piątek, 21 grudnia 2012

Kilka myśli na Rok wiary, cz. I


       Od 11 października tego roku przeżywamy Rok wiary. Ojciec święty Benedykt XVI zachęca nas do tego, abyśmy zadali sobie pytanie o sens wiary, o to czym ona jest, i jak tą wiarą Kościół dziś żyje.
Czym jest wiara? Szukając jakiejś definicji wiary nie będziemy przytaczać tu wielkich dogmatycznych wypowiedzi Soborów i papieży, ale dla naszych rozważań przyjmijmy, że wiara to "życie w zaufaniu względem Boga i w przyjaźni z Chrystusem".
Wiara rozumiana w ten sposób z całą pewnością nie jest rzeczywistością statyczną. To nie jest coś, co zostało dane człowiekowi raz na zawsze. Na wiarę nie można patrzeć tak, jak się patrzy na zdjęcie, które stoi na kominku. Wprost przeciwnie. Rzeczywistość wiary jest rzeczywistością niezwykle dynamiczną i dlatego należy patrzeć na nią nie jak na zdjęcie, ale jak na film akcji. Raz wierzymy mocniej, a raz słabiej i dlatego o wiarę trzeba dbać, i dlatego o wiarę trzeba się troszczyć, i dlatego wiarą nie można się bawić, bo wiarę można też stracić.
Ojcowie pustyni, czyli pustelnicy z pierwszych wieków chrześcijaństwa mówili, że wiara jest jak morska fala, raz jesteśmy bliżej Boga, a raz dalej, raz bliżej, raz dalej i często musimy zadawać sobie pytania o to, gdzie na tej fali, gdzie na tej sinusoidzie ja się dziś znajduję. Czy jestem blisko, czy daleko od Pana Boga? Do jakiego stopnia stałem się człowiekiem chrystusowym? Co się ostatnio wydarzyło w moim życiu duchowym? Czy postąpiłem kilka kroków do przodu, czy wprost przeciwnie, oddaliłem się od Chrystusa? Jak traktuję Boga? Jak traktuję Kościół?
Żyć wiarą. Cóż to znaczy?
Kiedy mówimy o wierze, zawsze musimy mieć na myśli podwójne znaczenie tego słowa. Pierwsze z nich to moje, rzecz by można najbardziej osobiste i intymne, przeżywanie relacji z Bogiem. To jest to wszystko, co kryje się pod słowami "Ja wierzę". To właśnie owa fala, o której już mówiliśmy. Jest jednak i drugie oblicze wiary, o którym, mówię to z przykrością, zapomina się dzisiaj niemalże zupełnie. Jest to przedmiot wiary, czyli to, co zostało przez Boga objawione, a co podane jest przez Kościół do wierzenia. To depozyt wiary, czyli skarbiec katolickich prawd. Katolickie dogmaty, nauczanie papieży, etc.
Przez około piętnaście wieków istnienia chrześcijaństwa nie było żadnych problemów z takim rozumieniem wiary. Proces wierzenia wyglądał w ten oto sposób - moje "credo", moje "wierzę", pokrywa się z "credo" i z "wierzę" Kościoła. To było gwarantem i jednocześnie probierzem ortodoksyjności i prawowierności chrześcijanina. Znacie zapewne pieśń „Com przyrzekł Bogu przy chrzcie raz”. Kolejne jej wersety brzmią: „w to wierzyć zawsze mocno chce, bo tego Kościół uczy mnie, w nim żyć, umierać pragnę”. To jest właśnie to. Ja wierzę moją wiarą w to, co Kościół podaje do wierzenia. 
Dlaczego przez piętnaście wieków nie było problemów z takim rozumieniem wiary? Otóż wraz z reformą protestancką doszło do rozdziału pomiędzy tymi dwiema rzeczywistościami. Marcin Luter powiedział, że nie potrzebuje Kościoła, aby ten mówił mu w co ma wierzyć. Powiedział, że nie potrzebuje hierarchii, papieża, biskupów, księży, aby tłumaczyli, aby objaśniali mu prawdę objawioną, ponieważ tę prawdę można odkryć w pojedynkę, czytając Pismo Święte. Luter uwierzył w jednoznaczność pisanego słowa i to był jego błąd. Przekonuje nas o tym ogromna ilość wspólnot protestanckich, które powstały i ciągle powstają, opierając się na tym samym fałszywym założeniu, a mianowicie, że Pismo Święte może być prawdziwie/właściwie interpretowane w oderwaniu od Tradycji Kościoła, od sposobu, w jaki było ono rozumiane przez wszystkie pokolenia wierzących.
Wiem, że słowa te brzmią strasznie poważnie, bardzo po akademicku, ale myślę, że pomogą nam one zrozumieć to, co się wokół nas dzisiaj dzieje na płaszczyźnie wiary, a mianowicie jej niemalże totalną protestantyzację. Po latach okresu komunistycznego, w którym mówiono nam, że "Boga nie ma", że "Bóg to opium dla ludu", nadszedł czas, głoszenia nauki jeszcze bardziej perfidnej, jeszcze bardziej przewrotnej. Mówi się nam bowiem, że: "Bóg może i jest, ale nie mówi się jaki jest? Mówi się nam, że: "Kościół nie ma wyłączności na prawdę o Bogu, co więcej Kościół może ograniczać nasze relacje z Bogiem. Mówi się nam, że: "Równie dobrze można kochać Boga nie chodząc do Kościoła". "Można Go kochać na przykład mieszkając przed ślubem z dziewczyną". "Można Go kochać nie słuchając się papieża, biskupa, proboszcza". Mówi się nam, że: "Każdy może mieć swojego Boga, swoje przykazania, reguły postępowania, które jeśli będzie trzeba, należy zmienić".
Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, że właśnie takie spojrzenie na Boga podsuwa się nam codziennie z przekazu telewizorów i z internetowych stron, eliminując konsekwentnie pośrednictwo Kościoła z procesu przekazywania prawd wiary. Ktoś może powiedzieć, że zjawisko to jest jakąś wypadkową pewnych ślepych procesów dziejowych, ale przy bliższym spojrzeniu na problem, bardzo trudno jest nie postawić pytania, czy aby to wszystko, co mówi się przeciw Kościołowi, papieżowi, biskupom, księżom, siostrom zakonnym nie jest elementem jakiejś przemyślanej taktyki, nie jest etapem jakiejś wojny, którą od dłuższego czasu toczy się przeciw Katolicyzmowi i cywilizacji łacińskiej?
 Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

poniedziałek, 3 grudnia 2012

O niektórych aspektach prawa regulującego celebrację Mszy świętej - referat wygłoszony na rejonowym spotkaniu księży w Sandomierzu w dniu 3 grudnia 2012 r.

Czcigodni Księża!

Chciałbym, aby mottem dla całego tego wystąpienia, poświęconego niektórym aspektom prawa regulującego celebrację Mszy Świętej były słowa Ojca świętego Benedykta XVI wypowiedziane podczas audiencji generalnej w dniu 4 października b.r. Papież powiedział wtedy między innymi:

„Jeśli w celebracji liturgicznej nie wyłania się centralność Chrystusa nie mamy do czynienia z liturgią chrześcijańską. (…) Bóg działa za pośrednictwem Chrystusa i my nie możemy działać inaczej jak tylko przez Niego i w Nim. Każdego dnia musi rosnąć w nas przekonanie, że liturgia nie jest naszym działaniem, lecz jest działaniem Boga w nas i wraz z nami”.

Sens całego prawa liturgicznego, a co za tym idzie wszystkich zagadnień, które za chwile zostaną tu poruszone, można więc sprowadzić do jednego wspólnego mianownika, a mianowicie absolutnej centralności Chrystusa w każdym słowie i w każdym geście wypowiadanym lub wykonanym przez nas w czasie celebracji.
25 marca 2004 r. Kongregacja Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów wydała dokument Redemptionis sacramentum, noszący podtytuł Instrukcja dotycząca niektórych spraw, które należy zachowywać i unikać podczas celebracji Najświętszej Eucharystii. W pierwszej części Instrukcji jej autorzy pragną zwrócić naszą uwagę na dwie niezwykle istotne kwestie, które w dużej mierze wpływają na deformację ducha celebracji, a w konsekwencji na łamanie liturgicznej dyscypliny prawnej.
 Pierwszą z nich jest fałszywa koncepcja wolności, rozumiana jako odejście od litery prawa, odejście od zasad, które mają nas ograniczać i zniewalać. W liturgicznej praktyce przejawia się to przede wszystkim poprzez lekceważenie rubryk oraz wprowadzanie do celebracji słów i gestów nie przewidzianych przez przepisy. Drugą kwestią jest ignorancja, czyli niewiedza, niezrozumienie, tak wiernych, jak i samych duchownych, właściwego sensu liturgii. Liturgia bowiem nie należy do nas, nie jest naszą prywatną modlitwą, ale jest par excellence modlitwą Kościoła i dokładnie w taki sposób przedstawia ją kan. 837 §1 KPK, kiedy mówi:
  
„Czynności liturgiczne nie są czynnościami prywatnymi, lecz czynnościami samego Kościoła, który jest sakramentem jedności, a mianowicie ludem świętym zebranym i zorganizowanym pod przewodnictwem biskupa”.

Liturgia nie może więc wypływać z naszej fantazji, naszej kreatywności, czy teatralności, z mentalności, „co by tu jeszcze można ulepszyć”, ponieważ, jak pisał kard. Ratzinger w znanej zapewne wszystkim książce Duch liturgii:

„Tak sprawowany kult nie jest już wznoszeniem się do Boga, lecz ściąganiem Boga w dół”.

Stąd też KPK w kan. 846 §1, kanonie, który rzec by można stoi na straży świętości liturgii, a co za tym idzie świętości samego Boga, stanowczo zakazuje tego typu praktyk. Cytuję:

„Przy sprawowaniu sakramentów należy wiernie stosować się do ksiąg liturgicznych zatwierdzonych przez kompetentną władzę. I z tej racji nikomu nie wolno własna powagą czegokolwiek do nich dodawać, pomijać lub zmieniać”.

Zadanie zatem jakie stoi przed nami, Czcigodni Księża, jest zgodne z prawem sprawowanie świętych misteriów, aby wszyscy, którzy uczestniczą we Mszy Świętej otrzymywali nie tylko autentyczny obraz świętej liturgii, nie tylko przeżyli moment, który jednoczy niebo i ziemię, który pozwala nam już tu i teraz uczestniczyć w liturgii niebieskiego Jeruzalem, ale również by otrzymali oni ortodoksyjny przekaz katolickiej wiary w myśl tradycyjnej zasady teologicznej od wieków wyrażanej słowami: „Lex orandi, lex credendi”. Dodam jeszcze tylko, że kan. 214 KPK „zgodne z przepisami sprawowanie kultu Bożego” określa jako  „prawo wiernych świeckich”.

I.       Właściwe przygotowanie do sprawowania Mszy Świętej
Celebracja Mszy Świętej ma być centrum całego życia, tak osobistego każdego katolika, jak również parafialnego (społecznego) i dlatego sprawowanie Eucharystycznej Ofiary jest najważniejszym ze wszystkich obowiązków proboszcza i współpracujących z nim księży. Kapłan powinien więc być postrzegany przez wiernych, nie tyle jako organizator życia społecznego parafii, ale nade wszystko jako mąż boży, który sprawuje święte misteria. Prawdę tę w taki oto sposób wyraża kan. 904:

„Pamiętając o tym, że w tajemnicy Ofiary eucharystycznej dokonuje się ustawicznie dzieło zbawienia, kapłani powinni często odprawiać, a zaleca się usilnie codzienne odprawianie, które nawet gdy nie ma wiernych, stanowi czynność Chrystusa i Kościoła, która jest wypełnieniem głównego ich zadania”.

Ustawodawstwo kościelne w kan. 909 zwraca również uwagę na należyte przygotowanie kapłana do przeżycia przez niego Mszy Świętej, a po jej zakończeniu na złożenia Bogu dziękczynienia. Stąd też wierni powinni być pouczeni, że w czasie bezpośrednio poprzedzającym, jak i następującym po celebracji, nie powinni zaprzątać głowy kapłana sprawami, które można załatwić w innym czasie.
Kolejną kwestią, którą chcę poruszyć jest sprawa postu eucharystycznego. Na początek trochę historii. Do 1953 r. dyscyplina kanoniczna wymagała od tych, którzy pragnęli przystąpić do komunii świętej zachowania postu od północy. Kanon 858 KPK z 1917 r. regulował tę praktykę w następujący sposób. Cytuję:

„Qui a media nocte ieiunium naturale non servaverit, nequit ad Sanctissimam Eucharistiam admitti”. (Kto od północy nie zachowa postu naturalnego nie może być dopuszczonym do Najświętszej Eucharystii).

            Ten sam kanon zezwalał na złagodzenie postnej dyscypliny tylko w dwóch przypadkach w niebezpieczeństwie śmierci oraz w  konieczności zapobieżenia znieważeniu Eucharystii. W 1953 r., Pius XII, Konstytucją Apostolską Christus Dominus, zwolnił od zachowania tego przepisu prawa niektóre grupy społeczne jak: chorych, robotników, tych, którzy mieli do przebycia daleką drogę do kościoła i zezwolił na to, aby był zachowywany post trzygodzinny. Cztery lata później, w Motu Proprio Sacram Comunionem papież Pacelli rozszerzył tę normę na wszystkich wiernych.
            Obecna kodyfikacja z 1983 r. w kan. 919,  w ten oto sposób reguluje to zagadnienie:

§1 Przystępujący do Najświętszej Eucharystii powinien przynajmniej na godzinę przed przyjęciem Komunii św. powstrzymać się od jakiegokolwiek pokarmu lub napoju, z wyjątkiem tylko wody i lekarstw”.
§ 2 „Kapłan, który tego samego dnia sprawuje dwa lub trzy razy Najświętszą ofiarę, może przed drugim lub trzecim sprawowaniem coś spożyć, chociażby nie zachodziła przerwa jednej godziny”.

Post eucharystyczny, Czcigodni Księża, w ujęciu doktryn kanonicznej, nie jest mało znaczącą, drugorzędną normą prawa, ponieważ służy on naszemu rozwojowi duchowemu, czyli głębszemu i bardziej świadomemu przeżywaniu Misterium Eucharystycznego. Dlatego normy postne, dodajmy nie tak wymagające, jak te, które obowiązywały całkiem do niedawna, powinny być zachowywane przez nas z całą starannością.
 Posoborowa reforma liturgiczna zezwoliła na nowe możliwości uczestnictwa we Mszy świętej wiernym świeckim, lecz jednocześnie postawiła przed nimi wymagania, tak należytego przygotowania się do liturgii, jak i właściwego w niej uczestnictwa. Dlatego też kapłani powinni zwracać uwagę nie tylko na odpowiedni dobór osób do wykonania poszczególnych czynności liturgicznych, ale również na ich styl życia, wyrażający się w sposobie ubioru i reprezentowanej przez nich kulturze osobistej. W myśl przepisu Instrukcji Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów Immensae caritatis z 29.01.1973 r., kapłani powinni zadbać o to, aby wybór osób świeckich do czytania lekcji, modlitwy wiernych, czy ministrantury nie był dla wiernych, już nie tylko zgorszeniem, ale i zaskoczeniem.

II.        Materia i forma Sakramentu ołtarza
Dwutysiącletnia Tradycja Kościoła łacińskiego, w przeciwieństwie do Tradycji Kościołów Wschodnich (DH 1303) dopuszcza do sprawowania Najświętszej Ofiary jedynie chleb przaśny, czyli taki, który jest wykonany z pszennej mąki i wody. Wynika więc z tego, że każdy inny chleb nie przygotowany z tego typu mąki nie jest właściwą materią do sprawowania Eucharystii.
W tym miejscu chcę poruszyć kwestię niezwykle ważną, a mianowicie hostii bezglutenowych przeznaczonych dla osób chorych na celiakię, czyli nietolerancję glutenu zawartego w zbożach. Według wypowiedzi Kongregacji Doktryny Wiary z 1982 r. hostie całkowicie pozbawione glutenu nie są ważną materią do sprawowania sakramentu. Mając więc w swoich parafiach wiernych chorych na tę chorobę należy zatroszczyć się dla nich albo o hostie z obniżoną zawartością tego składnika, albo udzielać im komunii świętej jedynie pod postacią wina.
Wino używane do celebracji Mszy Świętej musi pochodzić z naturalnie fermentowanych winogron. Następnie podczas ofertorium należy dodać do niego niewielką ilość wody. Według orzeczeń rzymskich kongregacji wino, które byłoby zupełnie pozbawione alkoholu, lub które posiadałoby go w ilości powyżej 20% nie nadaje się do użycia przy sprawowaniu Mszy Świętej. Podobnie jak w przypadku chleba, dołożenie do wina jakichkolwiek innych substancji, która zmieniałaby naturalny charakter materii czyni taką celebrację nieważną. Zarówno w przypadku chleba jak i wina należy pilnie dbać o to, aby były one świeże, a w przypadku celebracji Mszy świętej na zepsutych składnikach eucharystycznej materii, należy taką celebrację powtórzyć. Nawet jeśli zachodzą tylko wątpliwości co do tego. Msza Święta jest bowiem zbyt cennym darem, aby konkretne łaski i duchowe owoce z niej wypływające mogłyby być nieudzielone wiernym, żywym czy zmarłem, ze względu na naszą niedbałość w tej kwestii.
Co do formy Sakramentu Ołtarza, myślę, że nie ma potrzeby abyśmy się długo rozwodzili nad tym tematem. Według nauczania katolickiego zdefiniowanego dogmatycznie orzeczeniem Soboru we Florencji (1439 r). „Forma huius Sacramenti sunt verba Salvatoris”. (Formą tego sakramentu, są słowa Zbawiciela). Kto więc, czy to celebrując, czy koncelebrując Mszę św. nie wypowiedziałby zupełnie, lub nie wymówiłby wyraźnie wszystkich słów konsekracji sprawowałby Eucharystyczną Ofiarę nieważnie.

III.     Wykroczenia podczas sprawowania liturgii słowa
Instrukcja Redemptionis sacramentum do najczęstszych nadużyć w tej kwestii zalicza:
- Nie przemyślenie i nie przemodlenie treści głoszonych kazań. Kapłan na ambonie ma bowiem nie tylko przekazać i tłumaczyć poszczególne prawdy wiary, ale nadto ma dokonać tego posługując się językiem znamionującym wysoki poziom kultury osobistej. 
- powierzanie głoszenia homilii osobom świeckim, klerykom, siostrom lub braciom zakonnym. Jak głosi kan. 767 §1: „Homilia stanowi część samej liturgii i jest zarezerwowana dla kapłana lub diakona”. Stąd też nie wolno powierzać tej posługi nikomu, kto nie miałby przyjętych święceń diakonatu.
Do dwóch powyższych pragnę dodać zastępowanie Credo nicejsko-konstantynopolitańskiego innymi formami wyznania wiary. Choćby „Wierzę w Ciebie Boże żywy”. I nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla tej praktyki sprawowanie tzw. "Mszy dla dzieci". Lepiej jest bowiem skrócić homilię, niż „nadrabiać” czas poprzez opuszczenie wyznania wiary.

IV.     Niektóre zagadnienia związane z liturgią eucharystyczną
Chcę w tym miejscu zatrzymać się nad dwiema kwestiami. Pierwszą z nich potraktuję jedynie hasłowo. Chodzi mi mianowicie o wybór modlitwy eucharystycznej. Czcigodni Księża, proszę nie zapominać, że Mszał Rzymski ma ich więcej niż tylko jedną.
Druga kwestia jest niezwykle aktualna i ostatnimi czasy wywołuje wśród wiernych wiele dyskusji. Chodzi o temat bardzo delikatny, a mianowicie pomijania publicznych grzeszników przy udzielaniu komunii św. Myślę tu choćby o parlamentarzystach, z których wielu mieniących się katolikami zagłosowało ostatnio przeciwko prawu do życia dzieci niepełnosprawnych. Zainteresowanych teologiczno-prawnym wykładem tego zagadnienia odsyłam do znakomitego tekstu ks. kard. Raymonda Burkea, Prefekta Trybunału Sygnatury Apostolskiej. (Tekst ten można znaleźć w podwójnym numerze Christianitas z 2011 r.) W tym miejscu pozwolę sobie tylko na przytoczenie końcowych wniosków ks. kard., które powinny być dla nas wyznacznikiem właściwego zachowania się w tego typu sytuacjach: 
- po pierwsze: spójna dyscyplina kanoniczna stwierdza, że istnieją sytuacje, w której ktoś może nie otrzymać Komunii św., niezależnie od jego osobistego przekonania, że jest tego godzien. 
- dyscyplina ta jest wymagana przez niewidzialne więzy komunii, które łączą nas z Bogiem i z sobą nawzajem. Stąd też Kościół słusznie przyjmuje, że osobie z uporem trwającej w jawnym grzechu ciężkim brakuje wewnętrznych więzów komunii, czyli stanu łaski wymaganego do godnego przyjęcia Eucharystii; 
po trzecie dyscyplina ta nie jest karą, ale jest związana z ochroną świętości Eucharystii i z troską nie tylko o samego wiernego, który przystępując w nieodpowiednim stanie do stołu pańskiego popełniłby kolejny ciężki grzech, ale również z troski o innych wiernych, którzy zostaliby wprowadzeni w błąd przez to grzeszne przyjęcie Komunii;
- po czwarte ową dyscyplinę stosuje się do jakiegokolwiek publicznego, ciężko grzesznego zachowania, które godzi poważnie w prawo Boże. 
- dyscyplina ta wymaga od kapłana, aby odmówił sakramentu osobom jawnie niegodnym (…). Osoba grzesząca ciężko i w sposób jawny musi wpierw zostać napomniana, by nie podchodziła do Komunii Świętej. 
i wreszcie dyscyplina ta ma być stosowana przez szafarzy Eucharystii i żaden autorytet kościelny, w żadnym wypadku, nie może zwolnić szafarza z tego obowiązku, ani nie może dawać wytycznych, które byłyby z nim sprzeczne.

V.    Dyscyplina kanoniczna dotycząca intencji mszalnych
Zdaję sobie sprawę z tego, że temat ten jest niezwykle dyskutowany. To co za chwilę tu usłyszycie, Czcigodni Księża jest normą prawa, która powinna być przez nas zachowana, a której wprowadzeni w życie, jak wszystkie inne przepisy, za którymi nie stoją kościelne cenzury, pozostawia się naszemu sumieniu.
Normą generalną prawodawstwa kanonicznego jest sytuacja w której „kapłan sprawuje jedną Mszę św. dziennie"  (kan. 905§1).  Ot tej zasady  istnieją wyjątki przewidziane przez ustawodawcę. Według obowiązującej dyscypliny przedstawionej w Ogólnym Wprowadzeniu do Mszału Rzymskiego (nr 204) dopuszczalnym jest odprawianie więcej niż jednej Mszy świętej:
- w Wielki Czwartek, chodzi o Mszę krzyżma i Mszę Wieczerzy Pańskiej;
- w dniu Wielkiej Nocy, kto celebrował lub koncelebrował liturgię Wigilii Paschalnej może celebrować lub koncelebrować Mszę w dniu Paschy; 
-   w dniu Bożego Narodzenia kapłani mogą sprawować trzy Msze św.;
- we Wspomnienie Wszystkich wiernych zmarłych można odprawić również trzy Msze, aplikując jedną z nich ad libitum, czyli według własnej intencji, drugą za wiernych zmarłych, trzecią według intencji Ojca świętego (Benedykta XV, Konstytucja apostolska Incruentum altaris sacrificium z 10. 08. 1915 r.)
- dopuszczalne jest sprawowanie drugiej Mszy św. koncelebrowanej jeśli ma jej przewodniczyć biskup lub jego delegat np. podczas spotkań kapłańskich, synodu lub wizyt duszpasterskich;
- członkowie kapituł i instytutów życia zakonnego mogą z powodów dobra duszpasterskiego sprawować tego samego dnia Mszę św. konwentualną oraz dla wiernych;
Wszystkie te pozwolenia dopuszczają jedynie binację, a nie trynację.
W sytuacjach nadzwyczajnych, np. braku księży, katastrof naturalnych, wojny lub jak mówi kodeks iusta de causa (w jakiejkolwiek słusznej sprawie) ordynariusz miejsca może zezwolić dodatkowo, oprócz przypadków podanych powyżej, na binację. W przypadku trynacji Ordynariusz miejsca może się zgodzić na nią jedynie w niedzielę i święta obowiązkowe (nakazane) i w nadzwyczajnych sytuacjach duszpasterskich. Zgoda na możliwość sprawowania czwartej Mszy Świętej jest zarezerwowana jedynie dla Stolicy Apostolskiej. Poza wymienionymi wyżej przypadkami kapłan, który binuje lub trynuje łamie prawo.
 W niektórych sytuacjach prawo obowiązujące nie tylko może, ale i powinno być łagodzone przez epikeę, czyli etyczne uwolnienie od prawa. Zachodzi ono wtedy, kiedy w nadzwyczajnych okolicznościach, nieprzewidzianych przez prawodawcę, zachowanie prawa byłoby szkodliwe dla dobra jednostki lub wspólnoty. Taka sytuacja może zaistnieć chociażby podczas choroby kapłana lub naglącej potrzeby odprawienia kolejnej Mszy Świętej np. w sytuacji jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, kiedy rodzina zwraca się z taką prośbą. Jednak sytuacje nadzwyczajne nigdy nie mogą się stać regułą/normą zwyczajnego postępowania. Należy więc zadbać o to, aby w kwestii intencji mszalnych usunąć wszelkie pozory kupczenia tym, co mamy w Kościele najświętsze.
Ostatnia kwestia, którą pragnę poruszyć już bardzo krótko to sprawa koncelebracji. Kan. 902 daje zupełną wolność w wyborze formy odprawiania Mszy Świętej (celebracja indywidualna lub koncelebra), zaznacza jednak, że kapłani mają pełne prawo do sprawowania Eucharystii indywidualnie, jednakże nie w tym samym czasie, kiedy w danym kościele lub kaplicy sprawowana byłaby Msza koncelebrowana. Trzymając się zasad najstarszej tradycji Kościoła łacińskiego nie jest dopuszczalnym indywidualne odprawianie Mszy Wieczerzy pańskiej oraz Wigilii paschalnej.
Czym jest liturgia? - zapytał pewnego dnia cesarz Karol Wielki swego doradcę Alkuina, a ten bez wahania odparł: "Liturgia jest bożą radością". Aby odkryć autentyczną bożą radość potrzebne nam jest, Czcigodni Księża, zachowanie przepisów prawa, które wcale nie ograniczają naszej wolności, nie powodują, że stajemy się uboższymi materialnie, lecz wprost przeciwnie, uwalniają nas od egoizmu i czynią z nas prawdziwych współpracowników Boga w jego dziele zbawiania świata. Dziękuję za uwagę.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

niedziela, 28 października 2012

O porozumieniu z Metz, czyli dlaczego Sobór Watykański II nie potępił komunizmu? cz. I

"Historię trzeba napisać od nowa" prof. Paweł Wieczorkiewicz

       Pięćdziesiąt lat od rozpoczęcia Vaticanum II ciągle przychodzi stawiać nam pytania dotyczące, tak samej natury Soboru, jak i jego postanowień. Jednym z nich jest: Dlaczego biskupi, którzy przybyli do Rzymu, chcąc zwrócić się do świata językiem współczesnego człowieka, by na nowo ukazać mu piękno Kościoła oraz aktualność jego przesłania nie zabrali głosu w kwestii najbardziej palącej dla setek milionów wiernych, a mianowicie, w sprawie komunizmu? Jak to możliwe, że Sobór, który za swój cel obrał odczytanie "znaków czasu" oraz zmierzenie się z "problemami nowej epoki" nie chciał dostrzec tragedii setek milionów chrześcijan, katolików i innowierców, żyjących pod jarzmem dyktatury czerwonej gwiazdy i zdecydował się nie wspomnieć o tej bezbożnej ideologii ani słowem, nawet w Konstytucji pastoralnej o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes?

Komunizm potępiony
       Stanowisko Kościoła wobec komunizmu zostało jasno wyrażone w licznych dokumentach katolickiego Magistrium. Już Pius IX w 1846 r., w encyklice Qui pluribus, mówił o nim jako: "ohydnej i samemu prawu naturalnemu przeciwnej nauce, która, gdyby została przyjęta, stałaby się przyczyną całkowitej ruiny wszystkich praw, instytucji i własności, a nawet samego społeczeństwa". Tym samym tonem wtórował mu Leon XIII w encyklice Quod apostolici muneris określając komunizm jako: "śmiertelną zarazę, przenikającą do najgłębszych komórek społeczeństwa i narażającą je na pewną zgubę". Na ćwierć wieku przed Vaticanum II, Pius XI, znając dobrze z czasów swego pobytu w Polsce ogrom zbrodni dokonywanych w imię "walki klas" i "tryumfu mas robotniczo-chłopskich" ukazał w encyklice Divini Redemptoris nie tylko opłakane następstwa podążania za tą ideologią, ale wytkął też manipulacje światowej prasy, która milczała na temat komunistycznych okrucieństw mających miejsce w Rosji, Meksyku i Hiszpanii. Za pontyfikatu Piusa XII, 28 czerwca 1949 r., został wydany Decretum contra Communismum, w którym Święte Oficjum w ten oto sposób odpowiedziało na cztery postawione mu pytania:
"1. Czy godzi się zostać członkiem partii komunistycznej lub wspierać taką partię?
Negatywnie. Komunizm cechuje materializm i antychrystianizm; sami przywódcy komunistów, nawet jeśli twierdzą iż nie są przeciwko religii, jasno świadczą słowami i czynami o swojej postawie przeciwko Bogu, prawdziwej religii i Kościołowi Chrystusa.
2. Czy godzi się wydawać, propagować lub czytać książki, czasopisma lub ulotki, które szerzą doktryny komunistyczne lub w nich publikować swoje teksty?
 Negatywnie. Jest to zabronione mocą samego prawa.
3. Czy wierni chrześcijanie, którzy dokonują aktów opisanych w pytaniach 1 lub 2 mogą być dopuszczani do sakramentów?
Neagtywnie. Ponieważ zasady udzielania sakramentów nie dopuszczają do nich tych, którzy nie są w odpowiedniej dyspozycji.
4. Czy wierni chrześcijanie, wyznający materialistyczną i antychrześcijańską doktrynę komunistyczną, a przede wszystkim ci, którzy bronią jej lub ją propagują, za te czyny mocą samego prawa zaciągają na siebie ekskomunikę zarezerwowaną Stolicy Apostolskiej?
Pozytywnie".
       Ostatni raz w podobnym tonie Święte Oficjum zabrało głos w marcu 1959 r., a więc już za pontyfikatu Jana XXIII, zabraniając katolikom głosowania w wyborach na tych kandydatów, którzy nawet sami nie będąc członkami partii komunistycznej, zamierzali z nią politycznie współpracować.

Dwie encykliki papieża Jana
       Nauczanie Jana XXIII zawarte w społecznej encyklice Mater et Magistra krytykowało jeszcze, czy to wprost, czy pośrednio ustrój komunistyczny. W paragrafie 34, przywołując nauczanie swych poprzedników  "papież dobry" potwierdzał, że, "tezy tak zwanych komunistów pozostają w skrajnej sprzeczności z nauką chrześcijańską. Nie mogą też katolicy popierać w jakikolwiek sposób twierdzeń socjalistów, mimo że głoszą oni bardziej umiarkowane poglądy". Co prawda pośrednio, ale współgrają z powyższym stwierdzeniem słowa z paragrafu 216, w którym czytamy: "Wszystkim doskonale wiadomo, że w wielu krajach, z których niejedne posiadają starą kulturę chrześcijańską, tylu Naszych braci i synów, szczególnie nam z tej racji drogich, cierpi od wielu już lat bardzo srogie prześladowania. Ukazuje to wszystkim wyraźnie z jednej strony wspaniałą godność prześladowanych, z drugiej zaś wyrafinowane okrucieństwo prześladowców; a chociaż nie doprowadziło to jeszcze do nawrócenia tych ostatnich, skłania jednak wielu ludzi do przemyślenia tej sprawy".
       Jednakże w nowej, pisanej po kryzysie kubańskim encyklice Jana XXIII Pacem in terris komunizm nie został już napiętnowany. Co więcej, papież Roncalli przedstawił w niej teorię, która każe rozgraniczyć niezmienne doktryny filozoficzne od inspirujących się nimi ruchów historycznych. Te ostatnie, będąc w dużym stopniu podatnymi na różne zmiany zachodzące w społeczeństwie same ewoluują i czynią możliwym współpracę, która jeszcze do niedawna uchodziła za niemożliwą. (por. §§ 159 i 160). Innymi więc słowy: komunizm, inspirujący się niezmienną doktryną marksistowską należy potępić. Dopuszczalną jednak staje się współpraca z partiami komunistycznymi (podlegającymi przemianom) jeśli może ona "przynieść rzeczywiste korzyści", polegające na spełnieniu "słusznych dążeń ludzkich".
       Takie właśnie przedstawienie komunizmu pozwoliło wielu ojcom soborowym nie widzieć w nim już nieprzejednanego wroga, lecz raczej partnera w dyskusji nad tematami społeczno-politycznymi. Pytanie jednak pozostało. Co skłoniło Jana XXIII do zmiany stanowiska względem ideologii, która na swoich rękach miała krew dziesiątek milionów ludzkich istnień? Według Jeana Madirana, współczesnego historyka badającego to zagadnienie, u podstaw tej epokowej zmiany legło porozumienie zawarte pomiędzy przedstawicielami Watykanu i Patriarchatu Moskiewskiego (czyt. Kremla), kard. Tisseranta i metropolity Nikodema, które miało miejsce latem 1962 r. we francuskim mieście Metz.
Koniec części pierwszej
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

środa, 17 października 2012

Róbta co chceta?, czyli krótka myśl o chrześcijańskiej koncepcji wolności

       Nciu eub fujuw kipo ejdoj wehbi cfuj dodu ... - jak myślicie, czy wolność pisania polega na biciu w klawiaturę, gdzie popadnie? Jeśli tak, to proszę bardzo! nubai ucbu lab leboc lu wob. Oto dowód mojej niczym nieograniczonej wolności! Wyzwolenia się od tyranii gramatyki i ortografii! Sja foc nedisej dison lik dojkel.
        Niestety, w dzisiejszym świecie wolność rozumiana jest w taki właśnie sposób. Jest pojmowana w kategoriach prawa do robienia wszystkiego, na co ma się ochotę, wszystkiego, co nam się podoba. Co więcej, mówienie o tym, że pewne zachowania i wybory nie przystoją nam jako ludziom ponieważ przeczą naszej godności, traktowane jest jako dowód zniewolenia.
       A może wolność polega na czymś innym? Może polega ona na przylgnięciu do wartości i czynieniu tego, co powinniśmy robić? Aby zrozumieć lepiej to, co chcę powiedzieć pomyślmy przez chwilę o nauce gry na instrumencie. Początkowo dla każdego młodego pianisty, czy skrzypka wielogodzinne ćwiczenia są w pewnym sensie zniewoleniem, jednak, po jakimś czasie, okazuje się, że to, co nas ograniczało i nie pozwalało razem z innymi dziećmi grać w piłkę i bawić się w chowanego okazuje się drogą ku wyższej formie wolności. Jej pełniejsza wizja opiera się właśnie na umiejętności wykonywania pewnych czynności nie byle jak, nie jak popadnie, ale w coraz lepszy sposób. Wolność polega bowiem na zaakceptowaniu pewnych norm postępowania, rozwijaniu w sobie tych nawyków, dzięki którym możemy wybierać to, co jest dobre i odrzucać to, co jest złe. Innymi słowy: stajemy się bardziej wolni jedynie wtedy, kiedy stajemy się lepsi.
       W tak ujętej wolności z łatwością odkrywamy jej metafizyczny wymiar. Dzięki właściwemu wykorzystywaniu naszej wolnej woli - jak mawiał włoski filozof i teolog ks. Cornelio Fabro - uczestniczymy w akcie stwórczym Boga, stajemy się Jego współpracownikami w pomnażaniu dobra. Wybory, których dokonujemy w życiu nie są więc bez znaczenia, ale kwalifikują całe nasze istnienie w kategoriach dobra i zła. Dla ks. Fabro, wolność została nam dana przede wszystkim po to, abyśmy kształtowali samych siebie i czynili z nas stworzenia, które coraz bardziej i bardziej stają się godne swego ostatecznego celu, czyli spotkania z Bogiem. Nie z jakimś, abstrakcyjnym Bogiem filozofów, ale Bogiem-Jezusem Chrystusem, Drogą, Prawdą i Życiem, odwiecznym Słowem Ojca, które stało się człowiekiem i weszło w historię świata rodząc się z Maryi Dziewicy.
         Bóg żadną miarą nie jest wrogiem ludzkiej wolności, a Jego przykazania zostały nam dane po to, aby nas wewnętrznie wyzwalały. Dlatego Izraelici otrzymali Dekalog na krótko po ich wyjściu z Egiptu. Pan nie chciał bowiem, aby Jego lud stając się zewnętrznie wolnym pogrążył się w  niewolniczej mentalności ducha. Stąd też oddawanie należnej czci Bogu, okazywanie szacunku rodzicom, ludzkiemu życiu, troska o czystość serca i ciała, przestrzeganie prawa własności, bycie uczciwym i sprawiedliwym w stosunku do innych ludzi - są nawykami istot wolnych, a nie dowodem ich zniewolenia. Kto zaś ucieka od tego rozumowania pogrąża się w jednej z największych, jeśli nie w największej iluzji współczesnego świata. A więc kiolsd nju foft didu dajn czy prawdziwa wolność, dobro i wieczne szczęście? Wybór należy do Ciebie!
Virgo Clemens - ora pro nobis!

poniedziałek, 1 października 2012

Z różańcem przed kliniką aborcyjną, czyli myśl o zabijaniu nienarodzonych dzieci

       Klinika aborcyjna w Buffalo nie ma okien. Ma tylko drzwi i duży parking. Właściwie dwa duże parkingi. Podobno miała kiedyś szyby jak wszystkie inne domy, ale jej właściciele zdecydowali zastąpić je deskami, rzecz jasna z troski o komfort psychiczny pacjentek. Nie trzeba było, by stresowały się przed zabiegiem widokiem stojących po drugiej stronie ulicy "wariatów z krzyżami".
       "Change your mind!", "For the love of God, please, don't do it!", "I buy your child!" - te okrzyki towarzyszą kobietom od parkingów do samego progu "kliniki". Niekiedy, ktoś bardziej odważny w akcie desperacji, podbiega do nich, jakby chcąc swoim ciałem zablokować im drogę, ale ręka ponad dwumetrowego, barczystego ochroniarza stanowczym gestem pokazuje wymalowaną na chodniku białą linię, znak wejścia na czyjś teren prywatny, największą świętość Ameryki, w tym przypadku, granicę pomiędzy życiem i śmiercią.
       Czasami zdarza się, że któraś z tych dziewczyn zawraca - tłumaczy mi pan Stanisław, Polak od kilkudziesięciu lat mieszkający w Ameryce. To ogromna radość. Dodaje wiary w to, co robimy. Nigdy nie zostawiamy je same sobie. Jesteśmy w stanie wesprzeć je materialnie, załatwić pomoc prawną jeśli zgodzą się tylko oddać swe dziecko do adopcji. Po chwili namysłu dodaje: A wie ksiądz, że nie przychodzą tu sami katolicy? Ta mała murzynka jest protestantką. Przychodzi tu codziennie i to już od wielu lat. Chyba od samego początku, od Roe vs. Wade. Tamten znowu jest ateistą. Myślę, że w takich chwilach, kiedy trzeba walczyć o życie do końca, wyznanie nie ma większego znaczenia. Pan Bóg może zadziałać przez kogokolwiek.
       Norma McCorvey kiedy po raz trzeci zaszła w ciążę miła 21 lat. Jak twierdziła była ona wynikiem gwałtu i dlatego zażądała możliwości "bezpiecznego jej przerwania". Sprawa trafiła do sądu stanowego i szczęśliwie pozostała na wokandzie na tyle długo, że dziewczyna "niechciane" dziecko musiała urodzić. W 1970 r. McCorvey, występując pod imieniem Jane Roe, zaskarżyła do Sądu Najwyższego prawo Teksasu, które zabroniło jej usunięcia ciąży. Sąd zaś, wyrokiem z 22 stycznia 1973 r. obalił antyaborcyjne ustawodawstwo w całym kraju, określając dzieciobójstwo jako "prawo fundamentalne, gwarantowane wszystkim kobietom przez amerykańską konstytucję", co oznaczało w praktyce, że żaden wyrok sądu, czy jakikolwiek inny zapis prawny nie może się tej legislacji sprzeciwiać ani jej ograniczać. 
       Ten dzień walki o życie nienarodzonych pod kliniką Planned Parenthood był szczególny, bowiem marsz w milczeniu z pobliskiego kościoła św. Róży z Limy oraz modlitwę różańcową prowadził biskup diecezji Buffalo, Edward Kmieć, potomek polskich emigrantów. Pod "domem bez okien" zgromadziła się ponad setka osób. W większości starszych, ale była tam i spora grupa młodych. Wyciągnęliśmy nasze różańce i zaczęliśmy się modlić. "Zdrować Maryjo", "Zdrowaś Maryjo", "Zdrowaś Maryjo" - jakże niezwykle brzmiały w tym miejscu słowa: "błogosławiony owoc żywota Twojego".
       Nie mogłem zupełnie skupić się na modlitwie. Gubiłem rytm słów i kolejne paciorki, patrząc na dziewczęta, które pospiesznym krokiem udawały się do "kliniki". Przygarbione, ukrywały swe twarze za dużymi szkłami przeciwsłonecznych okularów. Jakby już obawiały się konsekwencji tego, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby już wstydziły się tej strasznej zbrodni, która do końca ich życia miała wywrzeć na nich niezatarte piętno matki, która zabiła swoje dziecko. Po raz pierwszy słowo "aborcja" nabierało dla mnie właściwego znaczenia. Przestawało być ono jedynie książkowym hasłem, tytułem w prasowym artykule, a przybierało twarz konkretnej osoby, konkretnej kobiety, twarz dziecka, któremu nigdy nie będzie dane przejrzeć się w lustrze. Patrzyłem na nie i bałem się tego, co za chwilę miało nastąpić. Bałem się tego strasznie.
       Podczas półgodzinnej modlitwy przed "domem bez okien" na znajdujących się obok niego parkingach zatrzymało się siedem samochodów, z których wyszło dziesięć kobiet ... .
       Norma McCorney w 1994 przyjęła chrzest w jednej ze wspólnot protestanckich, a cztery lata później ogłosiła publicznie swą konwersję na katolicyzm. W lutym 2005 r. zaskarżyła do Sądu Najwyższego wyrok sprzed ponad trzydziestu lat, przyznając się do poświadczenia nieprawdy w czasie składania zeznań. Jej petycja została odrzucona.
       Człowiek może zgrzeszyć przeciw Bogu i jeśli tylko wykaże skruchę i chęć poprawy jego grzechy zawsze zostaną mu odpuszczone. Zagwarantowała nam to aż do skończenia wieków śmierć Zbawiciela na krzyżu. Kiedy grzeszymy przeciw drugiemu człowiekowi, zdolność do przebaczenia zależy już od stopnia jego przylgnięcia do Chrystusa. Kiedy zaś grzeszymy przeciw naturze, przeciw prawom, które nią rządzą, natura nie przebacza nam nigdy. A dzieciobójstwo jest właśnie tego typu grzechem. Kyrie eleison!
Mater Castissima - ora pro nobis!

wtorek, 25 września 2012

"Pakt Ribbentrop - Beck", czyli przyczynek do dyskusji o książce Piotra Zychowicza

       "Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju". (Łk, 14, 31-32)

       Kończę właśnie czytać najbardziej dyskutowaną książkę ostatnich tygodni - "Pakt Ribbentrop - Beck" Piotra Zychowicza. Jej główne tezy, casus belli uniwersyteckich profesorów i zwykłych fascynatów historii, można przedstawić w taki oto sposób: "Największym błędem polityki ministra Józefa Becka było odrzucenie propozycji Hitlera przystąpienia do Paktu Anty-Kominternowskiego, a co za tym idzie wspólnego uderzenia na Związek Radziecki. Drugi postulat wynika z pierwszego. W kolejnej fazie światowego konfliktu, już po upadku Sowietów i włączeniu się do wojny Stanów Zjednoczonych, realizując tylko i wyłącznie interesy naszego państwa, należało opuścić obóz faszystowski i stanąć po stronie zachodnich demokracji". Naukowa herezja, czy niewykorzystana szansa uratowania państwa przed niemalże całkowitym zniszczeniem? Oto mój głos w tej sprawie.
       Zacznę od pytania: Czy los mógł się obejść z Polską jeszcze okrutniej niż obszedł się z nią w rzeczywistości? Czy ktoś mógł dla nas napisać jeszcze gorszy scenariusz tej wojny? Spójrzmy na fakty! Pomimo tego, że Rzeczpospolita teoretycznie znalazła się w obozie państw zwycięskich została potraktowana nieporównywalnie gorzej niż wszyscy sojusznicy III Rzeszy (Włochy, Japonia, Węgry, Rumunia, Finlandia). Obszar naszego kraju skurczył się z 390 tys. do 312 tys. km². Straty terytorialne Polski wyniosły więc 20% jej przedwojennego stanu!!! Ludność zmalała z 35,3 mln w 1939 r. do 23,9 mln w nowych powojennych granicach. Inteligencja, nośna siła narodu, gwarantująca mu życie na odpowiednim poziomie kulturowo-cywilizacyjnym, na skutek działalności sowieckiego i hitlerowskiego okupanta, została zdziesiątkowana. Liczby mówią same za siebie. Polska straciła w wyniku działań wojennych i czerwono-brunatnego terroru: 58% adwokatów, 47% lekarzy, ponad 30% księży i kleryków oraz 30% pracowników akademickich. Jeśli dodamy to tych liczb ubytki demograficzne spowodowane powojenną emigracją, to naszym oczom ukaże się obraz Polski niemalże całkowicie wyjałowionej intelektualnie i pozbawionej elit. Uszczerbek materialny Rzeczpospolitej szacuje się na ponad 50 mld ówczesnych dolarów!!! Dodać może jeszcze warto, że ta astronomiczna cyfra wzrosła po zakończeniu działań wojennych, nie tylko na skutek łupieżczej działalność sowieckiego okupanta, ale również poprzez decyzje naszego brytyjskiego sojusznika, który wystawił rządowi RP rachunek za wydatki związane z jego działalnością na uchodźstwie w wysokości, bagatela, 13 mln funtów. 
       Jeśli był to najgorszy z możliwych scenariuszy, to moim zdaniem każdy inny, łącznie z tym, zaproponowanym przez Piotra Zychowicza był dla Polski lepszy. Jest na to sporo dowodów. Spójrzmy jak potoczyły się losy innych państw, które bardziej niż "narodowym honorem" kierowały się trzeźwą oceną zaistniałej sytuacji politycznej. Kto dziś ocenia negatywnie zachowanie rządu czechosłowackiego, który postawiony przed faktem rozbioru całego kraju, nie wydał rozkazu rozpoczęcia "honorowej wojny" z wkraczającymi wojskami Niemiec, Węgier i Polski? Kto dziś oskarża Węgrów, Rumunów czy Finów o wspólny z Niemcami atak na ZSRR, skoro państwa te stanęły przed wyborem albo sojuszu z Hitlerem albo całkowitej likwidacji? Jakie straty poniosły one w porównaniu z Polską? Prowadzona przez ich rządy polityka, służyła obronie życia obywateli, czy raczej przyczyniła się do ich eksterminacji? Jakie rozmiary przyjął na terenach tych państw holokaust? W którym z tych krajów wzniesiono wielkie obozy śmierci dla unicestwienia całych narodów i klas społecznych? Wszystko to skłania mnie osobiście do podpisania się pod słowami autora książki, że: "w dziejach narodów są chwile, gdy trzeba zacisnąć zęby i iść na bolesne koncesje. Ustąpić, aby ratować państwo przed zniszczeniem, a obywateli przed zagładą". Tym bardziej, że te koncesje i ustępstwa, w wizji Zychowicza, miały mieć tylko charakter przejściowy.
       Wiem, że wielu Polakom trudno jest się pogodzić z tym stwierdzeniem. Podejrzewam nawet dlaczego. Jako naród kochamy żyć legendami i dla wielu z nas historie o odwadze i brawurze naszych kawalerzystów, atakujących szablami czołgi stanowią nieodłączną część naszej narodowej tożsamości. Nic nie robimy sobie z faktu, że ta i jej podobne narracje zostały wyssane z niemieckiego palca propagandy jedynie po to, aby ośmieszyć polskich dowódców i ukazać ciężką dla najeźdźcy wojnę 39 r. jako krótkotrwałą "kampanię wrześniową". Jako naród przywykliśmy się chlubić tym, że "warszawskie dzieci szły śmiało w bój" podczas, gdy każda inna nacja wstydziłaby się tego, że podjęła walkę bez regularnych jednostek wojskowych. "My jedyni, my wybrani, niech inni patrzą jak polski żołnierz gotów jest umierać z honorem. Pan Bóg nam pobłogosławi, bo racja jest po naszej stronie". A Pan Bóg zwykł pomagać tym, którzy sami sobie pomagają, którzy potrafią używać nie tylko serca, ale i rozumu, a to właśnie rozum nakazywał nam w tamtym czasie nie grać roli strażaka Europy, bo nas na to, po zaledwie dwudziestu latach istnienia, stać nie było. To rozum podpowiadał, by nie bronić na przedpolach Warszawy, Poznania, Łodzi i Lwowa, interesów Paryża i Londynu nie mając żadnych gwarancji w szczerość alianckich deklaracji, podpisów i obietnic (patrz: Konferencja w Monachium z 1938 r.).
       Nieodrobiona lekcja ministra Becka z rozumnego prowadzenia polityki zagranicznej nie tylko ściągnęła na nasz kraj katastrofę niemieckiej i sowieckiej okupacji, nie tylko pozbawiła Polskę znacznej części jej terytorium, ale swymi konsekwencjami demograficznymi wpływa nadal na obraz naszej codzienności. Mam tu na myśli przede wszystkim pozbawienie Polski elit, ludzi serca, rozumu, wiary i honoru, którym przyszło umierać w Katyniu, Oświęcimiu, Majdanku, na barykadach powstańczej Warszawy, stepach Kazachstanu i Wyspach Sołowiowskich. Każdy, kto ma choć szczyptę krytycyzmu wobec informacji podawanych nam codziennie w telewizyjnych wiadomościach, wie że tak jest, że jesteśmy krajem bez elit! I drugie, być może jeszcze bardziej brzemienne w swych skutkach, to wdrukowanie w umysły blisko połowy naszych obywateli przeświadczenia, któremu hołdował minister Beck, a mianowicie, że polską politykę da się prowadzić lepiej i  skuteczniej z perspektywy stolicy innej niż Warszawa.
       Czy więc w 1939 roku na Zamku Królewskim w Warszawie należało podpisać pakt Ribbentrop-Beck? Moim zdaniem, dla dobra Polski i jej wszystkich obywateli, niezależnie od ich narodowości, dla dobra Europy i całego świata - tak, należało to zrobić!

czwartek, 20 września 2012

60-ty grosz do reformy liturgicznej reformy, czyli jeszcze o duchu liturgii

       "Trzy cuda nieustannie rozkwitają w ogrodzie Oblubienicy Chrystusa: mądrość Jej doktorów, heroizm Jej świętych i męczenników oraz blask Jej liturgii. Et hi tres unum sint! Te trzy są jednym! Liturgia jest bowiem sama w sobie jedną wielką pieśnią mądrości i miłości, która streszcza oba porządki intelektu i woli wynosząc je do poziomu modlitwy". Dom Gérard Calvet OSB

       Czym jest liturgia? - zapytał pewnego dnia cesarz Karol Wielki swego doradcę Alkuina, a ten bez wahania odparł: "Liturgia jest bożą radością". Podczas celebracji wigilii paschalnej, serca całego roku liturgicznego w kościołach katolickich brzmi śpiew Exultetu, wielkiej pieśni zwycięstwa narodu odkupionego, który przeszedłszy przez Morze Czerwone swoich nieprawości, niczym panna przystrojona w weselnym orszaku wychodzi na spotkanie swego Oblubieńca. "Zdobny blaskiem takiej światłości, raduj się, Kościele święty, Matko nasza!". Echo orędzia paschalnego pobrzmiewa w każdej Mszy świętej, w której poprzez sakramentalne ponowienie krzyżowej ofiary uobecnia się na nowo dzieło chrystusowego Odkupienia - największy powód naszej radości. To, co Adam odrzucił poprzez swe nieposłuszeństwo było dla ludzkości powodem smutku i rozpaczy, to zaś, co zostało przyniesione przez Zbawiciela, wszelka łaska i błogosławieństwo wysłużone w godzinie Jego męki i śmierci staje się dla tych, którzy się do Niego przyznają, wiecznym i jedynie-prawdziwym szczęściem wypływającym ze świadomości ostatecznego zwycięstwa nad Diabłem, grzechem i naszym biologicznym przemijaniem. Właśnie to zwycięstwo pozwala nam już tu na ziemi uczestniczyć w radosnej liturgii niebieskiego Jeruzalem gdzie ponad "tłumem, którego nikt nie mógł policzyć", ponad zastępami aniołów i świętych wznosi się wielka pieśń uwielbienia: "Sanctus, sanctus, sanctus". To radość z faktu wejścia na chwilę do nieba powinna koncentrować całą naszą uwagę ilekroć przekraczamy próg świątyni.
       Pytanie, które stawiam teraz brzmi: Jak ta radość jest wyrażana przez wiernych?
       Nie tak dawno, bo niespełna tydzień temu, dane mi było uczestniczyć w Dniach Młodych naszej sandomierskiej diecezji. W ciągu trzech dni do Ostrowca Świętokrzyskiego przybyło ponad pięć tysięcy dziewcząt i chłopców, którzy w zdecydowanej większości są zaangażowani w różnego rodzaju ruchy kościelne, a co za tym idzie, posiadają pewną formację liturgiczną. Jednym słowem - elita.
    Na sobotni wieczór, w kościele św. Michała Archanioła zostało zaplanowane nabożeństwo eucharystyczne, które sam zresztą miałem zasczyt poprowadzić. Po zakończonej liturgii słowa rozpoczęła się adoracja Najświętszego Sakramentu i tu, ku mojemu zdziwieniu, spostrzegłem, że ta młodzieżowa "elita" nie potrafi, albo lepiej, znosi  z wielkim trudem, trwanie na modlitwie w ciszy. Kiedy brzmiały gitary, bębenki i skrzypce, kiedy po kościele rozchodził się głos pieśni młodzi byli sobą. Czuli się pewnie. Uśmiechnięci w geście uwielbienia podnosili swoje ręce. Wystarczyło jednak tylko by na kilka chwil umilkły instrumenty, a zaraz całą świątynię napełniał dziwny duch poszukiwania czegokolwiek, co mogłoby przerwać kontemplacyjne milczenie. Głos telofonicznego dzwonka, następujący po nim szybko przytłumiony wybuch śmiechu, szukanie kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. Totalne zagubienie się w ciszy. Wiem, że generalizuję, bo z pewnością było tam wiele osób, które autentycznie się modliły, ale ogólna atmosfera była właśnie taka. Potwierdziły to dwa spontaniczne i donośne wybuchy oklasków zaraz po kończącej nabożeństwo pieśni. Czy radość ta wypływała z autentycznego doświadczenia Misterium eucharystycznego, trwania na modlitwie przed Chrystusem prawdziwie obecnym, z możliwości wejścia na chwilę do nieba, czy raczej z faktu wspólnego przeżycia pewnego emocjonalno-estetycznego doświadczenia? Przyznam się Wam szczerze, że nie znam odpowiedzi na to pytanie.
       W jakim duchu ma być sprawowana katolicka liturgia? Czy ma być ona głównie lautretyczna, skoncentrowana na adoracji Boga, czy też przede wszystkim skupiona na dydaktyzmie, nieustannym pouczaniu i wyjaśnianiu, na czynniku wspólnotowotwórczym, rozumienjącym atrkacyjność liturgiczną głównie w kategoriach wprowdzania do niej coraz to nowych i nowych elementów? Myślę, że jest to podstawowa kwestia, która powinna stać się celem teologiczno-liturgicznych dyskusji, gdyż nieumięjętne ujęcie tego jakże waszkiego zagadnienia prowadzi nieuchronnie do zubożenia i zbagatelizowania bogactwa kultycznego Kościoła i w konsekwencji do pozbawienia nas uczestnictwa w jedynie-prawdziwej radości.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Na ostatnich stronach przedwojennych gazet, czyli myśl o świecie, którego już nie ma

        Na moim biurku leżą sterty porozrzucanych gazet, wydruki internetowych artykułów, fotokopie ciekawych publikacji i książki. W oczy rzucają się wielkie tytuły prasowe: GDAŃSK BEZ POLSKI ZGINIE, OD BAŁTYKU ODEPCHNĄĆ SIĘ NIE DAMY, MARSZAŁEK RYDZ-ŚMIGŁY ZARZĄDZA STAN CZUJNOŚCI, MOBILIZACJA, i w końcu ... A WIĘC WOJNA ...
        Z każdym dniem, który przybliża do daty 1 września 1939 r. przez drukarską czcionkę przebija, co raz mocniej i mocniej, groza nadchodzącego konfliktu, dramat bombardowań, wybuchów, strachu, łez, egzekucji i śmierci najbliższych. Jest jednak i inny wymiar lata 39, który znacznie mniejszą sztampą opisują na ostatnich stronach drobne ogłoszenia prasowe. Dwa, trzy słowa, czasem tylko jedno zdanie. Niezwykłe świadectwo codzienności ludzi tamtej epoki, którzy w czasie kiedy ich świat bezpowrotnie tracił niewinność ducha, odgradzał się na zawsze od przyszłości drewnianymi ramami czarno-białych fotografii, pragnęli żyć i kochać, zakładać rodziny, dorabiać się, mieć marzenia, być szczęśliwymi. Zapraszam was - Drodzy Czytelnicy Cogitarium - do niezwykłej podróży w czasie na ostatnie strony przedwojennych gazet. Zapraszam Was do zapoznania się ze sprawami ludzi, których tu na ziemi już nie ma i do odwiedzenia miejsc, które nawet jeśli dziś noszą tę samą nazwę, tak naprawdę więcej nie istnieją.

Ilustrowany Kurier Codzienny:
''Nie szukam pieniędzy, lecz szukam żony - naprawdę żony. Chcę kochać, być kochanym. Mam 39 lat, wyższe studia. Jestem dobrze sytuowany. Panie przystojne od lat 30, kochające ognisko domowe zechcą złożyć oferty do IKC Łódź, Piotrowska 116''.

 ''Lat 25, wyższe studia, posada, ożeni się bogato, chcąc się usamodzielnić. Uroda i wiek obojętne''.

''Mam warunki, aby być kochaną. Wyjdę za wysokiego, przystojnego, wartościowego do 37 lat''.

''Nieomylnie przewidujący jasnowidz dodaje bezpłatnie tajemny klucz powodzenia: zdobycie miłości, zwycięstwo wrogów, loteria. Podaj datę urodzenia, załącz 5 pytań, 1,50 zł za analizę. Szangoni, Kraków, Szewska 7''.

''Absolwent medycyny poślubi zamożną pannę za sfinansowanie doktoratu''.

''Wdowa po oficerze, byłym więźniu ideowym, wiek balzakowski, dystyngowana, subtelna, pozna, cel matrymonialny, starszego, zacnego, zamożnego pana".

''Który pan naprawdę poślubi niezgrabną bez majątku? Agencja, Kraków Sienna 12''.

''Na prośbę jednej z czytelniczek IKC redakcja podaje przepis na sławny likier benedyktyński:
Proporcja: korzenia arcydziegciu 10 gramów, korzenia tataraku 15 gramów, mirry 15 gramów, skórki suszonej pomarańczy 30 gramów, aloesu 8 gramów, gałki muszkatołowej 2 gramy, szafranu 3 gramy, imbiru 4 gramy, laska wanilii. Goździków sztuk 4, pomarańczek zielonych sztuk 3.
Wszystkie te przyprawy zalać spirytusem o mocy 94 proc. i zostawić na 3 dni. Zrobić syrop z 2 i pół kilograma cukru i tyluż litrów wody, koniecznie rozpuszczając cukier na zimno. Po wyszumowaniu dolewa się scedzony z korzeni spirytus oraz jeszcze dwa litry spirytusu czystego. Doskonale wszystko wymieszać i dać do butelek. Używać najwcześniej po upływie roku".

Pan Lucjan ze Lwowa komentuje w kolejnym numerze powyższy przepis w następujący sposób: ''Wielkie marnotrawstwo i pieniędzy i czasu. Radzę spirytus wypić bez przypraw, a zaoszczędzone z tego tytułu środki przekazać na Fundusz Obrony Narodowej''.

Dziennik Bydgoski:
-''Czy zechce pani zostać moją żoną?
- Niestety, nie mogę, ale będę zawsze pełna uznania dla pańskiego gustu i smaku''.

Kurier Warszawski:
''Kucharka jak kucharz poszukuje pracy''.

''Policjant z maturą, lat 29, przystojny, ożeni się z panną dobrze zbudowaną''.

''Posiadam młodość, urodę, posag, wyprawę oraz wszelkie zalety kobiety, człowieka, żony. Szukam pokrewnej duszy, cel matrymonialny. Pierwszeństwo urzędnicy państwowi. Rozwodnicy wykluczeni''.

''Łysi wyglądają starzej. Chcąc zapobiec wypadaniu włosów, trzeba codziennie nacierać skórę preparatem Trilysin".

''Ondulacja wieczna, 4 złote, gwarancja piśmienna, roczna, firma chrześcijańska. Wolska 19, tel. 649-79''.
  
Pogoda:

''Niezwykłe zjawisko meteorologiczne zanotowano w Horodence w województwie stanisławowskim. Oto temperatura dochodząca podczas dnia do 48 stopni, wykazuje nocą spadek do 4 stopni. (2 lipca 1939).

Sport:
"Wielki sukces polskich piłkarzy. Na stadionie Wojska Polskiego pokonali silną reprezentację Węgier, wicemistrzów świata, 4:2. I tym razem oczekiwano naszej porażki: «Jesteśmy od Węgrów zdecydowanie słabsi i na cudy liczyć nie powinno się». Początek meczu zapowiadał, że «cudy» i tym razem się nie zdarzą. Już po 20 minutach Węgrzy prowadzili 2:0. Zdawało się, że dalsze gole to tylko kwestia czasu. I bramki padły - ale dla Polaków. Jeszcze przed przerwą Ernest Wilimowski, nasz as atutowy, zmniejszył rozmiary porażki, a po zmianie stron role całkowicie się odwróciły. Dobroczynny duch, który podniecał do walki Madziarów, przeniósł się do serc naszych piłkarzy. Ta reinkarnacja ducha zmienia całkowicie obraz walki. Teraz Polacy są groźni, opanowani i prą bez przerwy naprzód''.
Nasza drużyna zdobyła kolejne trzy bramki (dwie Wilimowski i jedną Piontek) i wygrała 4:2. Był to największy sukces polskich piłkarzy w całym dwudziestoleciu międzywojennym. Mecz odbył się na cztery dni przed wybuchem wojny, 27 sierpnia 1939 roku ...

Z ''Dziennkiów'' Marii Dąbrowskiej:

"Wojna wisi już nie na włosku, ale na pajęczynie. Ale postawa społeczeństwa wspaniała. (...) Mamy już uszczelniony jeden pokój na komorę przeciwgazową. (...) A miasto takie śliczne, radosne, kipi od owoców, kwiatów, tłumów ...".

Requiem aeternam dona eis Domine et lux perpetua luceat eis!

piątek, 24 sierpnia 2012

O pakcie Ribbentrop-Mołotow, czyli myśl o rozgrywaniu i byciu rozgrywanym

       Hans von Herwarth posiadał niewątpliwie wszystkie cechy potrzebne do pełnienia służby w dyplomacji: szlacheckie pochodzenie, rodzinny majątek, znajomości w świecie wielkiej polityki, postawny wygląd, inteligencję oraz niezwykłe zdolności do nauki języków. Znał ich pół tuzina i w każdym mówił bez obcego akcentu. Nic więc dziwnego, że z takimi zaletami został skierowany do jednej z najważniejszych niemieckich placówek dyplomatycznych - ambasady w Moskwie.  
       Nocą z 23 na 24 sierpnia 1939 r. na Kremlu w obecności Józefa Stalina, Joachim von Ribbentrop i Wiaczesław Mołotow, ministrowie spraw zagranicznych III Rzeszy Niemieckiej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, "kierując się wzajemnym pragnieniem umocnienia pokoju pomiędzy obydwoma narodami" podpisali dziesięcioletni pakt o nieagresji. Oficjalne oświadczenia i komunikaty nic jednak nie wspominały o dodatkowym dokumencie, który został dołączony do oficjalnej noty. Tajny załącznik dotyczył bowiem rozgraniczenia stref wpływów w Europie Wschodniej i zakładał, że Finlandia, Estonia, Łotwa oraz Litwa będą wyznaczały granicę dominium obu sojuszników. W przypadku Polski strefa ta miała opierać się w przybliżeniu wzdłuż rzek Narwi, Wisły i Sanu. O kwestii ewentualnego istnienia lub nieistnienia państwa polskiego, kształcie jego granic, czy zakresie suwerenności nic nie wspominano. Wszystkie te czynniki miały zależeć od dalszego rozwoju sytuacji. W ten sposób, pakt Ribbentrop-Mołotow stawał się preludium nie tylko do zniszczenia Polski - niechcianego przez europejskie potęgi "bękarta Traktatu wersalskiego", ale również do największego w dziejach świata konfliktu, który pociągnął za sobą hekatombę dziesiątek milionów ludzkich istnień.
       Dopiero po wojnie niemieckie archiwa odsłoniły światu tekst tajnego protokołu i okoliczności w jakich był on podpisywany. Z zachowanych tam dokumentów możemy się dowiedzieć, że pracownik ambasady niemieckiej w Moskwie, Hans von Herwarth, już kilka godzin po podpisaniu dokumentu przekazał jego fotokopię urzędnikom ambasady amerykańskiej. Najpóźniej około południa 24 sierpnia informacje o rzeczywistych powodach spotkania na Kremlu dotrzeć musiały do Paryża i Londynu, lecz nikt z naszych zachodnich sojuszników nie zdecydował się przesłać tej informacji do Warszawy. Co więcej, kiedy 25 sierpnia minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, lord Edward Halifax składał swój podpis pod dokumentem, który odnawiał polsko-brytyjski układ sojuszniczy, wiedział doskonale, że w przypadku konfliktu pomiędzy III Rzeszą a Rzeczpospolitą, wojska Jego Królewskiej Mości nie kiwną nawet palcem w obronie swego sprzymierzeńca.
      Tłumacz i komentator polskiej edycji wspomnień Herwartha - Eugeniusz Król stawia uzasadnione pytania o powody takiej, a nie innej postawy naszych sojuszników. Czy odgrywały tu rolę głównie powody natury psychologicznej, czyli chęć podniesienia na duchu Polaków wobec beznadziejności ich sytuacji? Czy może była to próba politycznego bluffu? Moim osobistym zdaniem najbliższy prawdy jest Stanisław Cat-Mackiewicz, który mówi wprost o brytyjsko-francuskiej prowokacji, czyli zachęceniu Polaków do stawienia czoła znacznie potężniejszemu przeciwnikowi, by ten nie uderzył w pierwszej kolejności na Zachód.
       Historia magistra vitae est. Historia jest nauczycielką życia i prawie wszystkie błędy jakie podejmuje się w teraźniejszości są wynikiem ignorancji przeszłych faktów lub niewłaściwej ich interpretacji. Zawarcie układ Ribbentrop-Mołotow uczy nas tego, że kraje położone w tak trudnym geopolitycznym regionie jak Polska nie mogą sobie pozwolić nawet na chwilę słabości, nawet na moment nadmiernej ufności we własne siły, czy w niczym niepokryte obietnice innych potęg. I dziś Polski nie stać na to, aby być państwem średnim, przeciętnym, ot takim sobie, zbyt łatwowiernym w relacjach z innymi potęgami, które zapewniają, że lepiej od nas samych wiedzą, co jest dla nas lepsze. Ponad tysiącletnia historia naszych dziejów, przekonuje nas o tym, że Opatrzność w swych planach przygotowała dla Polski bardzo prosty scenariusz: ALBO bycia państwem wielkim, rozgrywającym i samo-decydującym o swojej przyszłości, ALBO bycia państwem byle jakim, rozgrywanym, lokajem innych mocarstw, co w konsekwencji prowadzi zawsze do pogrążenia się w zupełnej anarchii i zniknięciu z mapy świata. Polacy! Tertium non datur.
P.S.
Z zeznań gen. Alfreda Jodla podczas procesu w Norymberdze: ''Do roku 1939 byliśmy oczywiście w stanie sami rozbić Polskę. Ale nigdy – ani w roku 1938, ani w 1939 – nie zdołalibyśmy naprawdę sprostać skoncentrowanemu wspólnemu atakowi tych państw [Wielkiej Brytanii, Francji, Polski]. I jeśli nie doznaliśmy klęski już w roku 1939, należy to przypisać jedynie faktowi, że podczas kampanii polskiej około 110 dywizji francuskich i brytyjskich pozostało kompletnie biernych wobec 23 dywizji niemieckich''.

środa, 22 sierpnia 2012

Pius XII i Powstanie Warszawskie, czyli myśl sierpniowa

       Wybitny historyk Uniwersytetu Warszawskiego śp. prof. Paweł Wieczorkiewicz zwykł mawiać, że niemalże cała historia Polski i świata w XX w. jest do napisania na nowo z powodu licznych nieścisłości, przekłamań, tendencyjnego wyjaśniania i manipulacji faktami. Do tematów związanych z II Wojną Światową, które dziś domagają się naukowej rewizji koniecznie zaliczyć trzeba decyzję dowództwa Armii Krajowej o wybuchu Powstania Warszawskiego oraz wojenną postawę papieża Piusa XII względem Polski i Polaków. W dniach, w których wspominamy sześćdziesiątą ósmą rocznicę rozpoczęcia walk o stolicę i niepodległość naszego kraju chcę poświęcić ten wpis dwóm mało znanym faktom łączącym Powstanie 1944 roku z osobą Piusa XII.
       21 sierpnia. Trzeci tydzień Powstania. Trwa niemieckie natarcie. Toczą się zażarte walki o Dworzec Gdański. W ręce wroga dostaje się Muranów i gmach Pasty. Tego samego dnia, powstańcza radiostacja "Błyskawica" emituje wstrząsające przesłanie polskich kobiet do papieża Piusa XII. Po falach eteru płyną takie oto słowa:
       ''Ojcze Święty, my, kobiety polskie walczymy w Warszawie kierowanie przez patriotyzm do ziemi Ojców naszych. Brak nam żywności i środków opatrunkowych. Twierdzy naszej bronimy już przez trzy tygodnie. Warszawa jest w gruzach. Niemcy mordują rannych w szpitalach. Kobiety i dzieci pędzą przed czołgami. Nie są przesadą wiadomości, że na ulicach Warszawy walczą dzieci, niszcząc czołgi butelkami z benzyną. My, matki patrzymy na naszych synów, którzy giną za wolność i za naszą ziemię. Nasi mężowie, synowie i bracia walcząc do dnia dzisiejszego nie mają praw i nie są uznawani za kombatantów. Ojcze Święty! Nikt nam nie pomaga! Armie rosyjskie stoją u bram Warszawy nie posuwając się z pomocą ani kroku. Z Anglii dopiero teraz otrzymujemy pomoc w znikomej ilości. Świat nie chce wiedzieć o naszej walce. Jednie Bóg jest z nami. Ojcze Święty! Namiestniku Naszego Pana i Władcy jeśli nas usłyszysz udziel błogosławieństwa Bożego kobietom polskim walczącym o Kościół i wolność''.
        Po upadku powstania większość z ocalałych kobiet-żołnierzy AK trafiło do obozu jenieckiego w Oberlangen. Tam też blisko dwa tysiące polskich więźniarek doczekało wyzwolenia przez żołnierzy Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka. W maju 1945 r. odwiedził je bp polowy WP Józef Gawlina. Z okazji tej wizyty kobiety przygotowały prezent dla Piusa XII - wykonany z różnych kawałków metali ryngraf z wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, który następnie owinięto w powstańczą opaskę WSK (Wojskowej Służby Kobiet) i przekazano hierarsze z prośbą, by ten z kolei dostarczył je Następcy Świętego Piotra. Kilka dni później bp Gawlina oddał te szczególne dary do papieskiego Sekretariatu Stanu wraz z listem, w którym Polki dziękowały Piusowi XII za okazane im podczas powstańczych walk duchowe wsparcie.
       Te dwie historie udowadniają, że jakakolwiek próba ponownego opisania najnowszych dziejów Polski i Europy nie może się dokonać bez wzięcia pod uwagę czynnika niewystępującego we wszystkich znanych mi opracowaniach tematu, czyli niczym niezachwianej wiary ludzi tamtego pokolenia w życie wieczne, w to, że "Kto przeżyje wolnym będzie, a kto umiera wolnym już".
       To właśnie ta wiara kierowała Jankiem Bytnarem, który w ostatnich chwilach swojego życia kazał deklamować swym przyjaciołom "Testament mój" Słowackiego, to wiara w nadprzyrodzoność powodowała rotmistrzem Pileckim, który dał się aresztować w łapance, aby móc złożyć raport rządowi londyńskiemu o tym, co naprawdę dzieje się w Oświęcimiu, to wiara dodawała siły s. Alicji Kotowskiej do tego, aby ustawić się w jednym szeregu razem z żydowskimi dziećmi skazanymi na rozstrzelanie i to właśnie ona poprowadziła na barykady powstańczej Warszawy tysiące młodych chłopców i dziewcząt, którzy walczyli i oddawali swe życie w obronie Ojczyzny i Kościoła z przekonaniem, że tylko z ich krwi i poświęcenia, z pomocą Bożą, może powstać Polska wielka i silna, Polska sprawiedliwości społecznej i poszanowania wartości chrześcijańskich.
       Co się zaś tyczy Piusa XII i jego postawy względem naszego kraju to najdobitniej została ona wyrażona przez prymasa Stefana Wyszyńskiego, który tak oto notował w swym pamiętniku, pod datą śmierci Piusa XII (9.10.1958): „Odszedł … wytrwały obrońca pokoju ludzkości, przyjaciel praw ludzkich, chrześcijański humanista, prawdziwy katolik wszechstronny myślą o wszystkim co ludzkie i Boże na ziemi i niebie oraz lojalny świadek zmagań ideologicznych w naszej Ojczyźnie”. Stąd, właśnie ryngraf i podziękowania więźniarek.
Mater Poloniae - ora pro nobis!

wtorek, 14 sierpnia 2012

Homilia na Uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

      Rozpoczynając tę świąteczną homilię ku czci Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej chciałbym, Moi Drodzy, prosić Was o to, abyście na chwilę zamknęli oczy. Odwagi, śmiało! 
       Postarajcie się teraz przywołać w pamięci najpiękniejsze chwile Waszego życia:
- zdaną maturę, dzień ślubu ... radość, wesele i szczęście;
- dni, w których na świat przychodziły Wasze dzieci ... głos pielęgniarki: ma pan syna ... to córka ... moje gratulacje;
- pomyślcie teraz o jakimś pięknym widoku ... o zachodzie słońca nad morzem ... o ośnieżonych, górskich szczytach;
- przypomnijcie sobie Wasze dzieciństwo ... beztroskę, radość i zabawy tak wciągające, że człowiek zapominał o czasie;
- święta Bożego Narodzenia w domu dziadków ... choinkę, ciepło kaflowego pieca ... bliskość tych, którzy mnie kochają i których kocham ja.
       Można już otworzyć oczy. Nie wiem, czy zdaliście sobie sprawę z tego, że właśnie przez jedną krótką chwilę dane Wam było zasmakować namiastki nieba, że dane Wam było spojrzeć na nie przez dziurkę od klucza. Mówię zasmakować namiastki, ponieważ tak naprawdę nieba da się z niczym porównać. To tak, jakby chcieć mierzyć ze sobą ziarenko piasku i bezmiar Sahary, albo kroplę wody z ogromem Pacyfiku. I chociaż wierzymy słowom św. Pawła, który mówi: ''Że ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani ludzki język nie zdoła wyrazić tego, co Bóg przygotował tym, którzy go miłują'', to warto jest od czasu do czasu zastanowić się nad tematem nieba, warto jest rozglądać się wokół siebie i szukać okien szeroko otwartych na wieczność, poprzez które dobiega do nas szept aniołów: ''Człowieku kieruj swe spojrzenie ku górze! Nie zostałeś stworzony po to, aby wbijać wzrok w ziemię! Nie zostałeś odkupiony po to, abyś podzielił los innych stworzeń! Patrz na gwiazdy! Zawsze wyżej! Szukaj tego, co w górze! Oto twoja dewiza! Twoje powołanie!''.
       Poprzez dzisiejszą uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej Kościół zachęca nas do tego, abyśmy oderwali się na chwilę od naszych codziennych prac i obowiązków i abyśmy spojrzeli tam, gdzie znajduje się kres naszej doczesnej pielgrzymki. 
       Z wyroków Bożej Opatrzności dogmat o Wniebowzięciu został ogłoszony przez papieża Piusa XII zaledwie sześćdziesiąt dwa lata temu i między nami tu zgromadzonymi z całą pewnością znajdują się i tacy, którzy dobrze pamiętają ten dzień - 1 listopada 1950 r. Dziś z perspektywy czasu można by rzec, że nie przez przypadek ta teologiczna prawda dojrzała do tego, aby stać się obowiązującym wszystkich katolików artykułem wiary na progu współczesnej nam epoki telewizji, lotów kosmicznych, odczytania ludzkiego genomu, niespotykanego w żadnym z poprzednich okresów rozwoju wszelkich nauk. Lecz ten wielki postęp, którego wszyscy jesteśmy świadkami, który nie przestaje nas ciągle zachwycać, kusi nas oderwaniem naszego spojrzenia od tego, co w życiu człowieka jest najważniejsze, najbardziej istotne - od zbawienia duszy. Dogmat o Wniebowzięciu właśnie po to został nam dany na trudne czasy wewnętrznego rozdarcia człowieka, na czasy niemalże całkowitej apostazji narodów, które przez całe wieki chlubiły się swą chrześcijańską wiarą, które na większą chwałę Boga wznosiły romańskie opactwa i gotyckie katedry, które wielbiły swego Stwórcę i Odkupiciela muzyką Bacha, Mozarta, Vivaldiego, Haydna, piórem Dantego, Szekspira, Goethego, Claudela, a dziś te same narody nie chcą się przyznać już nie tylko do Niego samego ale nawet do faktu, że historycznie wyrastają z pnia cywilizacji chrześcijańskiej. 
       Właśnie na ten trudny czas przełomu tysiącleci jako znak zwycięstwa wskazana nam została Wniebowzięta, została nam wskazana Maryja zwycięska, która nie tylko podejmuje walkę ze Smokiem, ale która również miażdży głowę Węża. 
       Nie tak dawno bo zaledwie kilka miesięcy temu Ojciec św. Benedykt XVI w jednej ze swoich wypowiedzi przypomniał nam prawdę o tym, że Kościół ze swej natury jest także kościołem wojującym, że jest on wspólnotą ludzi, którzy wewnętrznie zjednoczeni z Bogiem, w imię posłuszeństwa Ewangelii, w imię posłuszeństwa nauce Jezusa Chrystusa są wezwani do tego, aby podjąć walkę w obronie chrześcijańskich wartości. Naszym orężem w tym starciu musi być łaska boża, wiara, modlitwa, rozum, kultura osobista, fachowa wiedza, duchowa i materialna ofiara. My wszyscy, zostaliśmy wezwani do tego, aby stanąć w obronie każdego ludzkiego życia od poczęcia, aż do naturalnej śmierci, aby wydać wojnę zgorszeniu i grzechowi, które rozpanoszyły się w przestrzeni publicznej, aby na śmierć i życie bronić takich wartości jak: ojczyzna, rodzina, godność człowieka i sprawiedliwość społeczna. Nie bierzemy udziału w tej walce po to, aby poniżyć naszych przeciwników, nie bierzemy udziału w tej walce po to, aby zwycięsko potrząsać nad nimi głowami, bierzemy udział w tym boju, by wykazać ich błędy, by oderwać ich spojrzenia od ziemi i wskazać im drogę do nieba, ku Temu, który może zbawić ich dusze.
       Oto zadanie, które stoi przed Kościołem przełomu tysiącleci. Oto wyzwanie, która nas wszystkich czeka. Ta zaś, która błyszczy jako znak zwycięstwa na firmamencie nieba, Maryja Wniebowzięta, niech nam będzie w tej świętej walce Przewodniczką i Hetmanką. Amen.
Regina in coelum assumpta - ora pro nobis!

czwartek, 9 sierpnia 2012

O encyklice Humanae vitae, czyli myśl o posoborowej rebelii teologicznej cz. II

       Według szwajcarskiego filozofa Romano Amerio potwierdzenie w encyklice Humanae vitae tradycyjnej nauki katolickiej o ludzkiej seksualności było najważniejszym aktem magisterialnym całego pontyfikatu Pawła VI. Od treści w niej zawartych zależała bowiem ciągłość lub zerwanie w przekazywaniu niezmiennego depozytu wiary. O tym, ile cierpienia przysporzyła papieżowi teologiczna ''rebelia ks. Currana'' niech świadczy fakt, że do końca swego pontyfikatu, czyli jeszcze przez ponad dziesięć lat, papież Montini nie zdecydował się już napisać żadnej encykliki.
      Argument o ewolucyjnym charakterze niektórych nauk Kościoła przedstawiony przez amerykańskiego teologa został zupełnie odrzucony za pontyfikatu Jana Pawła II. Karol Wojtyła już jako wykładowca teologii moralnej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że Kościół nie jest już w stanie narzucać swojej wizji ludzkiej płciowości jedynie mocą swego autorytetu oraz, że stanęło przed nim wielkie wyzwanie ''uaktualnienia języka'', którym mógłby na nowo przedstawić niezmienną naukę w tej materii. W swej książce Miłość i odpowiedzialność prof. Wojtyła zaczął kreślić fundamenty nowego, a jednocześnie ciągle tego samego obrazu ludzkiej miłości. Nauka krakowskiego teologa przyjęła magisterialny charakter w okresie jego pontyfikatu wraz z publikacją adhortacji apostolskiej Familiaris consortio oraz encykliki Evangelium vitae.
       Punktem wyjścia do dyskusji o darze ludzkiej płciowości jest według Jana Pawła II stwierdzenie, że: ''Nigdy nie powinniśmy posługiwać się drugą osobą jako środkiem do osiągnięcia naszych własnych celów'', czyli innymi słowy nie wolno nam z jakiegokolwiek powodu uprzedmiotowiać człowieka. Bowiem tylko traktując swoją seksualność jako dar w absolutnej wolności, może uczynić go w pełni ludzkim. ''Tylko wtedy kiedy obie wolności spotykają się w dążeniu do tego, co jest dobre, mogą szczerze powiedzieć: <<Ja nie używam ciebie, a ty nie używasz mnie>>''.
       Od kiedy Karol Wojtyła został papieżem nie zaprzestał swej refleksji nad złożonością tematu ludzkiej seksualności i płodności. Podejmował go ponad sto razy podczas środowych audiencji, a także odwoływał się do niego wielokrotnie w czasie niezliczonych spotkań z młodzieżą, narzeczonymi i małżeńskimi parami. To co jest wkładem Jana Pawła II w rozwój depozytu wiary w zakresie moralności, jednorodną kontynuacją Magisterium Piusa XI, Piusa XII i Pawła VI można streścić w następujących zdaniach:
1. Katolicyzm odrzuca ideologię płciowości za wszelką cenę, ucząc, że małżonkowie są wezwani do ''odpowiedzialnego rodzicielstwa'', przez które rozumieć należy nie egoistyczne unikanie kolejnego dziecka, lecz budowanie rodziny w sposób mądry i rozsądny. Jak pisze Jan Paweł II: ''decyzję małżonków dotyczącą tego, ile dzieci są w stanie w sposób odpowiedzialny wychować muszą być podejmowane przed Bogiem dzięki prawidłowo uformowanemu sumieniu''.
2. Płodność sama w sobie jest darem, i jednym z celów małżeństwa, ponieważ miłość małżeńska ze swojej natury zmierza ku temu, aby być płodną. 
3. Kościół, który opowiada się za życiem, naucza, że ''każdy akt małżeński powinien pozostawać otwarty na przekazywanie życia ludzkiego''. 
4. Nauka ta ma swoją podstawę w ustanowionym przez Boga nierozerwalnym związku męża i żony, którego człowiekowi nie wolno samowolnie zrywać. 
5. Każdy akt małżeński posiada podwójne znaczenie: jednoczące małżonków i prokreacyjne.
6. Z uzasadnionych powodów małżonkowie mogą chcieć odsunąć w czasie przyjście na świat swoich dzieci.
7. Okresowa wstrzemięźliwość, metody regulacji poczęć oparte na samoobserwacji i odwoływaniu się do okresów niepłodnych są zgodne z obiektywnymi kryteriami moralności.
     Chcę zakończyć tę myśl świadectwem pewnej młodej amerykańskiej mężatki, Elizabeth Wirth, która w artykule Like a natural woman (Regeneration Quarterly 4/2000) tak opisuje katolicką naukę dotyczącą daru ludzkiej seksualności i płodności:
       ''Zwolennicy naturalnej metody planowania rodziny wskazują na szereg płynących z niej korzyści: lepsza komunikacja między partnerami, brak efektów ubocznych towarzyszących środkom farmakologicznym lub mechanicznym i wyższa skuteczność niż skuteczność metod zaporowych (skuteczność stosowanej prawidłowo metody objawowo-termicznej przekracza 98%). Przekonaliśmy się z mężem, że to wszystko prawda, i uważamy, że wybór tej metody to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjęliśmy w naszym małżeństwie.
       Jednak punktem zwrotnym dla mnie samej było uświadomienie sobie, gdy miesiąc po miesiącu obserwowałam regularne zmiany temperatury ciała, że moje hormony współgrają z sobą w doskonałej harmonii. Nie miałam pojęcia, że moje ciało to taki doskonały mechanizm. Kiedy któregoś dnia przyglądałam się wykresom temperatury ciała, wzruszyłam się do łez i pomyślałam sobie: <<To niewiarygodne, jak cudownie stworzył mnie Pan Bóg>>. Moja płodność to nie choroba, którą powinno się leczyć. To cudowny dar. Ja sama jestem cudownym darem''.
P.S.
       Prof. Charles Curran został pozbawiony przez władze kościelne katedry na Amerykańskim Uniwersytecie Katolickim za poglądy sprzeczne z oficjalnymi orzeczeniami Kościoła. List zawieszający go w obowiązkach profesorskich został podpisany przez ówczesnego prefekta Kongregacji Doktryny Wiary kard. Josepha Ratzingera dokładnie w 18 rocznicę wydania encykliki Humanae vitae, 25 lipca 1986.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!