sobota, 29 marca 2014

O promieniowaniu Najświętszej Ofiary Eucharystcznej - nauka rekolekcyjna

 Podczas tego naszego drugiego rekolekcyjnego zamyślenia chciałbym zatrzymać się nad tematem Mszy Świętej i naszego w Niej uczestnictwa. Chcę abyśmy, Moi drodzy, pochylili się nad eucharystyczną prawdą wiary – prawdą niezwykłą, najważniejszą, najświętszą, tu naprawdę można mnożyć przymiotniki, a dla opisania której po prostu, najzwyczajniej w świecie brakuje ludzkich słów.
Do rzeczy! Zacznijmy od sprawy najważniejszej, a więc od tego dlaczego w ogóle gromadzimy się w kościele? Zacznijmy od tego, jaka powinna być najgłębsza motywacja naszego przyjścia na Mszę Świętą? Tak się bowiem niestety zdarza, że wielu katolików, i to często naprawdę pobożnych ludzi, nawet takich, którzy co niedziela są w kościele, przychodzi tu z innego powodu niż ten najważniejszy. Ludzie są na Mszy z tradycji, bo tak wypada, bo obawiają się opinii księdza, sąsiadów, rodziny. Są tacy, którzy traktują Mszę Świętą jak jakiś film, albo spektakl teatralny, który widzieli już tysiąc razy. Młodzi często przychodzą do kościoła, aby uniknąć domowych awantur. Wiecie, jak to jest. Po nocnych powrotach z sobotnich zabaw i dyskotek ciężko jest niekiedy podnieść głowę, a co dopiero wstać z łóżka. „Zbieraj się! Za dwadzieścia minut jedziemy do kościoła!” - i ledwo rozpocznie się niedziela, a awantura już jest gotowa. „Jestem przecież dorosły. Nie jestem już dzieckiem. Sam będę decydował, czy chodzić, czy też nie”. Zdarza się. Czy Bóg nie jest wszędzie? Czy nie mogę pomodlić się na łące, w lesie, we własnym domu?
Szukając odpowiedzi na pytanie o najważniejszy powód naszej obecności na Mszy Świętej, chciałbym abyśmy teraz cofnęli się w czasie do Wielkiego Czwartku, do dnia poprzedzającego śmierć Zbawiciela, do dnia w którym po raz pierwszy w historii padły słowa: „To jest ciało moje. To jest kielich krwi mojej”. Co się właściwie wówczas wydarzyło?
Pierwszą sprawą, która powinna zwrócić naszą uwagę jest czasownik użyty przez Jezusa. Ustanawiając Najświętszy Sakrament używa On bowiem czasownika „być” – „to jest ciało moje”. Nie używa innego czasownika np. „oznaczać” – „to oznacza ciało moje”, „symbolizować” – „to symbolizuje ciało moje”, „wyobrażać” – „to wyobraża ciało moje”. Znaczenie tak skonstruowanego zdania byłoby zupełnie inne. Jezus używa czasownika „być”. „To jest” – a zatem zarówno z punktu widzenia logicznego, jak i gramatycznego dopuszczalna jest tylko jedna możliwa interpretacja tej wypowiedzi. Ilekroć kapłan powtarza nad chlebem i winem słowa i gesty Jezusa, chleb przestaje być zwykłym chlebem, a wino przestaje być zwykłym napojem i stają się one Ciałem i Krwią Zbawiciela. Tu nie ma żadnej przenośni. Tu nie ma żadnej poezji, żadnej retorycznej figury. JEZUS W EUCHARYSTII PO PROSTU JEST.
Oto serce katolickiej wiary. Dlatego mówimy, że ten Sakrament spośród wszystkich jest najświętszy. Inne bowiem sakramenty dają nam „jedynie” moc bożą niezbędną dla naszego uświęcenia, do napełnienia naszej duszy i serca bożą łaską oraz miłością. W Najświętszym Sakramencie mamy zaś do czynienia z samym Bogiem. On tu jest żywy, czujący, kochający, współczujący, radujący się z tymi, którzy się radują i płaczący z tymi, którzy płaczą. To On – „Bóg z Boga, światłość ze światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego”. Bóg, który ma uczucia, a więc którego można też obrazić, ale i przebłagać. To Bóg, z którym można wejść w relacje tak bliską i tak intymną, że On i człowiek nie są więcej dwoma, ale jednym ciałem. I tego właśnie Kościół naucza nieprzerwanie od dwóch tysięcy lat. Co więcej, dzięki Eucharystii sam Kościół pomimo naszych grzechów i zdrad pozostaje święty. Dzięki Najświętszemu Sakramentowi Kościół trwa, i trwać będzie niezwyciężony do końca świata, bo Eucharystyczny Bóg jest z nim.
Kiedy w XVI w. wybuchła rewolucja protestancka jedną z głównych tez Lutra i innych reformatorów wiary było zanegowanie nauki o prawdziwej obecność Chrystusa w Eucharystii. W odpowiedzi na to Sobór Trydencki dokładnie określił w co mają wierzyć wierni, jeśli chcą pozostać w łączności wiary, a mianowicie od katolików wszystkich pokoleń wymaga się tego, aby z niezachwianą wiarą wyznawali, że: „W każdej choćby najmniejszej cząstce konsekrowanego chleba i konsekrowanego wina jest obecny cały Jezus, razem ze swoim ciałem i krwią, duszą i bóstwem” oraz, że „Jest On obecny [pod postaciami eucharystycznymi] prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie”. Chcąc przełożyć tę mądrą teologiczną mowę na najprostszy i zrozumiały dla nas język trzeba powiedzieć, że po słowach konsekracji Jezus jest obecny w kościele w taki sam sposób, w jaki my jesteśmy obecni tu i teraz, tyle tylko, że On jest obecny pod postaciami chleba i wina. Inne różnicy po prostu nie ma. Oto czym jest Msza święta! Jest Ona moim osobistym spotkaniem z Chrystusem, moim osobistym spotkaniem z Bogiem.
Moi drodzy! Pytam się dziś każdego z Was, czy taka jest Twoja wiara? Czy rzeczywiście w to wierzysz? Tak jak naucza Kościół? Czy wierzysz tak, jak Jan Paweł II, który podczas ostatniej prowadzonej przez siebie Uroczystości Bożego Ciała w Rzymie w 2004 r., kiedy nie mógł już samodzielnie klękać, kiedy poruszał się na fotelu, wręcz przymusił księdza Dziwisz, aby podał mu rękę i pomógł uklęknąć ze słowami: „Pomóż proszę. Tu jest Jezus!”. Czy taka jest Twoja wiara?
Jeśli tak rzeczywiście jest Msza Święta powinna być dla nas najważniejszym momentem, najważniejszą chwilą. Wszystko jej powinno być podporządkowane. Od niej zaczynalibyśmy układać nasze wakacyjne plany, a pytaniem, które zadawalibyśmy sobie przed wyjazdem nad morze byłoby nie tylko to, ile czasu potrzeba na to, aby z hotelu dojść na plaże, ale również, jak daleko mamy stamtąd do kościoła. Jeśli Eucharystia jest rzeczywiście centrum naszego życia, to każdą modlitwę w domu, w szkole, w pracy powinienem rozpoczynać od przypomnienia sobie tego, że Jezus rzeczywiście jest obecny w tabernakulum. Jeśli tak jest, jeśli w to wierzę to nie przejdę obojętnie obok kościoła, wiedząc, że jest on otwarty, ale wejdę do niego choćby na krótką modlitwę, choćby po to, by zamyślić się przez chwilę i powiedzieć: „Wiem Panie, że tu jesteś”. Jeśli Eucharystia jest centrum mojego życia, to robię wszystko, aby często, ale i odpowiedzialnie do niej przystępować. Nawet częściej niż raz w tygodniu. Jeśli Eucharystia jest centrum mojego życia to „mam na Nią apetyt”. Ci z was, którzy mają już dzieci z pewnością zgodzą się, że tym po czym się poznaje, czy małe dziecko jest zdrowe, czy chore jest jego apetyt. Jeśli wszystko jest w porządku to dziecko po prostu przyjmuje pokarmy, a jeśli dzieje się coś niewłaściwego w jego organizmie to zaraz traci apetyt. To samo prawo obowiązuje w świecie ducha. Jeśli macie „apetyt  na Eucharystię to możecie być pewnie, że wszystko w waszym życiu duchowym jest poukładane. Jeśli dbacie o to, aby często i odpowiedzialnie do Niej przystępować to znaczy, że jesteście zdrowi duchowo, że stan waszego życia wewnętrznego jest naprawdę dobry. Ale i odwrotnie. Jeśli zauważacie, że dzieje się tak, iż zaczynacie stronić od Komunii, że jeśli nawet jesteście na Mszy świętej odkładacie do Niej przystępowanie jest to znak nieomylny, że coś w waszym życiu duchowym nie gra, coś jest w nim nie tak.
Wrócę teraz do przykładu, który podawałem podczas poprzedniej nauki, a mianowicie kościołów przebudowanych na bary, restauracje, muzea i kina. Chciałbym się podzielić z wami, pewną moją refleksją. Szukając przyczyn tego stanu rzeczy, tego, że w tych budynkach wznoszonych na chwałę Boga dziś już się nikt nie modli, że więcej, nie sprawowana jest tam liturgia, doszedłem do wniosku, że pierwszą przyczyną tego procesu, a mówiąc językiem obrazowym, pierwszą garścią śniegu, która wywołała lawinę apostazji była utrata wiary w rzeczywistą obecność Chrystusa w Eucharystii. Wszystko inne: odejścia z kapłaństwa, porzucanie przez braci i siostry zakonne swoich zgromadzeń, burzenie klasztorów, powszechna utrata wiary, kryzysy małżeństw oraz rodziny, moralne zepsucie – to wszystko było jedynie konsekwencją zapomnienia o tej niezwykłej obecności.
Nasza wiara – katolicyzm, to nic innego, jak tylko jedno wielkie promieniowanie Najświętszej Eucharystycznej Ofiary. To wszystko, co Kościół ma dobrego, świętego, pięknego i szlachetnego stamtąd bierze swój początek, w Eucharystii ma swoje źródło. Bez Mszy Świętej, bez nieustannie odnawianej Ofiary Golgoty życie Kościoła zamarłoby w jednym momencie: męczennicy przestaliby oddawać życie za wiarę, teologowie przestaliby zgłębiać Boże tajemnice, misjonarze przestaliby trudzić się w głoszeniu Ewangelii, księża odwróciliby się od swojego powołania, rozpadłyby się katolickie małżeństwa i rodziny. Bez ofiary Mszy Świętej wszyscy stracilibyśmy wiarę. Także to wszystko, co w wymiarze duchowym jest w nas boże: pragnienie modlitwy, pobożne myśli, które wznosimy ku niebu, jałmużny i dobre uczynki względem bliźniego, gotowość do wyrzeczeń i postów, a nawet każdy uśmiech na twarzy i przyjazny uścisk dłoni jest niczym innym jak promieniowaniem Najświętszej Ofiary Eucharystycznej. To wszystko daje nam Chrystus obecny w Najświętszym Sakramencie. I właśnie po te dary przychodzimy na Mszę Świętą. Amen
 Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

sobota, 22 marca 2014

Czy mi zależy na Bogu? - nauka rekolekcyjna

Rozpoczynamy rekolekcje, które mają nas przygotować do przeżycia najważniejszych świąt chrześcijaństwa – świąt śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Myślę, że nie ma takiej potrzeby, abyśmy zbytnio rozwodzili się nad wstępem, podkreślając jakie to wszystko ważne: Wielkanoc, rekolekcje, spowiedź wielkopostna, poważne przeżycie tego czasu. Zakładam, że to wszystko wiemy. Nie jesteśmy przecież chrześcijanami od wczoraj. Przejdźmy od razu do konkretów! A konkret to dla ucznia Chrystusa: styl życia, jakość wiary, poziom religijnej wiedzy oraz świadomość różnego rodzaju zagrożeń. Zacznijmy stawiać sobie ważne pytania o to, co powinniśmy w życiu zmienić na lepsze? Co należy zrobić, by stać się ludźmi bardziej chrystusowymi, by uniknąć grożących nam niebezpieczeństw? Zacznijmy więc stawiać poważne pytania o nasze podejście do Boga, do wiary, do przeżywania Ewangelii, do naszego sposobu życia w Kościele. To w rekolekcjach jest najważniejsze.
Podstawowe pytanie, od którego musimy zacząć te duchowe ćwiczenia brzmi w następujący sposób: Czy mi zależy? Czy mi zależy na Bogu? Kiedy mówię „Bóg” mam tu na myśli nie tylko Jego samego, ale również to wszystko, co ma On nam do zaproponowania, a mianowicie: Kościół, integralną wiarę, chrześcijańską wizję rodziny, chrześcijańskie przeżywanie miłości, wartości ewangeliczne i wynikający z nich sposób naszego funkcjonowania w sferze społecznej. Czy mi na tym wszystkim zależy?
Jeśli człowiekowi na czymś zależy, np. na małżeństwie, to pomimo kryzysów i nieporozumień, pomimo tego wszystkiego, co jest na minus, stara się to małżeństwo ratować, walczy, by w jego związku było lepiej. Podobnie jest z życiem wiary, podobnie jest z życiem w Kościele. Jeśli zależy mi na Bogu, to nawet jeśli zdaje sobie sprawę, że nie wszystko w Kościele jest tak, jakby tego chciał Chrystus, nawet jeśli zdarza mi się być rozczarowanym postawą niektórych ludzi Kościoła, to nie obrażam się na Boga, nie obrażam się na Kościół, nie odwracam się plecami, bo wiem, że pomimo ludzkich niedoskonałości i grzechów Kościół katolicki jest i pozostanie wspólnotą chcianą przez samego Boga. Bóg chce, by pomimo wszystko Kościół istniał, by wiernie głosił Ewangelię, by dzięki niemu szerzyła się wiara, by sprawowane były sakramenty, które uświęcają ludzi, ale również chce, by Kościół był generatorem jedynej i niepowtarzalnej w swoim rodzaju chrześcijańskiej cywilizacji - cywilizacji miłości, prawa i obiektywnej prawdy, cywilizacji, która stwarza człowiekowi optymalne warunki dla jego rozwoju, tak na poziomie indywidualnym, jak i społecznym. Jeśli mi zależy na Bogu, to w konsekwencji zależeć mi powinno i na Kościele, na prawdziwej wierze, na świętości ludzi, na chrześcijańskim porządku społecznym.
A co jeśli mi nie zależy? A co jeśli mój stosunek do Kościoła jest bardzo letni, jeśli nie biorę na poważnie Ewangelii? Jeśli mi nie zależy, to te rekolekcje nie mają żadnego sensu. Nie ma sensu moje stanie przy ambonie. To strata czasu. Wracajmy do domów, włączmy telewizor, obejrzyjmy kolejny odcinek „Mody na sukces”, pójdźmy na spacer, albo w odwiedziny do znajomych. Tyle tylko, że bądźmy świadomi konsekwencji jakie niesie ze sobą ta postawa. Bądźmy świadomi skutków naszych czynów! 
Otóż kiedy człowiekowi przestaje zależeć na Bogu to konsekwencje jego postawy nie ograniczają się li tylko do indywidualnej przestrzeni duchowej tego człowieka. Mój brak wiary to nie jest tylko mój problem, ponieważ moja duchowa pustka przekłada się na wymiar społeczny. Moja niewiara powoduje, że z przestrzeni publicznej znikają chrześcijańskie cnoty i wartości: mądrość, miłość, miłosierdzie względem słabych i chorych, szacunek do życia każdego człowieka, a ich miejsce zajmują antywartości: głupoty, chamstwa i prostactwa, rozwiązłości, braku odpowiedzialności za drugiego człowieka, by wymienić z nich tylko niektóre. Podam na to jeden, ale wydaje mi się znamienny przykład. 
Miliony Polaków wyjeżdża za granicę w poszukiwaniu pracy. Podczas tych podróży wielu z nich spotyka się ze zjawiskiem Bogu dzięki w Polsce jeszcze nie znanym, a mianowicie z budynkami, które niegdyś były kościołami, a w naszych czasach zostały przerobione na bary i restauracje, biblioteki i księgarnie, muzea, studia nagrań oraz sale filharmoniczne. Kiedy stoi się przed takim gmachem wierzącemu człowiekowi musi przyjść do głowy myśl - "Co się stało?" Co się wydarzyło, że świątynie, nieraz przepięknie zdobione, prawdziwe perły architektury, na których wystrój składały się pokolenia wiernych przestały być miejscem modlitwy, a stały się, jak to się określa, "miejscami innej użyteczności publicznej"?  Otóż stało się to, że w pewnym momencie ludziom żyjącym w tamtych krajach przestało zależeć na wierze, przestali się o nią troszczyć, przestali jej bronić. Rozpoczął się dramat apostazji, dramat odejścia od wiary. Ludzie tam mieszkający początkowo nazywali się jeszcze "katolikami", z czasem stali się "chrześcijanami", później "ludźmi wierzącymi", a następnie "agnostykami" i "ateistami". Duchowa pusta jednostki, która wyłoniła się jako wynik procesu indywidualnych odejść od Boga zrodziła duchową pustkę społeczeństwa.
Kiedy odwracamy się od Boga godzimy się jednocześnie na śmierć czegoś jedynego i niepowtarzalnego w swoim rodzaju, a mianowicie przykładamy rękę do unicestwienia chrześcijańskiej cywilizacji, cywilizacji, która przez ostatnie dwadzieścia wieków uczyła człowieka, jak pięknie żyć, jak wyzbywać się egoizmu, własnych wad i grzechów, jak poświęcać się dla innych, jak być osobą szlachetną, dobrą i świętą. To nie jest tak, że kiedy znika moja wiara, że kiedy odchodzę od Boga, że kiedy przestaje żyć Ewangelią nic się nie zmienia. Wprost przeciwnie - zmienia się wszystko. Świat się zmienia. Zmieniają się wartości, normy obyczajowe, sposób życia. My wszyscy jesteśmy dziś tego świadkami! Co więcej poprzez naszą bierność, często przez nasze tchórzostwo, przez naszą cichą zgodę na zło przyśpieszamy proces odchrystusownienia świata, proces wyparcia z niego bożej łaski, bożej miłości oraz zapomnienia o historycznym wydarzeniu, jakim była śmierć Zbawiciela na krzyżu i o nadprzyrodzonych konsekwencjach, jakie ona nam przyniosła.
A świat zmienia się na naszych oczach. Kto jeszcze pięćdziesiąt lat temu słyszał o małżeństwach homoseksualnych, o adoptowaniu przez nie dzieci, o operacjach zmian płci, o eutanazji, o swobodnym zabijaniu nienarodzonych, nawet w ostatnich dniach ciąży? Pięćdziesiąt lat temu ludzie, którzy głosili takie poglądy w ogóle nie istnieli w przestrzeni publicznej! Uważani byli za margines! A dziś? Przykład z przed kilkunastu dni. 2 marca, Król Belgii – Filip I podpisał ustawę zezwalającą na eutanazję chorych dzieci. Rewolucja postępuje i niszczy chrześcijański ład pod hasłami postępu, wolności, tolerancji i równouprawnienia. A my, ludzie wierzący, ludzie którym powinno zależeć na Bogu, na poszerzaniu bożej przestrzeni oddziaływania, jak na to reagujemy? Ile w nas jest strachu przed wyrażaniem swoich poglądów? Jak bardzo trwożymy się na samą myśl sporu, którego przedmiotem byłaby wiara, moralność, styl życia?
Moi drodzy! Przyznajmy się przed samym sobą, czy nam na Bogu naprawdę zależy? Niech nasza mowa będzie: „tak, tak, nie, nie”. A zatem:
- jeśli przyznaję się do Boga, jeśli deklaruję się chrześcijaninem to nie wstydzę się wiary w miejscu mojej pracy. Pytany o nią odpowiadam z podniesioną głową: „tak, jestem wierzący, jestem katolikiem”;
- jeśli zależy mi na Bogu, to nie żartuję i lekceważę sobie rzeczy świętych – sakramentalnego życia, Mszy niedzielnej, modlitwy;
- jeśli jestem osobą naprawdę wierzącą uważam, że życie człowieka jest święte od poczęcia, aż do naturalnej śmierci i od tego stanowiska nie odwiedzie mnie żaden medialny autorytet, choćby nosił tytuł profesora, lub choćby jego twarz zdobiła co drugą okładkę kolorowego czasopisma;
- jeśli zależy mi na Bogu, to mówię wyraźnie, że nie zgadzam się na promocję homoseksualizmu, nie zgadzam się na dzieciobójstwo, zapłodnienie in vitro, na gorszenie dzieci w ramach programów szkolnych, ponieważ jako człowiek wierzący w Boga, który jest miłością, w Boga, który z nieskończoną delikatnością pochyla się nad każdym życiem, każdym, czyli również tym, które jest widoczne jedynie przez mikroskop, po prostu nie mogę na to się zgodzić.
Dobrze. Ale gdzie szukać sił do takiej postawy, gdy cały świat mówi, że jest inaczej, gdy białe nazywa czarnym? Gdzie szukać odwagi do mężnego świadczenia o Bogu? Odpowiem wam – w tym, co nam zostawił, w Nim samym – w Eucharystii, we Mszy Świętej.
Jeśli wierzę, że Chrystus jest tu w kościele naprawdę obecny, to czego lub kogo mam się bać? Opinii kolorowych gazet? Szyderstw samozwańczych medialnych autorytetów?  Czyż Bóg, który uzdrawia chorych i wskrzesza umarłych, Bóg, który uciszył burzę mocą jednego słowa nie jest od tego wszystkiego większy? Nie jest potężniejszy? Czyż Bóg nie jest wszechmogący?
Naszym problemem jest to, że jako katolicy jesteśmy minimalistami, że nie wypływamy na głębie, że zamiast łapać wiatr w żagle chodzimy przy brzegu z rzadka opłukując swoje stopy w wodzie. Oszukujemy później samych siebie kilkoma zrobionymi zdjęciami morskich fal i zachodów słońca, wmawiając sobie, że przeżyliśmy wspaniałą i niezapomnianą przygodę bez wejścia na pokład i podniesienia kotwicy. Naszym problemem jest to, że straciliśmy z oczu cel, dla którego mamy się starać, mamy walczyć, mamy ponosić wyrzeczenia. To o nas, o katolikach przełomu XX i XXI w., słusznie mawiał starożytny mędrzec: "Gdy nie wiesz do którego portu płyniesz, żaden wiatr nie jest dobry" (Seneka Młodszy).
Oto cel naszej podróży! Chrystus ukrzyżowany! (1 Kor 1, 23); Prawdziwa wiara i jedyna Ewangelia (Ga 1, 6-9); tu na ziemi - nasza świętość, która bierze swój początek z Ofiary Mszy świętej (1P 1, 15-16; Hbr 10, 14), a tam, po drugiej stronie - szczęśliwość bez końca (1 Kor, 2, 9). Amen.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!
Nauka wygłoszona w kościele p.w. św. Józefa w Sandomierzu 

piątek, 14 marca 2014

Życie to nie Harlem shake - nauka rekolekcyjna dla młodzieży

Choćbyście wszystko mieli zapomnieć z tego, co tu powiem jedną rzecz musicie zapamiętać - człowiek żyje tylko raz. Nie mamy drugiego życia do przeżycia. Nasze życie to nie gra komputerowa, w której na wypadek pomyłki masz jeszcze trzy albo cztery dodatkowe szanse. Żyje się tylko raz i możesz to życie przeżyć albo dobrze, albo źle. Możesz uczynić je jedynym i niepowtarzalnym w swoim rodzaju doświadczeniem tego, co najlepsze, najpiękniejsze i najbardziej wartościowe, ale możesz i najzwyczajniej w świecie to życie przegrać, możesz dać się oszukać. To trochę tak, jak z jedzeniem słodyczy, dopóki nie skosztujesz najlepszej na świecie belgijskiej czekolady, za najsmaczniejszą uważasz czekoladę z „Biedronki”.
To prawda. Kiedy ma się 16, 17 i 18 lat dużo rzeczy wydaje się innymi niż są w rzeczywistości. Trudny okres dojrzewania, buzują hormony, kłócisz się z każdym o wszystko, tylko ty masz racje. Twój ojciec to ćwok. Matka to idiotka, a nauczyciele - banda kretynów, która udaje, że coś wie. Kiedy ma się 16, 17 i 18 lat upić się na umór jest dowodem wolności, kłótnie z rodzicami uchodzą za przejaw niezależności, a sypianie z chłopakiem lub z dziewczyną za oznakę dorosłości. Kiedy jest się w tym głupim wieku pociąg seksualny, czysta biologia, wydaje się być wielkim i wiecznym uczuciem … Guzik prawda! Dopóki nie spróbujecie, jak smakuje miłość Chrystusa nie macie pojęcia, jaki ciężar mają słowa: „Kocham Cię”, i co to znaczy być z drugą osobą.
Powiem Wam coś. Może jeszcze nikt Wam tego nie powiedział w taki sposób – życie to nie zabawa, życie to nie jest jeden wielki Harlem-shake. Życie to bardzo poważna sprawa. Dorastanie jest poważne, nauka, przyjaźnie, miłość, małżeństwo, rodzina, dzieci, praca, zarobki, mieszkanie, nieszczęśliwe wypadki, zdrowie i choroby, śmierć bliskich osób – to nie Harlem-shake, to są bardzo poważne sprawy. Możecie je przeżywać albo z Bogiem, albo bez Niego, albo według podanych przez Niego zasad, według Ewangelii, albo wbrew tej nauce, wbrew zasadom.
Nie wierzcie tym, którzy zachęcają was do łamania zasad w imię wolności i miłości. Tam, gdzie łamane są zasady prawdziwa miłość umiera, a wolność staje się formą zniewolenia. Mówię tu o prawdziwej Miłości i o prawdziwej Wolności. O Wolności pisanej przez duże „W” i o Miłości przez duże „M”. Mówię o Miłości, "która nie szuka swego, nie unosi się pychą, nie dopuszcza się bezwstydu", Miłości, która nie gorszy innych, ale czyni człowieka lepszym, wewnętrznie bogatszym, bardziej wrażliwym na piękno i na potrzeby bliźniego. Mówię tu o Miłości, która w dziewczynie nie widzi tylko jej nóg i wielkości biustu. O Miłości, która jest wrażliwa na potrzeby człowieka zanim jeszcze te zostaną wypowiedziane. Miłości, która nie chce, aby ktokolwiek płakał z Jej powodu, aby ktokolwiek był przez Nią raniony, aby zaczął wątpić w to, czy To uczucie w ogóle istnieje? Taka Miłość ma swój wspólny mianownik. Tym wspólnym mianownikiem jest Bóg. Tym mianownikiem jest Chrystus. Każdy z nas chce być kochany na taki sposób, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy. A jeśli w tym okresie waszego życia nie czujecie potrzeby takiej Miłości to znaczy, że coś z wami jest nie tak, że telewizja przewróciła wam w głowie, że wasze serca są źle nastrojone.
To było na pierwszym roku moich studiów w Rzymie. Na święta wielkanocne zostałem poproszony przez jednego z włoskich księży o pomoc w spowiedzi i odprawianiu nabożeństw. Miałem do pokonania prawie sześć godzin drogi, bo dotrzeć musiałem z Rzymu aż do Genui. Kupiłem bilet i wsiadłem do pociągu. Obok mnie siedziała para młodych ludzi – chłopak i dziewczyna. Rozmawiali, śmiali się, jedli kanapki. Normalne sprawy. Kiedy jednak pociąg przyśpieszył okazało się, że drzwi do wagonu, przy których znajdowały się nasze miejsca są zepsute i za każdym razem, kiedy pociąg wchodził w zakręt one otwierały się z wielkim hukiem. Brzmiało to miej więcej tak: szyyy bum, zakręt w prawo - szyyy bum i zakręt w lewo - szyyy bum. Chłopak widząc, że z powodu hałasu dziewczyna nie mogła zasnąć stanął przy tych drzwiach i kiedy one zaczynały się otwierać łapał je w biegu, aby nie robiły hałasu. Patrzyłem na niego z podziwem. Ile czasu to trwało nie potrafię wam powiedzieć, ponieważ korzystając z chwili ciszy sam się zdrzemnąłem, ale kiedy obudziłem się na jakiejś stacji para siedziała obok siebie, a chłopak trzymał w rękach Pismo Święte. Powiedziałem do siebie: „Ok stary. Teraz rozumiem”.
Taka miłość nie bierze się z niczego. Taka miłość nie przychodzi od tak sobie. Takiej miłości nie nauczysz się z kolorowych gazet i z filmów na Polsacie po 23-ej. Takiej miłości, miłości pięknej, miłości gotowej do ponoszenia ofiar, miłości uprzedzającej pragnienia kochanej osoby uczy tylko Bóg. Dziewczyny, tylko nie mówcie mi, że nie chciałybyście w ten sposób być traktowane - jak księżniczki. Tylko nie mówicie mi, że nie chciałybyście być tak kochane, noszone na rękach przez waszych mężów. Jeśli teraz czujecie w sercu tęsknotę za taką miłością to się szanujcie i módlcie się od dzisiaj o to, abyście spotkali mężczyzn, którzy pokochają was właśnie w taki sposób. Chłopaki, powiedzcie chcielibyście mieć żony, dla których będziecie supermanami? Które każdego dnia, aż do starości, aż po grób będą na was patrzeć z podziwem i myśleć: „Nie ma takiego drugiego na świecie. Ale ze mnie szczęściara”. Jeśli tak, to przyjdźcie do Jezusa! On was takiej miłości nauczy!
Kiedy się ma 16, 17 i 18 lat człowiek jest niezwykle wrażliwy na wiele wydarzeń życiowych. Jest się wtedy bardzo delikatnym pod względem uczuciowym i bardzo łatwo jest się poranić, połamać i to nieraz  na całe życie. Stąd zwracam się do Was z przestrogą. Nie zostawiajcie zbyt szybko okresu dzieciństwa! Nie udajcie i nie bawcie się w dorosłych! Na wszystko przyjdzie czas. Zobaczycie, że będziecie tęsknić za beztroską tego okresu. Będziecie chcieli cofnąć czas, ale tego nie da się już zrobić. Dlatego nie chciejcie zbyt szybko przestawać być dziećmi. Kiedy głupie pomysły będą wam przychodzić do głowy mówcie sobie –„Jestem jeszcze dzieckiem”, „Jeszcze nie teraz”. Teraz jest czas na inne sprawy. Na inną formę miłości. Teraz jest czas na przyjaźń. Pielęgnujcie i troszczcie się o te szkolne przyjaźnie. Miejcie do siebie zaufanie, wspierajcie się w trudnych chwilach, módlcie się za siebie nawzajem, a znajomości ze szkolnych ławek przetrwają lata. Dziesiątki lat. Za lat dwadzieścia i czterdzieści będziecie się spotykać na klasowych zjazdach, starsi, stateczni panowie i poważne panie, a dzięki tej czystej przyjaźni, którą teraz nawiążecie ciągle będziecie młodzieńcami. Uciekniecie goniącemu Was czasowi, bo będziecie mieli do czego wracać - do pięknych i radosnych wspomnień. Nie będziecie musieli o niczym zapominać, niczego wyrzucać z pamięci, niczego się wstydzić.
Dziś jest dzień rekolekcyjnej spowiedzi. Jeśli ktoś coś ma na sumieniu, jeśli jeszcze nie pozwoliliście na to, aby Jezus dotknął wasze serca, wasze dusze Swym miłosierdziem, pozwólcie, aby uczynił to dzisiaj. Nie bójcie się spowiadać. Nie bójcie się tego, co powie wam ksiądz. W konfesjonale spowiadasz się nie człowiekowi, nie księdzu, ale Bogu. Nie bójcie się! Miłość Jezusa zabiera strach. Zakosztujcie smaku Boga, zakosztujcie, jak smakuje Jego przebaczenie. Przypomnijcie sobie dzień waszej pierwszej komunii, z jakim przejęciem szliście do kościoła. Tak bardzo wam zależało. Jezus powiedział, że „jeśli nie staniecie się jak dzieci nie wejdziecie do królestwa bożego”, dlatego z ufnością dziecka, które wie, że ojciec zawsze mu wybacza, gdy ono do wszystkiego się przyzna, przystąpcie do tego Sakramentu. Oto kilka praktycznych wskazówek:
- zróbcie dobry rachunek sumienia;
- wyznawajcie swoje grzechy w sposób zwięzły, dokładnie podając towarzyszące im okoliczności;
- wzbudźcie żal za grzechy i postanówcie poprawę;
- na spowiedzi nie starajcie się wchodzić w dłuższe rozmowy, natomiast starajcie się dostrzec oczyma wiary w spowiedniku miłosiernego ojca, lekarza i sędziego.
Nie bójcie się znowu stać dziećmi! I jeszcze jedno. Nie wychodźcie z kościoła bez Eucharystii. To Ona jest z całych tych rekolekcji najważniejsza.
Regina Familiae - ora pro nobis!
Nauka rekolekcyjna wygłoszona w kościele p.w. św. Józefa w Sandomierzu, dnia 14 marca 2014 r.