łacińskiej Mszy Świętej. Bądźmy świadomi doniosłości tego aktu! Mistyk, który z miłości do Kościoła zgodził się na podpisanie podyktowanego mu pisma, w którym uwalniał od jakiejkolwiek odpowiedzialności swoich prześladowców. Ten, który wybrał drogę bolesnego milczenia w obliczu oszczerstw ludzi Kościoła, którzy bardziej niż zbawieniem dusz przejęci byli sprawami tego świata. Zakonnik, który nigdy nie ośmielił się skrytykować swoich przełożonych nawet wtedy, kiedy ci traktowali go jak kłamcę i oszusta. Ojciec Pio, który zniósł z miłości do Chrystusa to wszystko, nie mógł zaakceptować celebracji Najświętszej Ofiary według Mszału wymyślonego przez liturgicznych ekspertów ukształtowanych w duchu oświeceniowej, a więc ze swej natury antykatolickiej filozofii.
Poświadcza to w swych wspomnieniach jedna z duchowych córek Ojca Pio – Cleonice Morcaldi. Już po śmierci Świętego, gdy przyszło jej uczestniczyć w nowej Mszy sprawowanej przez jednego z braci w klasztorze w San Giovanni Rotondo, zapisała w swym wspomnieniach takie oto słowa: „Wysłuchałam wczoraj Mszy sprawowanej przez jednego z zakonników. Mój Boże, co za pośpiech! Pośpiech niebywały! Wydawało się, że dywan pali się mu pod stopami. (…) Odprawiał na ołtarzu Ojca. Powiedział mi później, że Msza będzie jeszcze skrócona, a wraz z nią i inne modlitwy. (…) Mówi, że ludzie męczą się Mszą. W kinach, w teatrach, przed telewizorami ludzie się nie męczą, tam mogą stać godzinami i całymi dniami.
Diabeł, bez chwili wytchnienia intensyfikuje swe starania. Ludzie Kościoła wszystko skracają! Mszę, spowiedź, modlitwy, obrzędy, kazania, katechizmy. Synowie ciemności są bardziej roztropni od synów światła. Na temat tej bolesnej dekadencji Ojciec Pio nie wypowiadał się. On powtarzał tylko słowa: «Róbmy to, co zawsze robiliśmy, róbmy to co robili nasi ojcowie». Teraz wiem, dlaczego kilka lat wcześniej mówił do mnie: «Nie chciałbym nigdy odchodzić od ołtarza. Chciałbym codziennie odprawiać po sześćdziesiąt Mszy». Dziś rozumiem to, czego wcześniej nie mogłam pojąć. On chciał zwiększyć ilość odprawianych Mszy Świętych, aby wynagrodzić za dzisiejszy stan rzeczy. Mysterium tremendum, które wywoływało u Ojca drżenie ilekroć ten zbliżał się do ołtarza, zostało zredukowane do wywołującego konsternację pospiesznego czytania. Mój Boże! Miej litość nad Twoim Kościołem!”.
13 września 1969 r. kardynałowie Antonio Bacci i Alfredo Ottaviani podpisali list adresowany do papieża Pawła VI i zatytułowany: Krótka analiza krytyczna Nowego rytu Mszy. Dokument ten, zredagowany przez grupę ekspertów z całego świata, ukazywał: niespójności, wypaczenia, a nade wszystko poważne odchylenia Nowego Mszału od tradycyjnej doktryny katolickiej.
„Ojcze Święty!
Po przeanalizowaniu, we współpracy z innymi teologami, Novus Ordo Missae, który został przygotowany przez ekspertów Komisji ds. Wprowadzenia w życie postanowień Konstytucji o Liturgii, po modlitwie i długim namyśle, czujemy się w obowiązku wobec Boga i Waszej Świątobliwości zakomunikować następujące spostrzeżenia:
1.    Jak dostatecznie udowadnia załączona Krótka analiza krytyczna, będąca dziełem grupy doborowych teologów, liturgistów i duszpasterze, Novus Ordo Missae – biorąc pod uwagę elementy nowe i podatne na rozmaite interpretacje, ukryte lub zawarte w sposób domyślny – tak w całości, jak w szczegółach, wyraźnie oddala się od katolickiej teologii Mszy Świętej, sformułowanej na XX sesji Soboru Trydenckiego. Ustalając raz na zawsze kanony rytu, Sobór ten wzniósł zaporę nie do pokonania przeciw wszelkim herezjom atakującym integralność tajemnicy Eucharystii.
2.      Nie wydaje się, by argumenty natury duszpasterskiej, do których odwoływano się dla uzasadnienia tak poważnego zerwania były dostateczne, nawet jeśli uznać, że wolno je przeciwstawiać argumentom doktrynalnym. W Novus Ordo Missae pojawia się tyle nowości, zaś z drugiej strony, tyle rzeczy odwiecznych zostaje zepchniętych na dalszy plan lub przesuniętych na inne miejsce – jeśli zostało dla nich jeszcze jakieś miejsce – że grozi to, iż pewna wątpliwość, która wkrada się, niestety, do niektórych środowisk, wzmocni się i przerodzi w pewnik. Uważa się bowiem, że prawdy Wiary, wyznawane od zawsze przez wierny lud, można zmieniać lub pomijać milczeniem i nie będzie to zdradą świętego depozytu nauczania Kościoła, z którym wiara katolicka związana jest na zawsze. Ostatnie reformy stanowią wystarczający dowód na to, że nie da się wprowadzić nowych zmian w liturgii, nie powodując kompletnej dezorientacji u wiernych, którzy wyraźnie okazują, że są im one nieznośne i niezaprzeczalnie osłabiają wiarę. Przejawem tego wśród najlepszej części duchowieństwa jest dręcząca rozterka sumienia, czego niezliczone świadectwa napływają do nas codziennie.
3.       Jesteśmy pewni, że nasze spostrzeżenia, dla których natchnieniem jest to, co słyszymy z ust pasterzy i wiernych, znajdą odzew w ojcowskim sercu Waszej Świątobliwości, zawsze pełnym głębokiej troski o duchowe potrzeby dzieci Kościoła. Jeśli jakieś prawo okazuje się szkodliwe, to poddani, dla których dobra się je stanowi, mają prawo – a nawet obowiązek – prosić prawodawcę, z synowską ufnością, o jego odwołanie.
Dlatego też błagamy gorąco Waszą Świątobliwość – w chwili, gdy czystość wiary i jedność Kościoła narażone są przez tak okrutne rozdarcia i rosnące niebezpieczeństwa, które codziennie znajdują odgłos w zasmuconych słowach Ojca nas wszystkich – abyś zechciał nie pozbawiać nas możliwości uciekania się do nieskazitelnego i obfitującego w łaski Mszału św. Piusa V, tak otwarcie sławionego przez Waszą Świątobliwość i tak głęboko ukochanego i otaczanego czcią przez cały świat katolicki”.

Ojciec Pio wszystko to streścił w jednym zdaniu: «Róbmy to, co zawsze robiliśmy, róbmy to co robili nasi ojcowie».
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

środa, 29 lipca 2015

Kazania sandomierskie: Czy katolik powinien być biedny? Kazanie na VIII Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
Głównym przesłaniem duchowym dzisiejszej Ewangelii jest wezwanie do okazywania sprytu w sferze duchowej, tak jak to zwykliśmy czynić w zabieganiu o sprawy materialne. Dla dobrego zrozumienia tej przypowieści trzeba podkreślić, że Pan Jezus nie gloryfikuje w niej nieuczciwości człowieka, ale pochwala jego zachowanie, że ten znalazłszy się w tarapatach, zamiast opuścić ręce, zaczął szukać korzystnego dla siebie rozwiązania. Tak mamy czynić i my sami w sprawach duchowych/ Chciałbym jednak, moi Drodzy, poświęcić tę homilię innemu tematowi, który również wypływa z dzisiejszej Ewangelii, mam tu na myśli podejście chrześcijanina do pieniądza, do spraw materialnych.
Zacznę to rozważanie od pewnego wydarzenia, które miało miejsce w Stanach Zjednoczonych, a dokładnie w Chicago w 1923 r. Wówczas to w jednym z ekskluzywnych hoteli tego miasta odbyło się spotkanie dziewięciu najbogatszych biznesmenów ówczesnej Ameryki:
- prezydenta największej amerykańskiej kompanii produkującej stal;
- prezydenta największej firmy usług komunalnych;
- największego wydobywcy ropy naftowej;
- największego inwestora na rynku zbożowym;
- prezydenta nowojorskiej giełdy na Wall Street;
- najbogatszego jej maklera;
- właściciela jednego z nowojorskich banków;
- członka gabinetu prezydenta Stanów Zjednoczonych i jeszcze jednego, obrzydliwie bogatego finansisty.
Spotkanie to było okazją do świętowania ich sukcesów oraz planowania przyszłych wspólnych inwestycji, które jeszcze bardziej miały pomnożyć ich majątki. Spójrzmy jednak w ich życiorysy. Zobaczmy, co się stało z tymi ludźmi w przeciągu następnych dwudziestu pięciu lat.
- właściciel firmy produkującej stal stracił cały majątek i zmarł jako bankrut;
- właściciel firmy usług komunalnych zakończył swe życie pobierając zasiłek dla bezrobotnych;
- największy wydobywca ropy naftowej zmarł w szpitalu dla psychicznie chorych;
- największy inwestor z Wall Street oraz doradca prezydenta trafili do więzienia;
- prezydent Banku oraz prezydent giełdy odebrali sobie życie;
- a najbogatszy handlarz zbożem umarł bez grosza przy duszy.
            Ostatni z nich, ów obrzydliwie bogaty finansista, niejaki Jesse Livermore, mając jeszcze na swoim koncie niewyobrażalną, jak na ówczesne czasy, fortunę kilku milionów dolarów również popełnił samobójstwo. Nim to jednak uczynił, zdążył napisać krótki list adresowany do żony. Pisał w nim takie oto słowa: „Droga Nino! Nie daję rady! Jest mi źle. Jestem zmęczony walką i nie mogę tego więcej unieść. To jedyne wyjście. Nie jestem godny Twojej miłości. Jestem nieudacznikiem. Naprawdę jest mi przykro, ale to dla mnie jedyne wyjście. Kocham Cię!”.
Po przytoczeniu tej pouczającej historii przejdźmy do tego, co mówi zdrowa katolicka doktryna o posiadaniu własności:
Po pierwsze wolą Bożą jest to, abyśmy, jak mówi Księga Rodzaju, „czynili sobie ziemię poddaną”. Jesteśmy zatem przez Boga zachęcani, jesteśmy przez Niego wezwani do podnoszenia swoich kwalifikacji, do bogacenia się w uczciwy sposób i do wspinania się po szczeblach kariery zawodowej. Mamy sobie czynić ziemię poddaną. Bóg chce, jeśli tylko takie jest nasze powołanie, byśmy posiadali dobra materialne, gdyż tylko wówczas możliwym jest to, że będziemy mogli dzielić się nimi z tymi, którzy są od nas biedniejsi.
Ludzie, którzy stoją poza Kościołem, a niekiedy i my sami wierzący wpadamy w pułapkę myślenia, że porządny katolik powinien być ubogi oraz że posiadanie pieniądza sam w sobie to coś grzesznego. Wpadamy w pułapkę, że lepiej jest nie mieć pieniędzy, niż je mieć.
No tak, tyle tylko, że idąc tym tokiem myślenia, godzimy się na używanie naszych pieniędzy przez inne osoby, chociażby w sferach rządzących, które niekoniecznie muszą mieć te same co my ideały. Mówiąc wprost, moi Drodzy, zabrane nam pieniądze służą bardzo często odgórnemu wprowadzaniu programów szkolnych narzucających zupełnie niechrześcijański sposób życia, służą promocji dewiacji i temu wszystkiemu, co Jan Amos Komeński XVII-wieczny czeski myśliciel, nota bene patron jednego z europejskich programów edukacyjnych – Comeniusa, nazywał: „Terrible opus reformationis mundi” – straszliwym dziełem zreformowania świata. Na tę reformę, na burzenie cywilizacji łacińskiej potrzebne są pieniądze, stąd aktem kontrrewolucji w działaniu katolickim powinno być ni mniej, ni więcej jak bogacenie się, dawanie świadectwa swojej uczciwości w posługiwaniu się nimi, i przekazywanie części zarobionych przez siebie pieniędzy na zbożne cele. W swojej nauce, w Ewangelii Jezus wcale nie mówi, że Jego uczniowie mają żyć poniżej przeciętnej, że mają jeździć zdezelowanymi samochodami, że mają kupować najtańsze produkty żywnościowe i mieszkać w kawalerkach. Ewangelia uczy nas przede wszystkim tego, że pieniądze nie mają odgrywać najważniejszej roli w naszym życiu, że mają one nam służyć w realizowanie najważniejszego celu, jakim jest zbawienie duszy i troska o zbawienie innych.
Bycie chrześcijaninem oznacza również staranie się o odniesienie sukcesu tu na ziemi, oznacza pomnażanie talentów i niemarnowanie okazji do czynienia dobra. A miernikiem, probierzem mojego zdrowego podejścia do pieniędzy, mojego panowania nad tym wymiarem duchowości jest pytanie: „Co ja robię z pieniędzmi?” Czy aby przypadkiem posiadane przeze mnie dobra materialne nie zamykają mnie w egoizmie, czy nie jestem niewolnikiem posiadania, czy wprost przeciwnie ubogacają mnie wewnętrznie i otwierają na bliższą zażyłość z Bogiem i bliźnim. Amen.

wtorek, 14 lipca 2015

Kazania sandomierskie: Fałszywi prorocy - Kazanie na VII Niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego


+JMJ
Moi Drodzy!
     Rozważając dzisiejszą Ewangelię chciałbym zatrzymać się nad dwiema sprawami, nad dwoma tematami, które ta Ewangelia poddaje nam pod rozwagę. Pierwszy z nich to ostrzeżenie przed fałszywymi prorokami. A drugi temat to słowa, które powinny wzbudzić w nas duchowy niepokój: „Nie każdy, kto mi mówi Panie, Panie wejdzie do Królestwa Niebieskiego”.
      Fałszywi Prorocy. Zbawiciel sformułował swą wypowiedź o fałszywych prorokach w sposób niezwykle obrazowy. Mówi o nich: „drapieżne wilki, które w owczej skórze” przychodzą, by atakować i rozpraszać Chrystusową owczarnię, czyli Kościół. Wilki sprowadzają więc nie tylko fizyczną śmierć, ale również mogą one sprowadzić śmierć duchową poprzez sianie zamętu oraz kłamstwa.
       Wystarczy tylko zerknąć do kart historii Kościoła, by przekonać się, że już od pierwszego wieku, od samego początku byli tacy ludzie, którzy, co ciekawe, niejednokrotnie bez złej woli, niejednokrotnie będąc przekonanymi o prawdziwości głoszonych przez siebie nauk, stawali się owymi wilkami. Ariusz, Pelagiusz, Luter, Kalwin – ludzie ci deformowali Ewangelię, zniekształcali Objawienie, a przez to fałszowali prawdę, którą Bóg objawił o sobie samym. Zerknijmy do Encyklopedii. Wczytajmy się w hasła: doketyzm, który zaprzeczał fizyczności ciała Chrystusa, arianizm –  odmawiający Zbawicielowi bóstwa, monofizytyzm – zaprzeczający Jego człowieczeństwu, donatyzm – mówiący, że w Kościele jest tylko miejsce dla ludzi świętych, pelagianizm – twierdzący, że człowiek może zbawić się sam, własnymi siłami bez pomocy Bożej łaski, czy bardziej nam współczesne herezje luteranizmu, kalwinizmu i modernizmu – wszystkie te nauki miały zdecydowanie negatywny wpływ na wiarę poszczególnych ludzi, wywołały w duszach niemało zamętu i sam Pan Bóg jeden raczy widzieć ilu ludzi doprowadziły do wiecznego potępienia. Co jest jednak ciekawe, niezwykłym wyrokiem Bożej Opatrzności herezje te przyczyniały się również do rozwoju ortodoksyjnej nauki Kościoła. Kościół bowiem, stojąc w obliczu takich zagrożeń i błędów musiał włożyć ogrom wysiłku intelektualnego oraz duchowego, aby dokładnie, aby precyzyjnie określić, co jest prawdą wiary, a co jej wypaczeniem.
     Na przestrzeni całych wieków, w toku zaciętych sporów i polemik opracowane zostały zasady i reguły, które i dzisiaj powinny nam pomagać w rozeznawaniu i ocenianiu teologicznych twierdzeń. Myślę, że całkiem na miejscu będzie przytoczenie dwóch najbardziej podstawowych, obie wydają się dość łatwe do zapamiętania:
Po pierwsze: nauczanie Kościoła nie może przeczyć samemu sobie. Przez dwa tysiące lat istnienia Katolickiego Magisterium, doktrynalny rozwój jaki się w nim dokonał może być określony tylko jednym słowem – jednorodność. Przechodzi się od tego, co nie wyjaśnione do tego, co doprecyzowane. Od ogólności do szczegółowości.
I po drugie: żadna nowa nauka nie może pojawić się w nauczaniu Kościoła, ponieważ Objawienie zakończyło się wraz ze śmiercią ostatniego z Apostołów. I choć Kościół ogłasza nowe dogmaty, papieże piszą encykliki, ich treść, prawdy w nich zawarte, są głęboko zakorzenione w Objawieniu Zbawiciela, w tym Objawieniu które zostało przekazane Apostołom. Ponieważ katolicyzm to nic innego jak przekazywanie z pokolenia na pokolenie Objawienia, które z biegiem czasu jest coraz lepiej rozumiane, coraz lepiej interpretowane i pojmowane. Dokładnie w myśl słów św. Pawła z Pierwszego Listu do Koryntian. Słowa te wyrażają cały geniusz katolicyzmu: „Przekazałem to, co otrzymałem”.
Tę część naszych rozważań, moi Drodzy, można więc podsumować w następujący sposób: Wszystko co Kościele katolickim nie jest tradycyjne, wszystko co nie sięga swymi korzeniami Chrystusa jest jedynie teologiczną tandetą lub plagiatem innych niechrześcijańskich idei.
„Nie każdy kto mi mówi Panie, Panie wejdzie do Królestwa Niebieskiego”. Jest takie polskie powiedzenie, które bardzo dobrze oddaje tę prawdę. „Modli się pod figurą, a diabła ma pod skórą”. I coś w tym jest, że tak wielu ludzi, którzy mają Pana Boga na ustach, ludzie, którym imiona Jezusa i Maryi praktycznie z języka nie schodzą, są w stanie wyrządzać innym zło, dopuszczać się względem bliźnich niesprawiedliwości. Jeden z moich znajomych, ojciec Dominikanin zwykł mawiać: „Można mieć wargi spękane od modlitwy niczym antyczne schody, a w życiu Boga nie spotkać”. I to jest prawda.
„Nie każdy, kto mi mówi Panie, Panie wejdzie do Królestwa niebieskiego”. Ile trzeba mieć pokory, ile miłości, ile razy podjąć decyzję o nawróceniu, aby dostać się do nieba! Jak bardzo trzeba być bezkompromisowym w podejściu do prawdy, ile czasu trzeba spędzić na modlitwie, ile łez trzeba wylać nad swymi grzechami, aby dostać się do niebieskiej Ojczyzny! Jak bardzo trzeba kochać ludzi, nawet tych, którzy nam źle życzą, jak często musimy mówić słowo: „przebaczam”, aby samemu móc je usłyszeć z ust Przedwiecznego Sędziego! 
„Nie każdy kto mi mówi Panie, Panie, wejdzie do Królestwa Niebieskiego”. A kto tam trafi? A kto tam dotrze? „Wejdą tam tylko ci, którzy pełnią wolę Ojca” – mówi Pismo Święte. Módlmy się zatem za samych siebie, abyśmy umieli odczytać wolę Bożą w naszym życiu. Módlmy się również za tych, aby Ci, którym się tylko wydaje, że pełnią Jego wolę, a w rzeczywistości są budowniczymi domów bez fundamentu, domów nie na skale postawionych lecz na piasku, aby odkryli piękno naszej wiary, piękno katolicyzmu jedynej prawdziwej religii i podjęli się wspaniałego i wielkiego dzieła, do którego wszyscy jesteśmy wezwani, a mianowicie: „Przekazywania tego, co się otrzymało”, a nie tego co się samemu wymyśliło. Amen.
Mater purissima - ora pro nobis!

wtorek, 7 lipca 2015

Kazania sandomierskie: O cudzie rozmnożenia chleba - Kazanie na VI Niedzielę po Zesłaniu Ducha świętego

+ JMJ
        Rzecz doprawdy ciekawa! Mam na myśli, moi Drodzy, to niezwykłe wydarzenie opisane przez dzisiejszą Ewangelię. A co konkretnie? Zwróćmy uwagę, że kiedy Pan Jezus dokonywał cudów, a były to najczęściej uzdrowienia, zwykł mawiać do osób obdarzanych łaską: „Idź, tylko nic nikomu nie mów”. Z Jego woli takie przypadki miał otaczać nimb tajemniczości oraz niedostępności. Jakże inaczej jest z cudem opisanym przez dzisiejszą Ewangelię! Rozmnożenie chleba nie miało przecież nic wspólnego z tą tajemniczością. To było jawne. To było spektakularne! To był cud dokonywany przed tysiącami, na oczach tłumów, który z pewnością przysporzył Zbawicielowi tylu nowych wyznawców, co i nieprzejednanych wrogów. I teraz pytanie: Dlaczego takie zachowanie? Skąd te podwójne standardy stosowane przez Pana Jezusa? Stawiam, moi Drodzy, tezę, że tym wyższym powodem i nadrzędnym czynnikiem, dla którego Zbawiciel w tak ostentacyjny, rzec by można, nawet w prowokacyjny sposób okazał swoje bóstwo było wprowadzanie uczniów w kolejne tajemnice Królestwa Bożego, a konkretnie w misterium Kościoła. To był ów wyższy cel! Przygotować uczniów do pracy w rodzącym się dopiero Kościele.
Dlaczego można tak sądzić? Wróćmy do tekstu Ewangelii. Po pierwsze trzeba zwrócić uwagę na pewien niuans, ale jakże ważny, że rozmnożonego przez siebie chleba Jezus nie podawał tłumowi sam, ale dokonał tego przez uczniów. Bóg daje coś wybrańcom, Apostołom, hierarchii, aby ci z kolei przekazali to innym. Popatrzmy, jak idea kapłaństwa hierarchicznego, kapłaństwa służebnego jest głęboko zakorzeniona w całym nauczaniu Zbawiciela.
Po drugie. W scenie tej Pan Jezus uczy kolejnej prawdy, a mianowicie, że uczniowie mają traktować ludzi na zasadach Chrystusowej logiki miłości. Wyrywa ich tym samym z plemiennej mentalności Starego Testamentu, ukazując piękno powszechności, piękno katolicyzmu, czyli równości wszystkich wobec Boga. Nie jest ważne kim są ci, którzy przybyli na pustkowie. Nie ważne, czy to Żydzi, Samarytanie, czy poganie. Nie jest ważna ich pozycja społeczna: czy są faryzeuszami, saduceuszami, uczonymi w Piśmie, pogardzanymi przez wszystkich celnikami, czy nierządnicami. Nie jest ważne czy są wolnymi, czy niewolnikami. Ważne jest to, że idą za Jezusem, że słuchają Jego nauki, że są Mu posłuszni. Na Jego polecenie, co ciekawe, ponownie przekazane im nie bezpośrednio, ale przez Apostołów usiądą w pięćdziesięcioosobowych grupach. Tak oto rodzi się Kościół – wspólnota, zasłuchana w słowa Jezusa, pod opieką wybranych przez Niego pasterzy, posłusznych im, jak Jemu samemu.
Jest jednak jeszcze i jeden czynnik. Dla całego Kościoła to wydarzenie jest ważne z jeszcze jednego powodu. Otóż rozmnożenie chleba jest etapem wprowadzającym Apostołów w misterium Eucharystii. Przecież dokładnie tych samych czasowników użyją Ewangeliści dla opisania czynności wykonywanych przez Zbawiciela przy ustanowieniu Najświętszego Sakramentu. W Wielki Czwartek Jezus: „Wziął”, „uczynił dzięki”, „połamał”, „podał uczniom” i „polecił im spożywać chleb”, który przestał być już zwykłym pokarmem. Oto w jaki sposób tworzy się Kościół. Ewangelia, posłuszeństwo, sakramenty, wzajemna miłość.
Przyjrzyjmy się teraz zachowaniu ludzi. Tłumy najadły się do syta, jak podaje Pismo Święte, tylko dlatego, że zostali z Jezusem. Nie musieli robić nic więcej! O nic więcej nie musieli się troszczyć. Nigdzie nie musieli odchodzić w poszukiwaniu chleba. Wystarczyło tylko, że zostali z Jezusem!
Moi Drodzy! Współcześni ludzie są na pustyni i są bardzo głodni. Są na pustyni, ponieważ pogubili się, ponieważ dali sobie wcisnąć do rąk fałszywe mapy, na których ktoś poodwracał kierunki i pozmieniał drogi. Ludzie są na pustyni, ponieważ zeszli ze ścieżek wydeptanych przez przodków, przez wcześniejsze pokolenia, które wielkim nakładem sił, morzem krwi i potu, ogromem intelektualnego wysiłku i tysiącami godzin modlitwy określiły dokładnie gdzie jest północ, a gdzie południe, gdzie wschód, a gdzie zachód. Wcześniejsze pokolenia chrześcijan doskonale wiedziały, że są drogi, którymi nie warto jest chodzić, że są prace, których nie warto jest się podejmować, że są filozofie, które są tylko pozorem, mirażem i ułudą logicznego myślenia, a w rzeczywistości wprowadzają człowieka na ruchome piaski niepewności, a jego życiowe wybory skazują nieomylnie na w horrendalne błędy. Poprzednie pokolenia nie miały co do tego wątpliwości, że nie warto jest odchodzić od Boga, że nie warto jest szukać rozwiązań dla człowieka i świata poza Nim samym. I to właśnie zadanie, które stoi przed Kościołem, jako wspólnotą wiernych – nie odrzucając tego, co we współczesności jest mądre, dobre i święte, trzeba nam opuścić pustynię odrzucającego obiektywną prawdę rozumu, wyjść z pustkowia, które wypacza szlachetne odruchy serca, opierając się na doświadczeniu, mądrości oraz gorliwości modlitewnej poprzednich pokoleń.
Moi Drodzy! Ludzie są głodni! Są głodni Bożego pokoju! Ich serca są niespokojne! Szukają na to antidotum u psychologów i farmaceutów, ale go tam nie znajdą, bo jak mawiał św. Augustyn: „Niespokojne jest ludzkie serce dopóki nie spocznie w Bogu”. Ludzie cierpią głód chleba prawdy. Wydaje im się, że prawdą jest to, co ostatnio napisały gazety, albo to, o czym poinformowała ich telewizja. Ludzie cierpią na głód Miłości, która „nie szuka swego”, lecz bezinteresownie dzieli się z innymi. Cierpią głód przyjacielskich relacji, bo przecież w świecie, w którym dla tak wielu bogiem stał się pieniądz, trudno jest polegać już nawet nie na obcych, ale na najbliższych członkach rodziny. Tym wszystkim zagubionym i głodnym Jezus chce wskazać drogę i nakarmić ich do syta. 
A jakie zadanie stoi przed nami, którzy odkryliśmy już ową drogocenną perłę, o której wspomina Ewangelia? To zadanie brzmi w sposób następujący: być czytelnym drogowskazem Bożej miłości, być czytelnym drogowskazem mocnej wiary i prawdziwej mądrości, czyli tych wartości, które nie zmieniają się pod wpływem kaprysów i mód, po to, by ci, którzy są zgłodniali Boga i błąkają się po pustyniach świata mogli Go odnaleźć dzięki łasce, która w nas mieszka. Amen.
Turris eburnea - ora pro nobis!

piątek, 3 lipca 2015

Kazania sandomierskie: Żyć większą Miłością - kazanie na V niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego

+JMJ
Można powiedzieć, Moi Drodzy, że cała dzisiejsza Ewangelia skupia się i koncentruje na jednym temacie, który można streścić słowami: Wezwanie do większej miłości! „Słyszeliście, że powiedziano (…) , a Ja Wam powiadam”. Miłujcie bardziej, miłujcie więcej, niech wasza miłość nie będzie jedynie sprawiedliwym uregulowaniem relacji pomiędzy ludźmi!
Kiedy mówimy o miłości w ujęciu chrześcijańskim, w ujęciu objawionym nam przez Boga musimy zdawać sobie sprawę, że świat, w którym żyjemy ma sporo problemów i trudności ze zrozumieniem tego, czym jest ta Boża, czym jest ta wyższa Miłość. Po pierwsze dlatego, że Miłość sama w sobie jest czymś tak niezwykłym, czymś tak wyjątkowym, że wymyka się ona nawet logicznym strukturom języków, którymi się posługujemy. Mówimy, że kochamy rodziców, współmałżonka, dzieci, mówimy, że kochamy np. truskawki lub jakiegoś piosenkarza nie zdając sobie sprawy z tego, że tak naprawdę mówimy o uczuciach, które różnią się i w swym kolorycie i natężeniu.
W przeciwieństwie do nas, starożytni greccy filozofowie potrafili dostrzec i rozróżnić w tym, co czujemy właśnie ten koloryt i natężenie. Posługując się ich kategoriami myślenia postarajmy się opisać ludzkie miłowanie, aby odkryć tę wyższą Miłość, o której mówi dzisiejsza Ewangelia.
Zacznijmy od przywiązania – najskromniejszej, ale i najbardziej powszechnej odmiany miłości. Starożytni nazywali ten rodzaj uczucia Storge. Słownik języka greckiego definiuje ten termin jako: przywiązanie, zwłaszcza odczuwane przez rodziców w stosunku do potomstwa”.  Jednakże przywiązanie obejmuje znacznie więcej przypadków niż tylko związek rodziców z dzieckiem. Dzieje się tak ze względu na to, że Storge (przywiązanie)  jest najmniej wybredną z form miłości. Otóż potrafimy przywiązać się i do osób brzydkich, potrafimy przywiązać się i do osób głupich, a nawet irytujących. Uczucie to potrafi zignorować wszystkie międzyludzkie bariery, a co więcej ignoruje ono nawet bariery pomiędzy gatunkami, gdyż człowiek może przywiązać się do psa, a nawet do jakiejś martwej rzeczy. Np. do swoich starych butów i za nic w świecie nie chcieć się ich pozbyć.
Jak dobrze opisać ten typ uczucia? Moi Drodzy! Posługując się językiem matematycznym Storge (przywiązanie) to różnica między starym znajomym a znajomym. Przywiązanie uświadamiamy sobie dopiero wtedy, kiedy ono już istnieje od pewnego czasu, a co przykre, zwykle potrzeba rozłąki lub czyjejś śmierci, abyśmy zdali sobie sprawę z tego, do jakiego stopnia było się do kogoś lub czegoś przywiązanym.
Przyjaźń. W czasach starożytnych przyjaźń – gr. Filadelfia – wydawała się najszczęśliwszą i najbardziej ludzką ze wszystkich form miłości, jak mawiali greccy filozofowie, była ona ukoronowaniem życia i szkołą cnót. Przyjaźń uważana była za najmniej naturalne, za najmniej przyrodzone uczucie i stąd otaczano ją największą czcią i szacunkiem. Dlaczego? Ponieważ przyjaźń jest uczuciem najmniej instynktownym, najmniej biologicznym, i najmniej, wybaczcie słowo, stadnym. Od przyjaźni serce nie bije szybciej, od przyjaźni nie rumienimy się. Przyjaźń jest ekskluzywna, ponieważ istnieje pomiędzy osobami, które w jakimś stopniu odsuwają się od reszty. Z biologicznego punktu widzenia nasz gatunek nie potrzebuje przyjaźni, to bowiem miłość erotyczna daje nam życie, przywiązanie (Storge) wychowuje nas i tworzy naturalne relacje, przyjaźń natomiast nie jest w tych procesach potrzebna. W przeciwieństwie do nich przyjaźń jest uczuciem spokojnym, racjonalnym zawieranym nie z konieczności, ale z wyboru. Prawdziwa przyjaźń jest gotowa do ponoszenia ofiar i to nieraz wielkich, stąd też nie jest „lubiana” przez przywódców państw, którzy obawiają się, iż pomiędzy ich podwładnymi może wytworzyć się silne i bliskie, a jednocześnie niekontrolowane przez nikogo uczucie. To właśnie taka „nienaturalność” przyjaźni wyjaśnia w dużej mierze, dlaczego otaczano ją tak wielką czcią w dawnych czasach i dlaczego aż tak bardzo lekceważy się ją w dzisiejszym świecie.
Miłość erotyczna. Kiedy mówimy o miłości erotycznej od razu musimy podkreślić, iż nie jest ona tożsama z samym aktem cielesnym. Miłość erotyczna obejmuje coś znacznie więcej niż samo fizyczne pożycie. Nie ma sensu zajmować się tu seksualnością oderwaną od miłości erotycznej. Współczesne media do obrzydzenia zalewają nas tego typu obrazami. (…) Chrześcijaństwo rozwinęło tę myśl filozoficzną i ukazuje jako ideał takie miłości uczucie, które wpierw niż samego aktu, pragnie całej ukochanej osoby, jej radości i szczęścia. Chrześcijaństwo głosi taki właśnie ideał pożycia, w którym mężczyzna pragnie złączyć się nie z pierwszą lepszą kobietą, ale z tą jedną jedyną, w ramach zbliżenia uświęconego sakramentem małżeństwa.
Miłość boża – Agape. Na koniec naszych rozważań o większej miłości musimy odnieść różne sposoby ludzkiego kochania do Miłości, jaką jest sam Bóg. Św. Jan Ewangelista pisze w pierwszym ze swoich listów: „W tym  przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował” (1J 4,10).
Słowem, które najlepiej określa Bożą miłość jest słowo „dar”. W Bogu nie ma głodu uczuciowego, który musiałby zaspokajać, a jedynie obfitość, którą się pragnie z nami dzielić. Bóg nie musi niczego robić. Nie musiał stwarzać świata. Nie musiał się dzielić z nami swoją miłością, a skoro tak się stało to tylko dlatego, że taka była Jego wola.
Miłość Boża, miłość Agape, miłość, którą mamy żyć na co dzień jest całkowicie bezinteresowna i pragnie tego, co najlepsze dla ukochanej osoby. Ta właśnie miłość nie szuka swego, nie zazdrości, nie kalkuluje, czy się opłaca, czy też nie. My mamy żyć taką „większą miłością”, która nie przykłada linijki do odczuwanego uczucia.

Kochać Boga i bliźniego miłością większą, czyli miłością niewykalkulowaną, miłością nieegoistyczną i niesamolubną. Moi Drodzy! Do świadczenia o takiej miłości zostaliśmy powołani w dniu naszego Chrztu Świętego, i to właśnie takie a nie inne uczucie czyni z nas „sól ziemi i światłość świata”.
Causa nostrae laetitiae - ora pro nobis

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Kazania sandomierskie: Duch Święty - Cała Boża miłość dla całego świata - kazanie na Uroczystość Zesłania Ducha Świętego

+ JMJ
Dziś dzień szczególny i wyjątkowy, którego, niestety, nie potrafi docenić wielu chrześcijan. Można powiedzieć, że dziś obchodzimy drugie Boże Narodzenie. Tak bowiem jak pod koniec grudnia świętujemy objawienie się drugiej Osoby Trójcy Przenajświętszej – Syna Bożego, Naszego Pana Jezusa Chrystusa, tak w dniu dzisiejszym objawia się nam trzecia Osoba Trójcy – Duch Święty.
Kim On jest? Jaką rolę spełnia w Bożym planie zbawienia?
Aby odpowiedzieć na te pytania musimy cofnąć się w czasie do dziesiątego dnia po Wniebowstąpieniu Pana Jezusa? Jesteśmy w Jerozolimie, na Górze Syjon, w obszernej sali zwanej Wieczernikiem. To tu, w Wielki Czwartek Zbawiciel umył uczniom nogi i ustanowił Sakramenty Ołtarza i kapłaństwa. To tu ukazał się Apostołom po Zmartwychwstaniu. To tu, po Wniebowstąpieniu, jak mówią Dzieje Apostolskie, z obawy przed Żydami zgromadzili się bojaźliwi uczniowie. Tę trudną sytuację wyczekiwania, nie wiadomo na co i na kogo, poprawiał tylko jeden fakt, w Wieczerniku pomiędzy uczniami była Maryja, była Matka Najświętsza. A tam, gdzie jest Ona, jest zawsze Nadzieja. Nadzieja to drugie imię Maryi.
Kilka dni wcześniej Apostołowie otrzymali od Jezusa nakaz głoszenia Ewangelii. Mieli iść na krańce świata, mieli głosić Dobrą Nowinę wszelkiemu stworzeniu i sprawować sakramenty. Mieli iść, mieli głosić i chrzcić, ale brakowało im nie tylko odwagi lecz również i zrozumienia tego, co mają czynić. Nie wiedzieli, jak i co mają mówić i po prostu, najzwyczajniej w świecie ogarnięci byli strachem. Bo skoro za prawdę zabito ich Mistrza i Nauczyciela, to dlaczego inaczej mianoby obejść się z nimi? Wyobrażacie sobie Kościół, całe jego bogactwo łaski i mądrość Ewangelii, Kościół zamknięty w jednym pomieszczeniu z zasłoniętymi oknami i zaryglowanymi drzwiami? Strach i tchórzostwo, niewiedza, pustka w sercu i w głowie. Taka była sytuacja Kościoła przed zesłaniem Ducha Świętego. I nagle wszystko się zmieniło.
Jak podaje Pismo Święte: „wtem dał się z nieba słyszeć szum, jak gdyby uderzenie gwałtownego wiatru”. Pomyślmy tylko, ile w tym wietrze musiało być mocy! Jakaż musiała być jego siła! Apostołowie w większości byli rybakami i podczas długich godzin pracy spędzonych na Jeziorze Galilejskim musieli stawić czoła nie jednemu huraganowi, z niejednym wiatrem się zmierzyli. Jednak ten wiatr nie wzbudził w nich strachu, ale wprost przeciwnie – zrodził w ich sercu odwagę.
Mówi biblijny tekst, że powiewem tym napełnił się cały dom, cały Wieczernik, czyli cały Kościół. Potem, czytamy dalej: „ukazały się im także języki jakby z ognia, które się rozdzieliły i na każdym z nich spoczął jeden”. Wiatr i ogień. Bezgraniczność i żar. To jest, Moi Drodzy, definicja Ducha Świętego: Duch Święty to cała boża miłość dla całego świata.
„I zostali napełnieni Duchem Świętym”. Na skutki tego wydarzenia nie trzeba było długo czekać! Nagle drzwi Wieczernika otwarły się z hukiem i uczniowie wybiegli na ulicę. Ileż w tym wszystkim musiało być entuzjazmu! Ileż zapału! Nikt już niczego się nie bał! Apostołom nie straszne były się szykany i groźby, więzienia, tortury, biczowania i kamieniowania. Nie straszna im była śmierć. Zrozumieli wreszcie naukę Zbawiciela, którą Ten przekazywał im przez trzy długie lata. Zrozumieli, co to znaczy nadstawiać drugi policzek, miłować bliźniego swego jak siebie samego, obumierać jak ziarno pszenicy, by móc samemu przynieść plon. Zrozumieli mądrość przypowieści o Siewcy i Synu marnotrawnym, pojęli naukę, której wcześniej nie byli w stanie pojąć. To właśnie dzięki Zesłaniu Ducha Świętego Apostołowie z uczniów stali się nauczycielami narodów. Stali się ludźmi dającymi przykład najwyższej miłości. Z tchórzów przeobrazili się w bohaterów. Stali się ludźmi gotowymi ponieść śmierć za prawdę o Bogu, o człowieku, o prawdziwych wartościach i życiu nadprzyrodzonym.
Dar Ducha Świętego jest dany ludziom wszystkich czasów i pokoleń. Cud Pięćdziesiątnicy powtarza się nieustannie dzięki Kościołowi. On dzieje się na naszych oczach! Ludzie z grzeszników stają się świętymi. Tchórze stają się bohaterami. Zamknięci w sobie egoiści – altruistami. Poganie – uczniami Chrystusa. Tak właśnie działa Duch Święty. Posłuchajcie kilku przykładów:
28 sierpnia 2013 r. doszło w Afganistanie do ataku Talibów na polską bazę wojskową w Gazni. Podczas walk, w sytuacji największego niebezpieczeństwa, 24-letni amerykański sierżant Michael Ollins zasłonił własnym ciałem nieznanego sobie polskiego żołnierza, ppor. Karola Cierpicę. Amerykanin zginął na miejscu. Polak ocalał.
Czy ktoś potrafi racjonalnie wytłumaczyć to zachowanie? Gdyby ten polski żołnierz był jego przyjacielem, członkiem rodziny można byłoby to jeszcze zrozumieć. Miłość, która potrafi przekroczyć nawet instynkt samozachowawczy, strach przed śmiercią, chęć ocalenia swojego życia jest właśnie darem Ducha Świętego.
Rocky i Julia Abalsamo zawarli małżeństwo w 1938 r. i przeżyli ze sobą 55 lat do dnia, w którym Julia nie wybudziła się po operacji serca. Po śmierci żony Rocky przez kolejne 20 lat codziennie przychodził na cmentarz w Bostonie i całymi dniami przesiadywał przy jej grobie. Prawie nie jadł i nie pił tylko godzinami rozmawiał z ukochaną. Zmarł w styczniu ubiegłego roku i został pochowany obok swojej małżonki. Miłość, która nie patrzy na siebie, która gotowa jest ponosić ofiary, miłość, która jest cierpliwa i silniejsza niż śmierć jest właśnie darem Ducha Świętego.
16 lutego tego roku cały świat obiegły przerażające zdjęcia przedstawiające bestialskie morderstwo 21 Koptów, egipskich chrześcijan, dokonanych przez muzułmanów. Koptowie zostali zarżnięci jak zwierzęta na plaży. W obliczu nieuniknionej śmierci ludzie ci nie błagali o łaskę, nie zaparli się wiary, ale ostatnimi słowami przyzywali imienia Jezusa. Gdy później egipska telewizja przeprowadziła wywiad z matką jednej z ofiar, dziennikarz zadał jej pytanie, co by zrobiła, gdyby na ulicy spotkała mordercę jej syna? Ta po chwili odpowiedziała: „Przygotowałabym mu kolację, zaprosiłabym go do stołu, i powiedziała, jak wielkiej zbrodni się dopuścił i jak wiele miłosierdzia ma dla niego Bóg”. Miłość, która nie boi się powiedzieć prawdy, miłość, która przebacza nawet tak wielkie zbrodnie, jak zabójstwo ukochanego dziecka jest bez wątpienia darem Ducha Świętego.
W Ewangelii według św. Jana często czytamy, że Duch Święty określany jest mianem Pocieszyciela. Niestety polski przekład w tych miejscach nie jest do końca wierny greckiemu tekstowi, w którym został spisany Nowy Testament. Oryginalny tekst używa słowa: Paraklet. Słownik języka greckiego wyjaśnia, że słowo Paraklet pochodzi z terminologii prawniczej i oznacza adwokata, osobę wezwaną do pomocy oskarżonemu podczas procesu, albo inaczej orędownika, którego głównym zadaniem jest stawiać się za kimś przed oskarżycielem. Jest więc Duch Święty naszym Parakletem, Adwokatem, Orędownikiem, ale nie pierwszym lecz drugim, ponieważ Nowy Testament identyczne zadanie obrony człowieka przypisuje Synowi Bożemu – Jezusowi Chrystusowi. W tym kontekście trzeba czytać słowa Pana Jezusa zapisane u św. Jana: „Ja zaś będę prosił Ojca, a innego Parakleta da wam, aby zawsze był z wami”.
W zbawczym planie Boga względem świata specjalną rolę odgrywa trzeci Paraklet, trzeci Adwokat, czyli  Najświętsza Maryja Panna. W prastarej łacińskiej Antyfonie Salve Regina, śpiewamy „Eia ergo Advocata nostra” „Przeto Orędowniczko nasza”, i tu znowu stajemy przed problemem tłumaczenia, ponieważ łacińskie „Eia” jest okrzykiem smutku i boleści. Dosłowne tłumaczenie tych słów powinno więc brzmieć: „Krzyczę w bólu, Adwokatko nasza!”. Tradycja Kościoła określa Maryję mianem „Orędowniczki, Pośredniczki i Pocieszycielki naszej”. I rzeczywiście Maryja jest Tą, która nas broni przed zakusami złego ducha, pomaga i wspiera, podnosi nas z naszych upadków i wspomaga nas w drodze do nieba, abyśmy nie ustali w nieustannym procesie naszego nawracania się i upodobniania do Jezusa.
Niech więc w naszych sprawach i w sprawach naszych bliskich orędują przed obliczem Boga Ojca potężni Orędownicy i Adwokaci: Syn Boży, Duch Święty i Matka Boska, niech to uciekanie się do nich stanie się naszym nawykiem, stanie się czymś tak oczywistym jak oddech, aby łaska Boża, która tak obficie rozlała się w dniu dzisiejszym na cały Kościół pomnażała w nas życie wiary, nadziei i miłości oraz dodawała nam sił w pielgrzymce ku bramom wiecznego zbawienia. Amen.
 Vas Spirituale  ora pro nobis!