poniedziałek, 27 stycznia 2014

Korespondent kard. Ratzingera, czyli myśl o o. Tomaszu Tynie OP

25 lutego 2006 r. Arcybiskup Bolonii kard. Carlo Caffarra uroczyście rozpoczął proces beatyfikacyjny czeskiego dominikanina o. Tomasza Tyna. W części biskupiego dekretu prezentującego postać i heroiczność cnót Sługi  Bożego czytamy, że był on „osobą mocną w wierze, którą wyznawał w epoce systematycznych prześladowań religii oraz [stojących przed Kościołem – przyp. x.K.I] pokus podążania drogami humanizmu świeckiego i komunistycznego”. Kim był ten człowiek „mocnej wiary”?
Tomasz Tyn urodził się w czechosłowackim Brnie w 1950 roku. Już od najmłodszych lat odznaczał się niezwykłymi zdolnościami naukowymi i lingwistycznymi, głęboką pobożnością oraz pragnieniem poświęcenia się Bogu jako zakonnik. Na krótko przed wybuchem „Praskiej wiosny” nieprzeciętnie inteligenty młodzieniec otrzymał stypendium, które pozwoliło mu podjąć naukę we Francji. W 1968 r., po zdławieniu przez wojska Układu Warszawskiego czechosłowackiego powstania rodzina Tynów została zmuszona do opuszczenia ojczyzny i udania się na emigrację. Wydarzenia te odcisną na Tomaszu i na jego pracy naukowej wielkie piętno i uczynią z niego zagorzałego przeciwnika komunistycznego systemu. Jednakże jego antykomunizm nie był li tylko prostą konsekwencją młodzieńczej traumy, wynikał on bowiem z głębokiej refleksji filozoficznej nad tym, czym komunizm sam w sobie jest oraz w jaki sposób ideologia ta wpływa na człowieka, pozbawiając go wolności, godności i indywidualnych talentów.
W 1969 r. Tyn w niemieckim Warburgu zakłada dominikański habit, składa pierwsze śluby i rozpoczyna studia filozoficzne. Tam też ma możliwość głębszego wczytania się w teksty Soboru Watykańskiego II, które przyjmuje z ogromną radością. „Po raz pierwszy w swej historii – pisze – Kościół ufając dojrzałości wiary osób świeckich pozwala sobie na duchowy komfort nauczania jedynie duszpasterskiego bez uciekania się do definicji dogmatycznych”. Ten optymizm już wkrótce ustąpi uczuciom niepokoju i rozczarowania. Liturgiczne nadużycia, nieposłuszeństwo papieżowi i wypaczenia ortodoksyjnej nauki, które stały się codziennością nie tylko w warburskim konwencie, ale i w innych częściach Niemiec i całej Zachodniej Europy skwituje pełnymi bólu słowami: „Nastąpiło zerwanie z Tradycją, zakończyła się epoka trydencka, powstał zupełnie nowy Kościół”.
W 1972 r. przenosi się do strzegącego relikwii Akwinaty dominikańskiego klasztoru w Bolonii, gdzie pisze pracę licencjacką zatytułowaną: „De gratia divina et iustificatione. Oppositio inter theologiam Sancti Thomas et Lutherii” (O bożej łasce i usprawiedliwieniu. Sprzeczność pomiędzy teologią św. Tomasza i Lutra) wyjaśniając w niej w błyskotliwy sposób związek jaki zachodzi pomiędzy wolną wolą człowieka a bożą łaską, krytykując przy tym koncepcje wielu współczesnych mu teologów, którzy ideom Lutra starali się nadać katolickie certyfikaty jakości. 
29 czerwca 1975 r. o. Tomasz Tyn przyjmuje z rąk papieża Pawła VI święcenia kapłańskie, a następnie rozpoczyna studia teologiczne na rzymskim Uniwersytecie Angelicum, po ukończeniu których powróci do Bolonii, gdzie kontynuować będzie pracę naukową i duszpasterską. Jak wspominają ci, którzy go znali osobiście cechami charakterystycznymi jego posługi były: wielka troska o zbawienie dusz, miłość bliźniego, częste odwoływanie się do wypowiedzi katolickiego Magisterium, umiłowanie metafizyki, a nade wszystko dzieł św. Tomasza oraz bezkompromisowe piętnowanie błędów doktrynalnych i moralnych, które jego zdaniem „pozbawiały wiernych prawdziwej nauki, wywoływały zamęt oraz wyrywały z ich dusz nadprzyrodzone życie łaski”.
Jest rok 1985. Na krótko przed Synodem Biskupów poświęconym wprowadzeniu w życie nauczania Soboru Watykańskiego II na półkach księgarni ukazuje się wywiad Vittorio Messoriego z ówczesnym Prefektem Kongregacji Doktryny Wiary - kardynałem Josephem Ratzingerem. „Raport o wierze” odbiega swym duchem od optymistycznych prognoz dotyczących przyszłości Kościoła, denuncjując m.in. zagrożenia i problemy, które stanęły przed Nim w okresie ostatnich dwóch dekad. Pod wpływem tej lektury o. Tyn pisze do niemieckiego purpurata osobisty list, w którym stwierdza, że „największym i najbardziej szkodliwym ze wszystkich błędów naszego czasu jest ten, który dzieli Magisterium Kościoła na to z przed i z po Soboru”. List datowany na 4 sierpnia 1985 r. wymienia także dwa inne niebezpieczeństwa grożące ortodoksyjności wiary: pierwszym z nich to kryzys zdrowego myślenia wywołany przez scjentyzm pozytywistyczny, a drugim to upadek liturgii. W odpowiedzi na ten słowa kard. Ratzinger pisze: „Lektura Twojego listu Ojcze sprawiła mi wielką radość z powodu pełnej między nami zgodności w ocenie zaistniałej sytuacji”. Echa tej korespondencji zabrzmią wiele lat później w nauczaniu papieża Benedykta XVI, który na progu swego pontyfikatu podczas spotkania z pracownikami Kurii Rzymskiej wypowie słynne zdania o „hermeneutyce zerwania i kontynuacji”, rok później na Uniwersytecie w Regensburgu odniesie się do „właściwego sposobu rozumowania”, a 7 lipca 2007 r. potwierdzi prawo wszystkich kapłanów i wiernych do swobodnego celebrowania i uczestniczenia we Mszy Świętej według tradycyjnego Mszału. Na ten ostatni temat o. Tyn pisał do kard. Ratzingera takie oto słowa: „Nigdy nie mogłem zrozumieć i nawet teraz nie jestem w stanie tego pojąć, dlaczego ten przepiękny ryt miałby być wykluczony z życia Kościoła” i nieco później dodał: „Przyrzekam, że nie jestem jednym z tych, tzw. integrystów […], ale bez wątpienia ryt, który jest bardziej zwrócony w stronę Boga niż ludzi wyraża w głębszy sposób prawdę o tej żywej rzeczywistość, jaką jest Najświętsza Eucharystia”.   
Życie o. Tomasz Tyna OP przerwała nagła choroba. Stanął przed Panem mając niespełna 40 lat – 1 stycznia 1990 r. Czekając na godzinę swej śmierci zwykł powtarzać słowa: "Między prawdą a fałszem nie ma równości" i dodawał: "Prawda zobowiązuje Kościół i nas wszystkich do jasnego jej wyrażania".
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Z kart historii średniowiecznego Sandomierza - cz. III. Błogosławiony Sadok i towarzysze, męczennicy dominikańscy z kościoła św. Jakuba

       Sandomierski kościół pod wezwaniem św. Jakuba Apostoła, przy którym ulokowany jest klasztor ojców Dominikanów należy do najcenniejszych zabytków architektury późnoromańskiej w Małopolsce. Według Jana Długosza, pierwsza świątynia w tym miejscu została wzniesiona ok. roku 1200 dzięki fundacji księżnej Adelajdy, córki Kazimierza Sprawiedliwego. Ćwierć wieku później, decyzją biskupa krakowskiego Iwo Odrowąża, przy świętojakubskim kościele zostali osadzeni Dominikanie, którzy na krótko po swym przybyciu do Sandomierza zdecydowali się rozebrać starą świątynię, a materiał, z którego była ona zbudowana wykorzystali do konstrukcji nowego kościoła. To w nim właśnie, oraz w jego najbliższej okolicy 2 lutego 1260 r., rozegrały się tragiczne wydarzenia, które przeszły do historii oraz katolickiej hagiografii pod nazwą męczeństwa bł. Sadoka i towarzyszy.
       Pierwsze wzmianki o tym wydarzeniu przekazuje nam Jan Długosz w Liber beneficiorum dioecesis Cracoviensis podając jednocześnie liczbę pomordowanych przez Tatarów zakonników, która według niego miała wynosić czterdziestu sześciu. Dodatkowo pisze, że wszyscy oni oddali swe życie śpiewając maryjną antyfonę Salve Regina. Informacje te, dodajmy od razu nad wyraz skąpe, zostały powszechnie przyjęte przez późniejszą historiografię, która brak większej ilości danych zaczęła rekompensować poszukiwaniem i łączeniem różnych źródeł oraz dopisywaniem do autentycznej historii męczeństwa sandomierskich Dominikanów nowych, nieznanych dotąd treści. Przykładem na to jest imię przeora konwentu - bł. Sadoka.
       Dominikańskie źródła, mam tu na myśli XIII-wieczny dodatek do Kroniki o. Gerarda de Fracheto OP, w której przedstawia on najstarsze dzieje węgierskiej prowincji Dominikanów, wspominają o zakonniku noszącym imię Sadok, który miał być z pochodzenia Włochem, absolwentem Uniwersytetu Bolońskiego, a następnie przeorem konwentu w Zagrzebiu. Według innej informacji zawartej w tym dziele Dominikanie wysyłali misjonarzy do okolicznych krajów, pomiędzy którymi znajdowała się i Polska. Czyż byłby to trop, który zaprowadzi nas do sandomierskiego Sadoka?
      Niestety, istnieją poważne trudności, które nie pozwalają nam na utożsamienie obu przeorów. Pierwszą z nich jest fakt, że polska prowincja dominikańska nigdy nie była związana z węgierską, a po drugie, że niektóre kopie dzieła o de Fracheto wskazują jednoznacznie, że terenem ewangelizacji "madziarskich" Dominikanów nie była "Polonia", ale Dilacja - jeden z regionów Albanii. Biorąc pod uwagę wszystkie te dane należy więc stwierdzić, że Sadok z Zagrzebia oraz bohaterski przeor z kościoła św. Jakuba w Sandomierzu to dwie zupełnie różne osoby, a połączenie ich życiorysów jest "zasługą" XVII-wiecznego historyka o. Abrahama Bzowskiego OP, który dla ukoloryzowania przekazywanej przez siebie historii dominikańskich Męczenników podał nie tylko imię Sadoka, ale również nie wahał się dopisać nowych wątków: o cudownej zapowiedzi śmierci zakonników, pełnej wzniosłego ducha przemowie przeora oraz o jednym z braci, który ocalał z rzezi chroniąc się w zakonnym chórze.
       Nie znamy więc, ani imienia przeora konwentu, ani liczby zabitych mnichów, jednak sam fakt męczeństwa Dominikanów w 1260 r. nie podlega żadnej wątpliwości. Cytowane już w poprzednim wpisie pierwszorzędne dla naszego tematu źródło Kronika wołyńsko-halicka mówi wyraźnie o zamordowanych "mnichach", a przecież jedynym zakonem osiadłym wówczas w Sandomierzu byli Dominikanie. Fakt ten potwierdzają dodatkowo wykopaliska archeologiczne, które na terenie klasztoru św. Jakuba doprowadziły do odkrycia masowego grobu gdzie wśród ponad 300 ciał różnego wieku i obojga płci znalezione zostały zakonne klamry od pasów.
       Kult męczeńskich mieszkańców Sandomierza a w sposób szczególny dominikańskich braci, niezwykle żywy na przestrzeni wieków, znalazł swe odzwierciedlenie w lokalnej poezji. S. Marianna Moszyńska (+1782), benedyktynka z miejscowego klasztoru jest autorką Godzinek do Błogosławionych Męczenników Sandomierskich, niezwykłej modlitwy śpiewanej na tradycyjną melodię, której to pierwsze słowa brzmią w taki sposób:

"Zaczniycie wargi nasze chwalić Boga w Świętych
W Sandomirzu do ręki Tatarskiey Wyciętych
Przybądź nam miłosciwy ku pomocy Boże
Niech krew Męczenników choyna nas wspomoże.

NA JUTRZNIĄ

Witaycie Męczennicy Sandomirscy Życie
którzyście położyli, co Polszcze w Zaszczycie
Panów Tatarskie Woysko Sprowadziły kłutnie
A wyście mordowani bez braku okrutnie
Witaycie Sandomierscy tu Obywatele
Dla których nam Bóg daie Cudow y łask wiele
Zalała krew Sandomirz Swięta wasza cały
krwawe rzeki do Wisły przez miasto Spływały
Zawitaycie Ofiary w Maryi Swiątnicy
Prałaci y kapłani rozni Męczennicy
Jako w licznym przed Bogiem stoicie Orszaku
W Wielkiej liczbie na Zamku ginący Polaku

Módlcie się za nami BB. Meczennicy
Abysmy się bali złey smierci y mąk piekielnych.

MODLITWA

Boże, któryś BB. Męczenników w tak wielkim 
woysku do Obozow Annielskich przyłączył a 
na Straż mocną B. Sadocha Wodza na obrone Krolestwa
Polskiego z Czterdziestu Osmiu Towarzyszami
w kościele Jakuba S. Zakonu kaznodzieyskiego zostawił
prosiemy Dobroci Twoiey iakos tym przeznaczył
Smierc Męczenską y wyroki swoy Zlotemi literami
Cudownie palcem swoim napisał, abys nam w zyciu y
przed Smiercią poprzedzaiących łask udzieliwszy
Serce nasze nadprzyrodzoną skruchą obdarzył abysmy
SS. Sakramentami opatrzeni z tym się zegnając 
Swiatem ostateczną laskę a Miłosierdzia Nieskończonego 
Otrzymali y rozłącziąc się z Ciałem z tobą się zlączyli
Przez Chrystusa Pana Naszego. Amen". 

Regina Martyrum - ora pro nobis!

poniedziałek, 6 stycznia 2014

O Mojżeszu, płonącym krzewie i przeżywaniu spotkania z Bogiem, czyli kolejne grosze do reformy liturgicznej reformy

„Gdy Mojżesz pasał owce swego teścia, Jetry, kapłana Madianitów, zaprowadził owce w głąb pustyni i przyszedł do Bożej góry Horeb.
Wtedy ukazał mu się Anioł Pański w płomieniu ognia, ze środka krzewu. [Mojżesz] widział, jak krzew płonął ogniem, a nie spłonął od niego.
Wtedy Mojżesz powiedział do siebie: «Podejdę, żeby się przyjrzeć temu niezwykłemu zjawisku. Dlaczego krzew się nie spala?».
Gdy zaś Pan ujrzał, że [Mojżesz] podchodził, żeby się przyjrzeć, zawołał do niego ze środka krzewu: «Mojżeszu, Mojżeszu!». On zaś odpowiedział «Oto jestem».
Rzekł mu Bóg: «Nie zbliżaj się tu! Zdejm sandał z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą».
Powiedział jeszcze Pan: «Jestem Bogiem ojca twego, Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba». Mojżesz zasłonił twarz, bał się bowiem zwrócić swe oczy na Boga”. (Wj, III, 1-5)

Pomedytujmy przez chwilę nad tym fragmentem Pisma Świętego, aby odkryć właściwy sposób przeżywania liturgii.
       Dla opisania ważności Góry Horeb autor natchniony używa przymiotnika „boża”. Jest więc to ziemia, która należy do Pana, i która w jakimś sensie jest Jego mieszkaniem, Jego domem. To tu właśnie ma miejsce sprzeczne z prawami fizyki zjawisko, które odciąga Mojżesza od codziennych, pasterskich obowiązków i prowadzi go do płonącego, a mimo to ciągle żywego krzewu. Po chwili sytuacja staje się jeszcze bardziej niewytłumaczalna, ponieważ z ognia dochodzą zrozumiałe dla Mojżesza słowa. Głos zwraca się do niego po imieniu i to dwukrotnie, jakby chcąc podkreślić, że w tym, co się teraz dzieje nie ma żadnego przypadku. Mojżesz nie wie jeszcze, że mówi do niego sam Bóg. Prowadzi go na to miejsce jedynie ciekawość i nie zdając sobie sprawy z tego, że ma on do czynienia z samym Stwórcą chce podjąć z Nim dialog tak, jak się rozmawia z drugim człowiekiem. Inicjatywa jednak przez cały czas należy do Boga. Najwyższy wydaje Mojżeszowi polecania, których nie da się po ludzku zrozumieć. Padają słowa: „Nie zbliżaj się tu!”, a przecież krzew zapłonął właśnie dlatego, by Mojżesz przybył na to miejsce! Tak oto człowiekowi zostaje wyznaczona granica w poznawaniu tego, co niepoznawalne. Po drugie ma on ściągnąć sandały. Ale co bose, czy odziane stopy mogą mieć wspólnego z tym, co Bóg ma do przekazania?
Trwa lekcja pokory i wiary. Mojżesz ma zrozumieć, że wydarzenie, w którym uczestniczy nie jest czymś powszechnym, ale że jest jedynym w swoim rodzaju objawieniem się Boga, który uczy człowieka w jaki sposób oraz na jakich warunkach można wejść z Nim w osobową relację. Najwyższy sprawdza posłuszeństwo Mojżesza, jego dyspozycyjność do wypełnienia misji, którą zamierza mu zlecić. Zdjęcie sandałów, czynność błaha, rzec by można drobiazg, który po ludzku w żaden sposób nie powinien odwracać uwagi od trwającego cudu jest w rzeczywistości próbą. „Kto jest wierny w drobnych rzeczach, będzie wierny i w rzeczach wielkich” (Łk, XVI, 10). To test posłuszeństwa. W tej chwili cały Exodus: cudowne znaki, ustanowienie Paschy, przejście przez Morze Czerwone, klęska wojsk faraona, zawarcie przymierza na Synaju, rozmnożenie się Izraela, zdobycie Kanaanu, a w konsekwencji dalsze dzieje zbawienia zależałą od okazania posłuszeństwa Bogu poprzez ... zdjęcie sandałów.
Gdy to się wreszcie dzieje Mojżeszowi otwarcie objawia się Bóg. Mówi wprost: „Jestem Bogiem”, odwołując się przy tym do wcześniejszych wydarzeń i przypomina to, co do tej pory uczynił. Ur Chaldejskie, Sodoma i Gomora, Moria, Gerara, skradzione błogosławieństwo, walka z Aniołem nad potokiem Jabbok, dwunastu synów Jakuba i dwanaście pokoleń Izraela - to wszystko przychodzi Mojżeszowi na myśl, gdy słyszy imiona: Abrahama, Izaaka i Jakuba. I jaka jest jego reakcja? Jak zachowuje się człowiek doświadczający wielkości i wszechmocy Boga? Jak zachowuje się, gdy uświadomi sobie, że ziemia ta jest rzeczywiście święta, a on sam stoi przed Tym, który jest? Mówi dalej Pismo Święte: „Mojżesz zasłonił twarz, bał się bowiem zwrócić oczy na Boga”.

Uczynić swoim doświadczenie Mojżesza - oto zadanie, które stoi przed liturgią. Poprzez ducha w jakim jest ona sprawowana ma wychowywać człowieka do uczestnictwa w celebracji świętych misteriów wiary, do właściwego przeżywania spotkania z Bogiem Ojcem, które dokonuje się mocą Ducha Świętego w Jezusie Chrystusie. Liturgia ma wychowywać człowieka do tego, aby z należytą czcią i pokorą, strachem, ale i z ufnością w Boże miłosierdzie, którego najgłębszym i najpełniejszym wyrazem jest chrystusowy krzyż, wychodził na spotkanie swego Stwórcy i Zbawcy. Tylko uświadomienie sobie, że podczas sprawowania świętych czynności stoi się przed Najwyższym, przed którym należy zasłaniać twarz i upadać na kolana pozwala nam na wejście w przestrzeń działania Jego nieskończonej miłości i łaski. Jednak, jak nas poucza historia Mojżesza Bóg pragnie dzielić się z nami tymi darami na Swoich, a nie na naszych warunkach.
To doświadczenie boskiej wielkości i małości człowieka, doświadczenie niemożności ogarnięcia Tego, który ze swej natury jest nieogarniony tradycyjna liturgia rzymska wyraża przez recytacje szeptem niektórych kapłańskich modlitw, a w sposób szczególny wielkiej modlitwy konsekracyjnej Kanonu Rzymskiego. Tę samą prawdę boskie liturgie chrześcijańskiego Wschodu oddają przez ustawianie ikonostasów i taki właśnie sposób wejścia w liturgiczną przestrzeń chciał nam przekazać Ojciec Święty Benedykt XVI, kiedy do sprawowanych przez siebie Mszy Świętych wprowadził dwie dłuższe chwile milczenia i refleksji. Pierwszą po proklamacji Słowa Bożego i wygłoszonej homilii i drugą po Komunii świętej. Odkrycie przestrzeni ciszy, jak i własnej niezdolności do objęcia rozumem celebrowanego Misterium jest więc nieodzownym warunkiem spotkania w liturgii żywego i działającego Boga. 
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

czwartek, 2 stycznia 2014

Z kart historii średniowiecznego Sandomierza – cz. II. Sandomierscy męczennicy

Jak już powiedzieliśmy Sandomierz w połowie XIII w. był znacznym ośrodkiem miejskim rozbitego na dzielnicę Państwa Piastów. Z historycznych źródeł dowiadujemy się, że funkcje religijne dla tej miejscowości spełniały: kolegiata mariacka oraz kościoły św. Pawła, św. Jana, św. Mikołaja, św. Wojciecha i konwent Dominikanów pod wezwaniem św. Jakuba. Wykorzystując polityczne osłabienie państwa ziemie polskie były narażone na ataki obcych plemion: Tatarów, Litwinów i Rusinów. Stąd też książe Bolesław Wstydliwy, mając na celu skuteczną obronę swych poddanych zdecydował się umocnić dwa główne grody swojego włodarstwa: Kraków i Sandomierz. Nie odstraszył tym jednak napastników.
Pierwszy najazd na Sandomierz miał miejsce w roku 1241. Miasto zostało zdobyte przez zagony tatarskiego wodza o imieniu Ordu dokładnie w Popielec, 13 lutego 1241 r. Jan Długosz pisze, iż: 
"Chan ściśle obległ ze wszystkich stron zarówno zamek, jak i miasto Sandomierz. Zdobywszy je wreszcie [Tatarzy] zabijają opata koprzywnickiego i wszystkich braci klasztoru koprzywnickiego z zakonu cystersów oraz wielką liczbę duchownych i świeckich, mężczyzn i kobiet, szlachty i ludu obojga płci, którzy się tam zgromadzili w celu ratowania życia lub obrony miejsca. Urządzają wielką rzeź starców i dzieci i jedynie kilku młodym darują życie, ale zakuwają ich jak najgorszych niewolników w straszne dyby".
Następnego dnia rycerstwo polskie dowodzone przez wojewodę krakowskiego Włodzimierza stawiło czoła Mongołom w bitwie pod Turskiem koło Staszowa. Zostało jednak tam pobite, a kolejne dwa niepomyślne dla Polaków starcia pod Chmielnikiem oraz Tarczkiem koło Iłży przesądziły o skierowaniu się najeźdźców na największe ośrodek miejski piastowskiej Polski - Kraków. Według legendy, to właśnie wówczas jedna z wrogich strzał zabiła trębacza grającego hejnał z mariackiej wieży.
Drugi najazd Tatarów, który doświadczył Ziemię sandomierską miał miejsce na przełomie 1259/1260 r. Opis oblężenia miasta, wypadków, które doprowadziły do jego zdobycia i w konsekwencji zagłady mieszkańców znajdziemy w źródle ruskim noszącym tytuł Kroniki wołyńsko-halickiej. Tragiczne losy Sandomierza przedstawione są w nim tak dokładnie i plastycznie, iż wydaje się, że jego autor sam był naocznym świadkiem tych wydarzeń. Przekaz jest następujący.
Miasto broniło się długo. Bezpośredni szturm z udziałem machin oblężniczych trwał nieustannie przez cztery dni i był skierowany przeciwko książęcemu grodowi. Nieustępliwość obrońców zapisała się w pamięci autora indywidualnym bohaterstwem jednego „Lacha”, który widząc Tatarów przerywających linię obrony rzucił się samotnie na całą grupę napastników i został przez nich zabity. Według opisu: 
"Ludzie widząc Tatarów na wałach skierowali się do ucieczki ku twierdzy, lecz nie mogli zmieścić się w bramie, ponieważ most [łączący Wzgórze zamkowe ze Wzgórzem kolegiackim] był zbyt wąski i tratowali się sami, a inni padali z mostu do rowu jakoby snopy. Rowy zaś na wygląd głębokie bardzo, napełniły się martwymi i było można po nich chodzić jak po moście”. 
Broniła się w dalszym ciągu twierdza. Autor kroniki pisze dalej: 
„Cerkiew [kolegiata] zaś w grodzie tym była bowiem zbudowana z białych kamieni ciosanych. I ta była pełna ludzi. Dach zaś w niej był pokryty drzewem. Ten zapalił się i zgorzało w niej bez liku mnóstwo ludzi”. Nota bene pozostałości białych murów kolegiackiej świątyni można jeszcze dostrzec w południowej nawie współczesnej katedry. 
Upadek miasta wpłynął negatywnie na morale obrońców książęcego zamku. Na drugi dzień wojowie zdecydowali skapitulować i przygotowali się na śmierć. Autor latopisu przyznał, że ważną rolę w tych przygotowaniach odegrali księża i mnisi. Odprawiona została Msza święta, nastąpiła spowiedź, a po niej komunia, po czym ludność dobrowolnie opuściła gród z chorągwiami, świecami i kadzidłami. Jeńców spotkał tragiczny los. „Tatarzy – pisze kronikarz – posadzili ich na błoniu przy Wiśle, i siedzieli tam dwa dni, po czym jęli zabijać ich wszystkich – mężów i niewiasty, i nie pozostał od nich nikt”.
Kronika wielkopolska podaje, że tymi, którzy skłonili obrońców do poddania twierdzy byli najemnicy Rusińscy, którzy mieli namówić załogę do poddania grodu Tatarom w zamian udzielając im gwarancji bezpieczeństwa. Kaźń mieszkańców Sandomierza rozpoczęła się 2 lutego 1260 r. 
Minęły wieki. Na konsystorzu w dniu 11 lutego 2013 r., na którym papież Benedykt XVI ogłosił swoją rezygnację oznajmił również swą decyzję o wyniesieniu do chwały ołtarzy ponad 800 męczenników z Otranto, którzy odmawiając przyjęcia Islamu zostali ścięci przez Turków w 1480 r. Kto wie może, kiedyś doczekamy się i takiej zbiorowej kanonizacji Męczenników z Sandomierza, wszak ich religijny kult jest historycznie poświadczony od blisko ośmiu wieków.
Mater Poloniae - ora pro nobis!