środa, 25 kwietnia 2012

14070 Gowanda NY, czyli myśl o polskich emigrantach w Stanach Zjednoczonych

       W języku Indian zamieszkujących jeszcze przed niespełna trzema wiekami te tereny słowo Gowanda oznaczało ''Miejsce prawie całkowicie otoczone przez wzgórza''. Rzeczywiście, zjeżdżając ze stanowej drogi nr 39 i kierując się do centrum tego niewielkiego, bo liczącego około dwóch i pół tysiąca mieszkańców miasteczka dostrzega się niemalże natychmiast zmianę ukształtowania terenu. Ciągnące się długimi kilometrami monotonne równiny, ni stąd ni zowąd zaczynają delikatnie falować, by po chwili równie niespodziewanie wzbić się ku niebu gęsto zalesionymi pagórkami. Być może to właśnie ten krajobraz, jako żywo przypominający okolice Krakowa, Tarnowa i Gór Świętokrzyskich ściągał tu już od połowy XIX wieku licznych polskich emigrantów.
       Pana Edwarda spotkałem w Gowandzie latem 2010 roku. Przyszedł do mnie do zakrystii po zakończonej Mszy Świętej i gdy tylko upewnił się, że rzeczywiście jestem Polakiem ze łzami w oczach rzucił mi się na szyję. ''Ksiądz musi się ze mną spotkać! Mam tak wiele historii do opowiedzenia! Czy możemy umówić się na czwartek? Maryanne zaprasza nas na kolację. Będę o 18-tej''. Nim zdąrzyłem pomyśleć, czy aby nie mam w planach czegoś innego, starszy pan obrócił się i wyszedł z kościoła chowając twarz w swych rękach. Siła emocji.
       To był prawdziwie polski wieczór. Na stole obok gotowanych kolb kukurydzy (obowiązkowego składnika tutejszych jadłospisów), znalazły się również domowej roboty ruskie i mięsne pierogi, gołąbki, warzywne sałatki oraz najlepsza szarlotka jaką kiedykolwiek jadłem. Po posiłku przyszedł czas na wspomnienia. Otwarły się fotograficzne albumy, a pochyleni nad nimi moi przyjaciele rozpoczęli niezwykłe opowieści o swoich przodkach.
       Rodzina pana Edwarda pochodziła spod sandomierskiej wioski. Pierwszy do Ameryki dotarł jego ojciec. W 1907 roku zostawił w domu żonę i dwójkę dzieci, kupił bilet na statek i via Hamburg, Liverpool popłynął do Nowego Jorku. Zdecydował się osiedlić w Gowandzie ponieważ w okolicy mieszkało już wielu Polaków, co przy braku znajomości języka było czynnikiem niezwykle ułatwiającym życie. Zatrudnił się w tartaku za 7 centów na godzinę i odkładając każdą zarobioną monetę, po dwóch latach, udało mu się kupić bilet dla żony i dzieci. W czasie rozłąki listy do jego rodziny pisał mu opiekujący się emigrantami polski ksiądz. Żona z kolei chodziła do miejscowego proboszcza, aby ten mógł jej przekazać informacje od męża. Mówił, że pracuje, że Boga się boi i że odkłada każdy grosz, aby jak najszybciej mogli być znowu razem. I z tęsknotą dodawał: ''Tylko kiedy jestem w kościele, jakoś tak lżej na sercu, bo kiedy słyszę te same pieśni, księdza tak samo Mszę odprawiającego, to jak zamknę oczy, myślę, że nic się nie zmieniło i że dalej klęczę obok was w ławce''. Pan Edward przyszedł na świat już w Ameryce. Mając 17 lat sfałszował datę urodzenia, aby dostać się do armii. Chciał bić Niemca, ale o wolną Polskę, której nawiasem mówiąc nigdy wcześniej na oczy nie widział, przyszło mu walczyć na wodach Pacyfiku.
       Wigilia, kolęda, choinka, opłatek, pierogi, gołąbki, Matka Boska - to jedyne słowa, które Maryanne zna w języku polskim. Jej rodzina przybyła do Gowandy z okolic Poznania tuż przed pierwszą wojną światową. ''This is my father'' - wskazuje palcem starszego pana z długimi wąsami, a na kolejnym zdjęciu pokazuje mi samą siebie w dniu ślubu. Pogodna twarz, śliczny uśmiech, modna natenczas biała suknia, a na głowie ... przyozdobiony jarzębiną czepiec. ''Father, when I was getting married people sung a polish song. I don't remember words, but the melody was like that'' i zaczyna nucić: ''Upływa szybko życie jak potok płynie czas''. Nie wiedziałem, że można być tak polskim znając jedynie siedem słów z naszego języka.
       Z setek mieszkających tu przed wiekiem polskich emigrantów pozostało dziś zaledwie dziesięć osób. Zdecydowana większość polonusów przeniosła się już przed wieloma laty do Buffalo, Nowego Jorku i innych większych miast stanu. W Gowandzie i w okolicy pozostały natomiast nazwiska - Boronski, Pietras, Loniewski, Lata, Lipinski, Cygan - które świadczą o pochodzeniu tych rodzin. Pozostały też groby na katolickm cmentarzu, na których można wyczytać takie oto oryginalne epitafia: ''Ukochanej cureczce - płaczaca matka'', ''Synku - tesknimy za toba - rodzice'', ''Wieczny pokuj racz mu dac Panie'' i ''Do wolnej Polski nam powrocic daj!''.
       Zapytałem się moich przyjaciół, czemu oni zostali, czemu nie zostawili Gowandy, nie odjechali, wtedy kiedy odjeżdżali inni? Cóż - odpowiedział pan Edward - może i wartoby było, człowiek był młodszy, miał więcej sił, możeby jeszcze czegoś w życiu się dorobił, ale ... kto by za nas wtedy kwiatki na grobach ojców podlewał? Zamyślił się i znowu ukrył twarz w swoich rękach.
Mater Poloniae - ora pro nobis.

sobota, 21 kwietnia 2012

12:49 do Calalzo, czyli myśl o dzieciach, którym skradziono dzieciństwo

       Po przeszło trzy i półgodzinnej podróży wychodziłem na peron stacji w Padwie niezmiernie zadowolony z tego, że mogę wreszcie wyprostować nogi. Do kolejnego pociągu miałem jeszcze sporo czasu, a to dzięki niezwykle punktualnemu opóźnieniu, jakie zanotował na trasie pośpieszny z Rzymu. Jeśli zastanawiacie się nad tym, jak to możliwe, że pociąg, który przybywa trzynaście minut po planowanym czasie nadal uważany jest przez Włochów za punktualny to dopowiadam, że termin ''punktualności'' jest w Italii pojęciem bardzo względnym i szeroko rozumianym. ''Wszyscy się spóźniają, więc i pociągi mają do tego prawo''. Jak mi powiedziała kiedyś jedna pani: ''Un'ora? È un ritardo molto culturale''. (Jedna godzina? To bardzo kulturalne spóźnienie).
       Padwa - miasto św. Antoniego. Można się spierać o to, który ze świętych późnośredniowiecznej Europy cieszył się największą czcią i kultem. Katarzyna ze Sieny, czy Klara z Asyżu, Bernard z Clairvaux, czy Tomasz z Akwinu, Franciszek, czy Antoni Padewski. Jednak faktem historycznym jest, że największa ilość cudów i uzdrowień, które dokonały się w tamtych czasach przypisane zostały pośrednictwu św. Antoniego. Jeden z ówczesnych kronikarzy tak oto pisze o owocach duszpasterskiej pracy Świętego: ''Nawrócenia dokonywały się już nie pojedynczo, ale całymi grupami. Konfesjonały były oblężone, a naprawiania krzywd i uczynki pokutne dokonywano nierzadko publicznie. Słowem - Padwa do niedawna pogrążona w swarach, lichwie i społecznej krzywdzie - w ciągu kilku miesięcy odnowiła się całkowicie pod cudownym działaniem kazań św. Antoniego. Przemiana ta sięgnęła głęboko w dusze mieszkańców i pozostawiła na długo trwałe ślady. Antoni stał się nie tylko reformatorem obyczajów i kierownikiem sumień, ale kimś ogromnie drogim i bliskim dla całej Padwy. I takim już pozostanie na zawsze''.
       Jako ciekawostkę warto dodać, że proces kanonizacyjny Antoniego był najkrótszym w dziejach Kościoła. Papież Grzegorz IX ogłosił go świętym zaledwie w trzysta pięćdziesiątym drugim dniu od jego śmierci.
       Pociąg regionalny do Calalzo-Pieve di Cadore-Cortina d'Ampezzo odjeżdżał o 12:49. Nim się zorientowałem wszystkie wejścia do niego zostały otoczone przez ponad stuosobową grupę wracającej do domów na Wielkanocne Święta młodzieży. W mgnieniu oka, gdy tylko otworzono drzwi przedziałów wszystkie miejsca siedzące zostały przez nich zajęte, a mnie samemu, jak i kilkunastu starszym osobom przyszło pokonać pierwsze pięć stacji na stojąco. 
       Podróże naprawdę kształcą. Ta dała mi sporo czasu, aby przyjżeć się nie tylko strojom i fryzurom młodych, ale nade wszystko sposobowi ich zachowania. Pierwszym spostrzeżeniem, które cisnęło się w oczy była ich jednakowość. Pragnąc bezkrytycznie naśladować telewizyjne gwiazdy stawali się do siebie tak podobni, że zlewali się w jedną modną, ale jakże monotonną całość. Ich słowa gęsto przeplatane przekleństwami, a nade wszystko udawanie kogoś innego niż w rzeczywistości są, nie miało w sobie nic z radosnej spontaniczności czternasto i piętnastolatków. Patrzyłem na dorosłe dzieci, którym współczesna kultura ukradła okres zabawek, lalek i plastikowych samochodzików, czas spędzany w rodzinnym gronie, skazując ich na bezwzględne podporządkowanie się modom wysokich obcasów, mini-spódnic, odkrywających pół brzucha bluzek, tatułaży, kolczyków w każdej części ciała i papierosów w ustach, które jeszcze kilka lat temu były zatykane smoczkami i butelkami z mlekiem.
       Jak do nich mówić o Bogu? Jak do nich mówić o Chrystusie? - pytałem sam siebie. Jak mówić im o prawdziwej miłości, której nie znają, bo być może nigdy w swym życiu jej nie doświadczyli. Jak uczyć ich odpowiedzialności za siebie i za innych? I wtedy przypomniałem sobie postać św. Antoniego - patrona dzieci oraz rzeczy zagubionych. Westchnąłem i w myślach ułożyłem taką oto modlitwę: ''Św. Antoni spraw, aby te dzieci odnalazły to, co zgubiły! Spraw, by zatęskniły na nowo za swoim dzieciństwem!''.
Regina familiae - ora pro nobis

wtorek, 17 kwietnia 2012

W stronę krzyża, czy w stronę wiernych, 55 grosz do ''Reformy reformy liturgicznej''

       - Co Scarlett O'Hara ma wspólnego z planowaną reformą liturgii?
       - Ksiądz żartuje!
       - Nie - pytam najzupełniej poważnie.
       - A ma?
       - Hmm ... sęk w tym, że ma i to naprawdę sporo. Nie wierzycie? Posłuchajcie.
       Mając osiem, no maksymalnie dziewięć lat, wraz z moimi bliskimi udałem się do kina na ''Przeminęło z wiatrem''. Dziś trudno jest w to uwierzyć, ale film zrealizowany w 1939 roku przyciągnął wtedy, tj. jakieś pięćdziesiąt lat od swej premiery, prawdziwe tłumy ludzi. Pamiętam jak dziś, wypełnioną po brzegi salę powiatowego kina w Staszowie, ludzi wychodzących z poprzedniego seansu, dwie foliowe torebki z żółtą oranżadą, które udało mi się kupić tuż przed zgaszeniem świateł oraz to, że pod jednym z foteli znalazłem 450 złotych. Fioletowego Dąbrowskiego, dwóch czerwonych Waryńskich i zielonego gen. Świerczewskiego - jeśli mnie pamięć nie myli.
       Jedną z moich ulubionych scen w całym filmie obok pierwszego spotkania Scarlett z Rhettem, odważnego tańca młodej wdowy oraz wspaniałego finału jest wieczorny pacierz odmawiany przez rodzinę O'Hara. Podczas gdy wszyscy mieszkańcy Tary, klęcząc przed krzyżem recytują ''Confiteor'', zakochana Scarlett ni jak nie może skupić się na modlitwie i planuje, jakby tu pokrzyżować ślubne plany swego oblubieńca. Doświadczenie rodzinnej modlitwy przed krzyżem, doświadczenie wspólnego zwrócenia się ku Bogu, a nade wszystko wiara w Jego nadzwyczajną obecność w znaku naszego zbawienia, zjednoczyło całą rodzinę. Obawiam się, że inżynierowie nowego liturgicznego rytu, ci, którzy zdecydowali się wpierw odwrócić ołtarze w stronę zgromadzenia, a później pozbawić je krzyża, nigdy w życiu nie przeżyli takiej chwili jak ta, która każdego wieczoru była doświadczeniem rodziny O'Hara.
       Jestem Panu Bogu naprawdę niezmiernie wdzięczny za to, że daje mi możliwość ubogacania samego siebie poprzez podróże. By ich nie zapomnieć, staram się wplatać w swoje modlitwy wspomnienia i obrazy pięknych miejsc, do których kiedyś dotarłem. Zakole Dunaju pod Wyszehradem, rozgwieżdżone alpejskie niebo na wysokości ponad 2500 metrów, wschód słońca na Pustyni Negev, widok jaki rozpościera się z Wielkiego Muru Chińskiego, z rzymskiego wzgórza Gianicolo, z promenady na zatokę w Hajfie, huk Wodospoadu Niagara, zapach lawendowych pól wokół benedyktyńskiego klasztoru w Jouques. Czasami, aby zapamiętać piękno danego miejsca, które być może widzi się tylko raz w życiu, potrzeba, aby oko uchwyciło jakiś drobny szegół, jakiś detal, nawet śmieszny drobiazg. Załamanie się światła, powiew wiatru, chmurę na niebie - cokolwiek. W grę wchodzą nawet ułamki sekundy - albo się spostrzeżesz, albo się nie zachwycisz.
       Wyobraźcie sobie teraz najpiękniejsze miejsca, do których dotarliście. Stajecie na szczycie góry, na brzegu morza, pośrodku pola pełnego kwiatów, rozglądacie się właśnie za czymś, co uczyni to doświadczenie niepowtarzalnym, za czymś, co uczyni to doświadczenie Waszym - i w tym kluczowym, w tym mistycznym momencie ... słyszycie głos przewodnika, który mówi: ''Stańmy sobie teraz w kółku, a ja wam opowiem jakie to jest piękne''. I co? Niepotrzebne odwrócenie uwagi. Słowa zbędne, nieważne, prostackie - wybierzcie sami przymiotnik, który najbardziej Wam odpowiada. A w liturgii właśnie o to chodzi, aby nikt nam podczas spotkania z Bogiem nie przeszkadzał, aby nikt nie odciągał naszej uwagi od krzyża. Liturgia po to została nam dana, abyśmy rodzinnie stawali przed Bogiem, który jest pełnią dobra, piękna, miłości i abyśmy umieli się Jego obecnością po prostu zachwycić. Bez zbędnych słów i komentarzy. Sam Bóg wystarczy.
        I co? Scarlett O'Hara ma jednak coś wspólnego z liturgiczną reformą - uśmiecham się do Was serdecznie.
       Myślę, że łatwiej będzie nam zrozumieć teologiczne piękno celebracji w stronę krzyża i to dlaczego Ojciec święty Benedykt XVI zdecydował się, aby wrócił on znów na ołtarze, jeśli tak jak rodzina O'Hara zaczniemy się modlić codziennie w jego stronę.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

niedziela, 15 kwietnia 2012

O potrzebie przebaczenia, czyli myśl o Bożym Miłosierdziu

       Zmarły kilkadzisiąt lat temu amerykański psycholog Abraham Maslow znany jest przede wszystkim z opracowanej przez siebie teorii hierarchii ludzkich potrzeb. Według tej koncepcji człowiek staje się w pełni sobą jedynie wtedy, gdy jest w stanie zaspokoić swe potrzeby. Co ciekawe - twierdzi Maslow - dzielą się one na podstawowe i wyższe, a spełnienie tych drugich jest możliwe tylko w przypadku uprzedniego zaspokojenia bardziej pierwotnych.
       Na najniższym stopniu owej piramidy plasują się potrzeby fizjologiczne, takie jak: odżywianie, sen, okrycie ciała. Na kolejnym poziomie znajdują się szeroko pojęte potrzeby bezpieczeństwa: spokoju, wolności, braku zagrożeń i lęków. Na trzecim szczeblu spotykamy potrzeby społeczne takie, jak wejście w relacje z innymi ludźmi, miłości i akceptacji. Czwarty poziom - według Maslowa - dotyczy potrzeb szacunku i uznania, zaufania do samego siebie oraz przekonania o własnej wartości. I wreszcie na samym szczycie tej piramidy umieszczone zostają potrzeby samorealizacji naukowej i estetycznej.
        Pamiętam, że studiując w seminaryjnych latach psychologię Maslowa dziwiłem się bardzo z faktu, że na opisanym przez siebie wykresie amerykański uczony zdecydował się nie umieszczać potrzeb religijnych. Fakt doprawdy niewytłumaczalny nawet z czysto naukowego punktu widzenia ponieważ ponad 90% ludzkiej populacji, a więc z grubsza biorąc jakieś sześć i pół miliarda ludzi wierzy w istnienie ''wyższej, duchowej Istoty'' lub ''wyższych duchowych istot''. Dziś, blisko siedem lat od moich święceń kapłańskich i po takim samym czasie posługi w konfesjonale jeszcze bardziej nie mogę się nadziwić z faktu, że w tej piramidzie brakuje, moim zdaniem, jednej z najważniejszych, jednej z najbardziej podstawowych ludzkich potrzeb - potrzeby przebaczenia.
       Człowiek jest mistrzem w komplikowaniu sobie życia i czasami nawet niezmiernie wybujałe wyobraźnie holywoodzkich scenarzystów nie są w stanie wymyślić tego, co z własnego egoizmu lub z diabelskiej pokusy jesteśmy gotowi zrobić. A kiedy już to ''coś'' zrobimy zazwyczaj ulegamy innemu złudzeniu - samousprawiedliwienia i samoprzebaczenia. Wmawiamy sobie, że tak jest lepiej, dla mnie, dla kogoś, że tak więcej zarobię, zaoszczędzę, że to scementuje naszą miłość, nasz związek, albo po prostu, że dziś wszyscy tak robią i nie ma się czym przejmować. Wniosek: sam dla siebie staję się Chrystusem.
       Jest i druga możliwość zaspokojenia potrzeby przebaczenia - zwrócenie się do Tego, który prawdziwie może mi jej udzielić, bo sam jest Miłosierdziem. Do Tego, który nie wymaga ode mnie doskonałości i bezgrzeszności, a tylko dążenia do nich. Autentycznie można uzyskać przebaczenie tylko od tej Miłości, która zostawia dziewięćdziesiąt dziewięć owiec na pustyni, aby iść na poszukiwanie jednej, która się zagubiła, Miłości, która wychodzi na rozstajne drogi, aby wyglądać marnotrawnego syna, i która w ostatnich chwilach Swojego życia, zwraca się do umierającego obok przestępcy ze słowami: ''Dziś ze mną będziesz w raju''.
       Wśród całej niepewności i nieprzewidywalności jakie niesie ze sobą życie pewien jestem tego, że tylko Jezus Chrystus może zaspokoić tę jedną z największych potrzeb człowieka - potrzebę pewności, że zło, którego się dopuściłem zostało mi przebaczone i definitywnie zapomniane.
W Niedzielę Miłosierdzia, 15 kwietnia 2012.
Mater Salvatoris - ora pro nobis!

wtorek, 10 kwietnia 2012

50-ty grosz do dyskusji o ''Reformie reformy liturgicznej'', czyli myśl o fenomenie liturgii sprawowanej po łacinie

          Don Giuseppe De Cassan, proboszcz pięknie położonej pomiędzy alpejskimi szczytami parafii Matki Bożej Wniebowziętej w Candide, nie był wielkim entuzjastą zmian w liturgii, które miały miejsce po Soborze Watykańskim II. Z charakterystycznym dla siebie spokojem i wyważeniem słów zwykł je określać, jako ″powód niepotrzebnego zamieszania w duszach wiernych″. Kiedy jego parafianie donosili mu o coraz to innych, liturgicznych ″nowościach″, które zaczęły pojawiać się w okolicznych parafiach, a mianowicie, że w Padola nowy ołtarz zastąpił stary, że w Santo Stefano di Cadore wierni nie modlą się już po łacinie, a jeszcze gdzie indziej komunię świętą przyjmuje się na rękę, miejscowy proboszcz wzruszał ramionami i mówił: ″E noi ancora aspettiamo″ (A my jeszcze poczekamy).
Słowa znajdowały pokrycie w czynach. Msza święta według Mszału Piusa V była w Candide nadal sprawowana, wierni komunię przyjmowali na klęcząco, z kościoła nie została wyniesiona żadna rzeźba ani żaden boczny ołtarz, a niezwykle popularne wśród tutejszych mieszkańców procesje Wielkiego Piątku, Bożego Ciała oraz ku czci Matki Bożej Różańcowej, jak co roku wyruszały na parafialne drogi w towarzystwie dwunastu wielkich, trzymetrowych świec zwanych tu ″pochodniami″.
″Trydencki″, ″zacofany″, ″nie potrafiący rozpoznawać znaków czasu″, ″nie nadający się do współczesnego duszpasterzowania″– takimi epitetami określali don Giuseppe współpracujący z nim księża. Trudno powiedzieć, czy to pod ich wpływem, czy na polecenie bp. Albino Lucianiego (przyszłego papieża Jana Pawła I), około połowy lat 70-tych proboszcz z Candide zaczął odprawiać Msze według rytu Pawła VI. Początkowo tylko raz w tygodniu, niedzielnym porankiem, już na nowym, zwróconym w kierunku wiernych ołtarzu, Eucharystia była sprawowana po włosku – niezmiennie jednak w tych samych szatach, przy akompaniamencie organów, chorału gregoriańskiego, kadzidła i dzwonków.
W tym roku to w Candide przyszło mi świętować Zmartwychwstanie Pańskie. Podczas liturgicznych celebracji (niestety już tylko według Mszału Pawła VI) z podziwem i wzruszeniem mogłem słuchać modlitw wznoszonych ku niebu tak po włosku, jak i po łacinie. Młodsi i starsi, bez wyjątku, jednakowo głośno śpiewali w obu językach nie tylko części stałe Mszy świętej (w tym Credo), ale również Salve Regina, Stabat Mater, Tantum ergo, Litanię loretańską i wiele innych. Zachowanie elementów tradycyjnej liturgii, a nade wszystko misteryjnego ducha celebracji przełożyło się w znacznym stopniu na jakość duchowego życia wiernych. Bo jakże inaczej wytłumaczyć fakt, że po dziś dzień Candide stanowi wyspę pobożności na szerokim morzu zeświecczenia. Dla przykładu: z sakramentów Pokuty i Eucharystii w okresie Wielkiej Nocy skorzystało 2/3 wiernych, podczas gdy w okolicznych parafiach ilość ich wahała się, według najprzychylniejszych szacunków, od 20 do 40 procent.
Dobry socjolog, analizując fenomen pobożności mieszkańców tego alpejskiego miasteczka, zwróciłby pewnie uwagę na znacznie więcej czynników, niż tylko zachowanie w liturgii łacińskich śpiewów i modlitw. Ot choćby na góralską, nieco zamkniętą, ceniącą sobie wszelkie tradycje mentalność oraz na ogólnie wysoką średnią wieku tutejszego społeczeństwa. Niemniej jednak wydaje mi się, że to właśnie decyzja nieżyjącego już dziś don Giuseppe De Cassan o zachowaniu ″jak najdłużej się tylko da″ tradycyjnego rytu oraz o rozłożeniu w czasie wszelkich duszpastersko-liturgicznych zmian spowodowały, że wierni jego parafii nie odczytali posoborowych reform jako definitywnego zerwania z przeszłością, lecz jako kontynuację ubogacającą niezmienną Tradycję łacińskiego Kościoła.
Jest jeszcze jedna rzecz, na którą, myślę, warto zwrócić uwagę. Być może zakres degradacji liturgii, której od wielu już dziesięcioleci jesteśmy naocznymi świadkami byłby znacznie mniejszy, a zapowiedana przez Ojca Świętego Benedykta XVI ″reforma reformy″ postępowałaby znacznie szybciej, gdyby więcej takich proboszczów, jak don Giuseppe nie popłynęło w posoborowym czasie z prądem mód i naiwnych wyobrażeń, lecz wykazałoby się podobnie odważną roztropnością, wynikającą z głębokiej i niezmiennej wiary w to, że liturgia jest nade wszystko dziełem Boga, a wierni, tak kapłani, jak i świeccy, są jedynie tymi, którym powierzony został jej bezcenny skarb.
Pamięci mons. Giuseppe De Cassan (1910-1997) przez 46 lat proboszcza w Candide.
Mater Ecclesiae – ora pro nobis!

środa, 4 kwietnia 2012

30 minut na Golgocie, czyli myśl o najpiękniejszej Mszy Świętej w moim życiu

In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Introibo ad altare Dei. Ad Deum qui laetificat iuventutem meam″.
Która jest godzina? 1:15 – spokojnie mogę jeszcze pospać. Do 4:30 zostało wiele czasu. Oby się tylko nie pomylić w początkowych modlitwach. Będzie sporo emocji. Lepiej jeszcze raz powtórzę. ″Confiteor Deo omnipotenti, beatae Mariae semper Virgini, beato Michaeli archangelo, beato Ioanni Baptistae, sanctis Apostolis Petro et Paulo, omnibus Sanctis et vobis fratres…″.
            Czerwone cyfry elektronicznego zegarka, jedyne światło rozjaśniające mrok hotelowego pokoju mignęły i wskazały 2:50. Jeszcze. Dziś sobota, a więc Msza wotywna Salve Sancta Parens. Mam nadzieję, że pracujący w zakrystii brat zakonny nie zapomniał dodać mnie do listy odprawiających. Spokojnie. To już nie moje zmartwienie.
3:30 Mam pamiętać o trzech zasadach: Msza nie może trwać dłużej niż pół godziny, żadnego śpiewu i zbyt szybkich ruchów, aby broń Boże koniec ornatu nie dotknął prawosławnego ołtarza. ″Gloria in excelsis Deo et in terra pax hominibus bonae voluntatis…″.
4:09 I tak już nie usnę. Wstaję i ubieram się. Nie chcąc obudzić śpiącego na sąsiednim łóżku kolegi, najciszej jak tylko potrafię otwieram drzwi  na korytarz, wiążę buty i wychodzę z hotelu.
Droga do Bazyliki Grobu Pańskiego prowadzi przez Armeńską dzielnicę. Wczesna pora i trwający szabat powodują, że na ulicach Starego Miasta nie widać żywej duszy. Dopiero w pobliżu luterańskiej katedry dostrzegam, że idzie za mną kilka osób. Żadnych pozdrowień, rozmów, pytań. W ciszy, krok za krokiem, zmierzamy do najświętszego miejsca chrześcijaństwa.
Półmrok, szmer podnoszonych w każdym języku świata modlitw i intensywny zapach wonnych olei używanych codziennie przez prawosławne mniszki do namaszczania alabastrowej płyty, na której według tradycji spoczęło ciało ukrzyżowanego Chrystusa przed jego złożeniem do grobu, wywierają na każdym wchodzącym do świątyni niezatarte wrażenie. Koptowie i Syryjczycy, ortodoksyjni Grecy, katolicy i Ormianie – kończą i zaczynają na przemian swe liturgie. Nie mam czasu, aby się w nie wsłuchać. Szybkim krokiem idę do zakrystii i już po chwili ubrany w biały ornat, z kielichem w dłoniach, wspinam się stromymi schodami na wzgórze Czaszki.
Przy środkowym ołtarzu Matki Boskiej Bolesnej czeka już kilkunastoosobowa grupa katolickich pielgrzymów. Większość z nich nadstawia z zaciekawieniem uszu, by usłyszeć język, w którym toczyć się będzie celebracja. Stawiam kielich na ołtarzu, odwracam się do nich i pytam: ″Friends! Is there anybody familiar with the extraordinary form of the Roman Rite?″ Kręcą przecząco głowami. ″Never mind. Just pray″.
″In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Introibo ad altare Dei. Ad Deum qui laetificat iuventutem meam″. Rozpoczyna się modlitwa, która nie przerywa panującej tu od dwudziestu wieków wielkiej, mistycznej ciszy. Miejsce, wypowiadane słowa i wykonywane gesty doskonale się ze sobą harmonizują. Niczym oddech, wdech i wydech, wdech i wydech, splatają się one ze sobą w jeden wielki poemat spisany krwią Syna ku chwale Ojca. Grzech i łaska. Człowiek i Bóg. Adam i Chrystus. Ziemia i niebo. Krzyż, Matka Boża, Aniołowie i święci. Nadprzyrodzony porządek rzeczy. Oto Msza święta. Staję przed Bogiem, mówię do Boga, klękam przed Bogiem, w Jego stronę podnoszę mój wzrok. Hoc est enim corpus meum″. ″Hic est enim calix sanguinis mei″. W sposób bezkrwawy odnawia się dramat Golgoty. Spełnia się Najświętsza Ofiara.
″Domine, non sum dignus″ – odwracam się i spostrzegam, że ilość osób uczestniczących w celebracji wzrosła. Łamię hostię na mniejsze kawałki i rozpoczynam rozdawać Komunię. Ludzie podchodzą i klękają. Ogarnia mnie wielkie wzruszenie. ″Corpus Domini nostri Jesu Christi custodiat animam tuam in vitam aeternam″ – oto streszczenie całej kapłańskiej misji. Dać człowiekowi Tego, który będzie strzegł jego duszę na życie wieczne. Dać człowiekowi Boga, który zbawia. Dać człowiekowi Chrystusa.
Błogosławieństwo i ostatnia Ewangelia. Ukradkiem spoglądam na zegarek. Pozostało mi jeszcze kilkadziesiąt sekund. Podnoszę wzrok na rzeźbę Madonny i zaczynam recytować Salve Regina! Mija trzydziesta minuta. Trzeba odejść od ołtarza.
Niemal codziennie wracam myślą do dnia, w którym dane mi było sprawować Mszę świętą w miejscu śmierci Zbawiciela. Im częściej wspominam to wydarzenie, tym bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że nie należy ono wcale do przeszłości lecz, że trwa ono we mnie, że nadal we mnie żyje. Ilekroć bowiem staję przed krzyżem, aby sprawować Najświętszą Ofiarę, przypominam sobie tamten lipcowy poranek i wiem, że dzięki liturgii mogę wejść ponownie na wzgórze Golgoty i znów uczestniczyć w eucharystycznym cudzie Chrystusowej Męki, Śmierci i Zmartwychwstania.
Mater Ecclesiae – ora pro nobis! 

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Test krzyża, czyli myśl wielkotygodniowa

Wraz z pierwszymi nieszporami Niedzieli Palmowej weszliśmy w czas Wielkiego Tygodnia, w czas niezwykły i święty, w którym po raz kolejny w życiu mamy możliwość przeżywać Misterium Chrystusowej Męki, Śmierci i Zmartwychwstania, Misterium naszego Odkupienia.
Liturgia Kościoła rozpoczyna ten okres wspominając uroczysty wjazd Jezusa do Miasta świętego, do Jerozolimy, kiedy to wiwatujące tłumy, gromadzących się na paschalne święta Żydów przyjmowały Mistrza z Nazaretu, jako ''Błogosławionego, który idzie w Imię Pańskie'', jako ''obiecanego im przez proroków Mesjasza''. Entuzjazm, radość i uniesienie. Gałązki palm i płaszcze rzucane na drogę. Aż trudno uwierzyćże ci sami ludzie, zaledwie kilka dni później, na dziedzińcu piłatowego pałacu, podniosą jakże inny i jakże przeraźliwy krzyk domagający się Jego śmierci.
Psychologia tłumu, czy Boże plany? Najpierw uwielbienie, a później zdrada. Najpierw ''Hosanna Synowi Dawida'', a później ''ukrzyżuj Go''. Najpierw Piotr przysięgał na swoje życie, że ''gdyby nawet wszyscy opuścili, zapomnieli, ja się nie wyprę, ani nie zapomnę'', a później patrząc prosto w oczy zziębniętym sługom rzymskiego namiestnika zaklinał się na wszystkie świętości, że ''nie zna tego człowieka''. Prawda o ludziach, którzy otaczali Jezusa, prawda o ich prawdziwych względem Niego uczuciach i intencjach ukazała się dopiero w wyniku ich konfrontacji z krzyżem.
Człowiek może poznać prawdę o sobie i o Bogu jedynie wtedy, kiedy stanie przed krzyżem i utkwi wzrok w Ukrzyżowanym. Dlatego też Wielki Tydzień poddaje nas ni mniej, ni więcej  testowi krzyża, testowi naszej wiary, testowi naszych prawdziwych religijnych intencji.
Kim jestem? Kim jest dla mnie Jezus? Jaka jest moja wiara? Jak poważnie ją traktuję? Czy jestem jednym z apostołów, którzy zarzekają się, że kochają swego Pana, a w obliczu próby, opinii publicznej, boją się i wstydzą do Niego przyznać? Kim jestem? Może jestem faryzeuszem, który traktuje religię jako instrument do realizacji swoich własnych planów, do zachowania swego uprzywilejowanego stanowiska, który chce jedynie pokazać, że jest osobą religijną, uczciwą, mając jednak serce pełne fałszu i hipokryzji? A może jestem jak Maryja, jak św. Jan, którzy nie bacząc na nikogo i na nic idą za Chrystusem krzyżową drogą, aż po sam szczyt Golgoty, by pić z Nim do ostatniej kropli kielich goryczy przygotowany Mu przez Ojca.
Jeśli szukacie odpowiedzi na pytania: Jaka jest Wasza wiara? Co gotowi jesteście zrobić dla Jezusa? Kim On dla Was jest? Do jakiego stopnia do Niego przylgnęliście? - przeżyjcie ten święty czas z intencją doświadczenia tego wszystkiego, czego doświadczył  Zbawiciel, a test krzyża powie Wam prawdę i o Nim i o Was samych.
Mater Salvatoris - ora pro nobis!