środa, 4 kwietnia 2012

30 minut na Golgocie, czyli myśl o najpiękniejszej Mszy Świętej w moim życiu

In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Introibo ad altare Dei. Ad Deum qui laetificat iuventutem meam″.
Która jest godzina? 1:15 – spokojnie mogę jeszcze pospać. Do 4:30 zostało wiele czasu. Oby się tylko nie pomylić w początkowych modlitwach. Będzie sporo emocji. Lepiej jeszcze raz powtórzę. ″Confiteor Deo omnipotenti, beatae Mariae semper Virgini, beato Michaeli archangelo, beato Ioanni Baptistae, sanctis Apostolis Petro et Paulo, omnibus Sanctis et vobis fratres…″.
            Czerwone cyfry elektronicznego zegarka, jedyne światło rozjaśniające mrok hotelowego pokoju mignęły i wskazały 2:50. Jeszcze. Dziś sobota, a więc Msza wotywna Salve Sancta Parens. Mam nadzieję, że pracujący w zakrystii brat zakonny nie zapomniał dodać mnie do listy odprawiających. Spokojnie. To już nie moje zmartwienie.
3:30 Mam pamiętać o trzech zasadach: Msza nie może trwać dłużej niż pół godziny, żadnego śpiewu i zbyt szybkich ruchów, aby broń Boże koniec ornatu nie dotknął prawosławnego ołtarza. ″Gloria in excelsis Deo et in terra pax hominibus bonae voluntatis…″.
4:09 I tak już nie usnę. Wstaję i ubieram się. Nie chcąc obudzić śpiącego na sąsiednim łóżku kolegi, najciszej jak tylko potrafię otwieram drzwi  na korytarz, wiążę buty i wychodzę z hotelu.
Droga do Bazyliki Grobu Pańskiego prowadzi przez Armeńską dzielnicę. Wczesna pora i trwający szabat powodują, że na ulicach Starego Miasta nie widać żywej duszy. Dopiero w pobliżu luterańskiej katedry dostrzegam, że idzie za mną kilka osób. Żadnych pozdrowień, rozmów, pytań. W ciszy, krok za krokiem, zmierzamy do najświętszego miejsca chrześcijaństwa.
Półmrok, szmer podnoszonych w każdym języku świata modlitw i intensywny zapach wonnych olei używanych codziennie przez prawosławne mniszki do namaszczania alabastrowej płyty, na której według tradycji spoczęło ciało ukrzyżowanego Chrystusa przed jego złożeniem do grobu, wywierają na każdym wchodzącym do świątyni niezatarte wrażenie. Koptowie i Syryjczycy, ortodoksyjni Grecy, katolicy i Ormianie – kończą i zaczynają na przemian swe liturgie. Nie mam czasu, aby się w nie wsłuchać. Szybkim krokiem idę do zakrystii i już po chwili ubrany w biały ornat, z kielichem w dłoniach, wspinam się stromymi schodami na wzgórze Czaszki.
Przy środkowym ołtarzu Matki Boskiej Bolesnej czeka już kilkunastoosobowa grupa katolickich pielgrzymów. Większość z nich nadstawia z zaciekawieniem uszu, by usłyszeć język, w którym toczyć się będzie celebracja. Stawiam kielich na ołtarzu, odwracam się do nich i pytam: ″Friends! Is there anybody familiar with the extraordinary form of the Roman Rite?″ Kręcą przecząco głowami. ″Never mind. Just pray″.
″In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Introibo ad altare Dei. Ad Deum qui laetificat iuventutem meam″. Rozpoczyna się modlitwa, która nie przerywa panującej tu od dwudziestu wieków wielkiej, mistycznej ciszy. Miejsce, wypowiadane słowa i wykonywane gesty doskonale się ze sobą harmonizują. Niczym oddech, wdech i wydech, wdech i wydech, splatają się one ze sobą w jeden wielki poemat spisany krwią Syna ku chwale Ojca. Grzech i łaska. Człowiek i Bóg. Adam i Chrystus. Ziemia i niebo. Krzyż, Matka Boża, Aniołowie i święci. Nadprzyrodzony porządek rzeczy. Oto Msza święta. Staję przed Bogiem, mówię do Boga, klękam przed Bogiem, w Jego stronę podnoszę mój wzrok. Hoc est enim corpus meum″. ″Hic est enim calix sanguinis mei″. W sposób bezkrwawy odnawia się dramat Golgoty. Spełnia się Najświętsza Ofiara.
″Domine, non sum dignus″ – odwracam się i spostrzegam, że ilość osób uczestniczących w celebracji wzrosła. Łamię hostię na mniejsze kawałki i rozpoczynam rozdawać Komunię. Ludzie podchodzą i klękają. Ogarnia mnie wielkie wzruszenie. ″Corpus Domini nostri Jesu Christi custodiat animam tuam in vitam aeternam″ – oto streszczenie całej kapłańskiej misji. Dać człowiekowi Tego, który będzie strzegł jego duszę na życie wieczne. Dać człowiekowi Boga, który zbawia. Dać człowiekowi Chrystusa.
Błogosławieństwo i ostatnia Ewangelia. Ukradkiem spoglądam na zegarek. Pozostało mi jeszcze kilkadziesiąt sekund. Podnoszę wzrok na rzeźbę Madonny i zaczynam recytować Salve Regina! Mija trzydziesta minuta. Trzeba odejść od ołtarza.
Niemal codziennie wracam myślą do dnia, w którym dane mi było sprawować Mszę świętą w miejscu śmierci Zbawiciela. Im częściej wspominam to wydarzenie, tym bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że nie należy ono wcale do przeszłości lecz, że trwa ono we mnie, że nadal we mnie żyje. Ilekroć bowiem staję przed krzyżem, aby sprawować Najświętszą Ofiarę, przypominam sobie tamten lipcowy poranek i wiem, że dzięki liturgii mogę wejść ponownie na wzgórze Golgoty i znów uczestniczyć w eucharystycznym cudzie Chrystusowej Męki, Śmierci i Zmartwychwstania.
Mater Ecclesiae – ora pro nobis! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz