''W końcu Kazimierz Wielki król polski, który tyle miast obronnych powznosił, i świątyń na chwałę Boga pobudował, opasawszy murem całe miasto Sandomierz, około roku 1360, przedsięwziął na miejscu dawnego kościoła Panny Maryi wystawić nową świątynię, która do dnia dzisiejszego swą piękną i wspaniałą architekturą, z pierwszędnemi świątyniami kraju naszego może iść w porównanie. Pomimo wielu klęsk jakich doznała, zwłaszcza przez pożar podczas wojny szwedzkiej za Jana Kazimierza, dotąd w pierwotnej swojej budowie stoi nienaruszona. Całe jej lekkie ostrołukowate sklepienie wspiera się na ośmiu filarach, po obydwóch stronach głównej nawy będących. Toż sklepienie wysokie i równe, tak w nawie środkowej jako i w nawach bocznych, wiele jej dodaje wspaniałego widoku. Nadto, stoi w miejscu otwartem, a jej okna liczne i długie, czynią ją jasną i uroczystą''. (Z dzieła ks. M Bulińskiego ''Monografija miasta Sandomierza'', wyd. 1879).
Późnym, styczniowym popołudniem w sandomierskiej katedrze panuje zwykle półmrok, który rozpraszają jedynie ozdobne światła choinek i czerwony płomień wiecznej lampy, ten sam, który od czasów bł. Mistrza Wincentego nie przestaje powtarzać przybywającym do tego świętego miejsca wiernym słów Zbawiciela: ''Jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata''. Wystarczy jednak tylko jedno przekręcenie elektrycznego włącznika, by ponad turystami i pielgrzymami wybuchło w całej swej krasie ciemnobłękitne, gęsto zdobione gwiazdopodobnymi ornamentami gotyckie sklepienie, podłoga nieba.
Przekazywana z pokolenia na pokolenie siedemsetletnia tradycja wiąże powstanie tej świątyni z osobą krakowskiego wikariusza i kaznodziei - Marcina Baryczki. Średniowieczne kroniki nie pozostawiły po nim zbyt wiele informacji. Milczą na temat jego dzieciństwa oraz młodości, nic nie wspominają o wynikach jego zmagań z trivium i quadrivium, rozpisują się natomiast i to ze szczegółami o okolicznościach jego śmierci.
Podkanclerzy koronny, archidiakon gnieźnieński i zawołany historyk Janko z Czarnkowa tak oto przedstawiał smutny koniec życia księdza Marcina: ''Po powrocie króla Kazimierza (Wielkiego) z tryumfem pomyślności do Krakowa, gdzie był wspaniale przez kler i naród przyjęty, zdarzyło się, że za podszeptem diabła, niejaki Marcin Baryczka, wikariusz katedry krakowskiej, został przed królem fałszywie oskarżony przez jego przybocznych, w dzień św. Łukasza uwięziono go, a następnej nocy utopiono w rzece Wiśle, bez żadnej przyczyny, zupełnie niewinnego. Odtąd, niestety, wszelka pomyślność odstąpiła króla, który pierwej nad wrogami szczęśliwie tryumfował''.
Według sto lat późniejszej, przekazanej nam przez Jana Długosza informacji, krakowski kaznodzieja miał stracić swe życie za to, że wytknął władcy, i to wprost z ambony, jego rozpustny i hulaszczy tryb życia. Grzech był to wielki, podnieść rękę na pomazańca bożego, więc i pokuta musiała być adekwatna do popełnionej zbrodni. Zadośćuczynieniem za to morderstwo, kazimierzowym aktem ekspiacji było sfinansowanie przez ostatniego z piastowskich władców Polski budowy sześciu murowanych świątyń: w Szydłowie, Stopnicy, Kargowie, Zagości, Wiślicy i w Sandomierzu.
Budowa kościoła przez całe wieki nie była li tylko wyzwaniem architektonicznym, ale nade wszystko duchowym. Każda świątynia, nieważne czy to potężna w swej konstrukcji katedra, czy niewielka domowa kapliczka, poprzez swój układ i wewnętrzny wystrój, już z samego założenia, miała spełniać funkcję ewangelizacyjną. I tak, wszystkie rzeźby i malunki, masywne ołtarze romańskich, gotyckich, renesansowych, barokowych i neoklasycystycznych świątyń, a nawet ich okna, sufity i podłogi głosiły wchodzącym doń wiernym katechezę mniej więcej takiej oto treści: ''Istnieje inna, lepsza i piękniejsza rzeczywistość, rzeczywistość Boga, aniołów oraz świętych, którą można doświadczyć już tu na ziemi za każdym razem kiedy przekroczy się próg kościoła''. Domus Dei et porta coeli. Symetria wewnętrznego wystroju, a w sposób szczególny centralne położenie bogatozdobionego, głównego ołtarza z tabernakulum i nieodłącznym mu krucyfiksem, dawała człowiekowi poczucie przynależności do pewnego mistycznego porządku, do boskiego układu rzeczy, świętej konstrukcji, która bardziej niż rękami architekta i murarza była wzniesiona niewidzialną ręką Boga.
Nie wiem, czy jestem w swym odczuciu odosobniony, ale brakuje mi i to bardzo doświadczenia tej nadprzyrodzonej rzeczywistości w kościołach, które są budowane według miar i zasad współczesnej architektury sakralnej. Szczerze mówiąc nie znalazłem żadnej ''nowoczesnej'' świątyni, która zachwyciłaby mnie swym pięknem do tego stopnia, iż zaraz po znalezieniu się w jej wnętrzu zapragnąłbym upaść na kolana, by się modlić. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze myślę, że architektura kościelna, zresztą jak cała sakralna sztuka, jest wypadkową modlitw, postów, wyrzeczeń oraz religijnej świadomości epoki, w której przychodzi żyć danemu pokoleniu wiernych. Ostatnie dziesięciolecia, nie ma co tego ukrywać, są pod tym względem mniej niż przeciętne więc i architektura, która powstaje na naszych oczach zbytnio nie odbiega od tego ''mniej niż przeciętnego'' kanonu. I po drugie, na naszych oczach zanika poczucie sakralności świątyni rozumianej jako przestrzeń jedynej w swym rodzaju, uprzywilejowanej obecności Boga (shekhina), na rzecz czysto międzyludzkiego doświadczenia solidarności, wzajemnego szacunku i braterstwa. Proces antropocentryzacji i racjonalizacji, tak sztuki sakralnej, jak i samej liturgii (patrz. 35-ty grosz do dyskusji o reformie reformy liturgicznej) jest więc spowodowany głębokimi przeobrażeniami, które zaszły na przestrzeni ostatnich trzystu lat w zachodnioeuropejskiej kulturze, a których firmowym produktem stał się areligijny i metafizycznie ślepy współczesny człowiek.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!