"Czy gdyby Chrystus przyszedł dziś znowu na świat, po dwudziestu wiekach, odnalazłby się w naszym Kościele? Co zrobiliśmy z Jego nauką, z Jego przesłaniem? Trzeba to jasno powiedzieć, zamieniliśmy Jezusową Ewangelię na dokumenty Kongregacji Doktryny Wiary". Nie dalej, jak kilkanaście dni temu z takimi oto słowami zwrócił się do wiernych pewien znany mi włoski ksiądz. Kiedy przekonałem się o tym, że to nie był żart, ani żadna retoryczna figura przyznam się Wam szczerze, że zaniemówiłem.
Czy zastanawiliście się nad tym, skąd bierze się ten sposób myślenia o Kościele? Jak wkrada się do głów i serc ludzi, którzy do Niego należą? Z jakiego nasienia i korzenia wyrasta? Rozumiem tych, którzy Kościołem gardzą, którzy widzą w Nim zinstucjonalizowaną ostoję ciemnogrodu i zabobonu, zawalidrogę w procesie układania nowego porządku rzeczy i pełnej emancypacji człowieka. To oczywiste, że będzie im zależeć na osłabieniu Jego opiniotwórczej pozycji. Ale ni jak nie mogę pojąć tego typu zachowań u ludzi, którzy nazywają samych siebie: wiernymi, katolikami, ba, są nawet duchownymi.
Patrząc na historię rozwoju idei, możemy przekonać się, że wszystkie prądy myślowe, które rodziły się na przestrzeni wieków w obrębie łacińskiej cywilizacji docierały do Polski z pewnym opóźnieniem. I tak, dla przykładu, wielu uczonych początki włoskiego Renesansu wiąże z osobą zmarłego w pierwszej ćwierci XIV w. Dante Alighieriego, podczas gdy polskie Odrodzenie przypada na wieki XVI i XVII. Prekursor europejskiego Romantyzmu, Goethe, pisze "Cierpienia młodego Wertera" w 1774 r., gdy jego polski odpowiednik - Adam Mickiewicz wydaje swe "Ballady i romanse" blisko pół wieku później, w roku 1822. Otóż biorąc pod uwagę tę dziejową prawidłowość, wydaje mi się, że jest nie tylko uzasadnionym, ale wręcz koniecznym postawienie pytania, czy aby w Polsce, już od jakiegoś czasu, nie jesteśmy świadkami procesu wkraczania do Kościoła różnych idei, które od lat z górą pięćdziesięciu, tu na Zachodzie, deformują wiarę i niszczą od wewnątrz katolickie wspólnoty? Czy, aby nie przyszedł i do nas - mówiąc kolokwialnie - kryzys posoborowy?
"Kryzys posoborowy". Cóż to takiego? Gdyby chcieć go opisać tak, jak się opisuje jakąś chorobę, należałoby rozpocząć od pierwszego jego objawu jakim jest kontestacja boskich prerogatyw papieża, jego władzy i misji w Kościele oraz przedstawianie nauki Namiestnika Jezusa Chrystusa jako niewiążącej opinii jednego z wielu teologów. Duch lekceważania nauczycielskiego i pasterskiego głosu Następcy św. Piotra pociąga za sobą lawinę innych, tragicznych dla Kościoła zjawisk. Mam tu na myśli: odrzucenie części lub całości depozytu wiary, przejawiająca się w spadku liczby uczestniczących w niedzielnej Mszy Świętej i odejściu od Sakramentu Pokuty, laicyzacja wiernych, brak powołań kapłańskich i zakonnych przy jednocześnie wysokim odsetku odejść ze stanu duchownego, szerzące się świętokradcze celebracje liturgiczne oraz zeświedczenie osób duchownych widoczne między innymi w skandalach obyczajowych z ich udziałem.
Ile tego typu zdarzeń ma już miejsce w polskim Kościele? Czy uprawnionym jest mówienie o istnieniu w nim kryzysu? Jeśli tak, to jaki będzie miał on dalszy przebieg? Czy powtórzą się u nas te same, "zachodnioeuropejskie" procesy, czy też przybierze on inną, bardziej specyficzną formę? Nie podejmuję się odpowiedzi na te zbyt trudne dla mnie pytania, pewien jednak jestem, że czas, który został nam dany, te kilkadziesiąt lat opatrznościowego opóźnienia otrzymaliśmy po to, aby odrobić dwie lekcje. Pierwsza z nich to lekcja historii, który uczy nas jak roztropnie oceniać sytuację, a w razie pojawienia się negatywnych zjawisk, jak mądrze reagować, aby uniknąć powtórzenia tych samych błędów, które przed laty zostały popełnione przez lokalne: niemieckie, francuskie, belgijskie, holenderskie, włoskie i amerykańskie kościoły. Druga lekcja jest znacznie prostsza, polega ona bowiem na uświadomieniu sobie ważności misji jaką Chrystus powierzył następcom św. Piotra. To właśnie od naszej postawy względem papieża, względem jego władzy i Magisterium zależy przyszłość Kościoła katolickiego w naszym kraju. Jeśli uda się nam dochować wierności Rzymowi, jestem o tym przekonany, nie dane nam będzie dzielić doświadczenia pustych kaplic, klasztorów i żłobków, nie dane nam będzie słuchać kazań o "zastępowaniu Ewangelii przez dokumenty rzymskich kongregacji". Skąd ta pewność? Przecież sam Chrystus obiecał, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła, który jest zbudowany na piotrowej skale.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!
"Kryzys posoborowy". Cóż to takiego? Gdyby chcieć go opisać tak, jak się opisuje jakąś chorobę, należałoby rozpocząć od pierwszego jego objawu jakim jest kontestacja boskich prerogatyw papieża, jego władzy i misji w Kościele oraz przedstawianie nauki Namiestnika Jezusa Chrystusa jako niewiążącej opinii jednego z wielu teologów. Duch lekceważania nauczycielskiego i pasterskiego głosu Następcy św. Piotra pociąga za sobą lawinę innych, tragicznych dla Kościoła zjawisk. Mam tu na myśli: odrzucenie części lub całości depozytu wiary, przejawiająca się w spadku liczby uczestniczących w niedzielnej Mszy Świętej i odejściu od Sakramentu Pokuty, laicyzacja wiernych, brak powołań kapłańskich i zakonnych przy jednocześnie wysokim odsetku odejść ze stanu duchownego, szerzące się świętokradcze celebracje liturgiczne oraz zeświedczenie osób duchownych widoczne między innymi w skandalach obyczajowych z ich udziałem.
Ile tego typu zdarzeń ma już miejsce w polskim Kościele? Czy uprawnionym jest mówienie o istnieniu w nim kryzysu? Jeśli tak, to jaki będzie miał on dalszy przebieg? Czy powtórzą się u nas te same, "zachodnioeuropejskie" procesy, czy też przybierze on inną, bardziej specyficzną formę? Nie podejmuję się odpowiedzi na te zbyt trudne dla mnie pytania, pewien jednak jestem, że czas, który został nam dany, te kilkadziesiąt lat opatrznościowego opóźnienia otrzymaliśmy po to, aby odrobić dwie lekcje. Pierwsza z nich to lekcja historii, który uczy nas jak roztropnie oceniać sytuację, a w razie pojawienia się negatywnych zjawisk, jak mądrze reagować, aby uniknąć powtórzenia tych samych błędów, które przed laty zostały popełnione przez lokalne: niemieckie, francuskie, belgijskie, holenderskie, włoskie i amerykańskie kościoły. Druga lekcja jest znacznie prostsza, polega ona bowiem na uświadomieniu sobie ważności misji jaką Chrystus powierzył następcom św. Piotra. To właśnie od naszej postawy względem papieża, względem jego władzy i Magisterium zależy przyszłość Kościoła katolickiego w naszym kraju. Jeśli uda się nam dochować wierności Rzymowi, jestem o tym przekonany, nie dane nam będzie dzielić doświadczenia pustych kaplic, klasztorów i żłobków, nie dane nam będzie słuchać kazań o "zastępowaniu Ewangelii przez dokumenty rzymskich kongregacji". Skąd ta pewność? Przecież sam Chrystus obiecał, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła, który jest zbudowany na piotrowej skale.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!
"Historia magistra vitae est". Mimo, że moja wiedza z historii nie jest do końca taka jaka być powinna, to zgadzam się z tym całkowicie. Nie dziwią mnie zatem, i całkowicie je popieram, protesty i strajki głodowe osób, które kontestują ograniczenie godzin nauczania historii w polskiej oświacie. Zgadzam się też, że "Żyjecie tu (na planie filmowym), niczym w jednej, wielkiej rodzinie. Prawda czasu, prawda ekranu, prawda... Wasz blog (film) mówi tę bolesną prawdę o kościelnej (sanacyjnej) rzeczywistości, prawda?". Jednak z pewnymi stwierdzeniami zawartymi w tym poście zgodzić się ks. Krzysztofie nie mogę - "taką mam koncepcję", a wiadomo, że koncepcja jest to sprawa osobista i każdy może mieć własną, tak jak wy ją macie zasadniczo.
OdpowiedzUsuńNiewątpliwie coś w tym jest, i tu przyznam szczerze może też pod waszym wpływem, że od lat 60tych pewne sprawy w naszej Świętej Matce Kościół nie idą tak, jak być powinny. Rewolucja pokolenia `68 i zmiana patrzenia na świat przez młodych i nie tylko także jakieś swoje piętno wywarła na to, kim są katolicy XXI wieku. Wczoraj miałem okazję uczestniczyć w wykładzie Massimo Introvigne, znanego włoskiego socjologa, "Pedofilia nella Chiesa", który też o tym wspominał. Zbytnie posoborowe otwarcie na świat - owszem, mówiąc kolokwialnie, coś w tym jest. Ale ks. Krzysztofie czy aby mówienie o kryzysie w polskim Kościele spowodowany tym, "że prądy myślowe, które rodziły się na przestrzeni wieków w obrębie łacińskiej cywilizacji docierały do Polski z pewnym opóźnieniem" i tak też jest z Kościołem to już nie za daleko posunięta hipoteza? Takie pytanie zrodziło mi się po przeczytaniu Twego wpisu. Tak jak napisałem wcześniej każdy ma prawo do swojej koncepcji, ale jakoś zgodzić się z tym do końca nie mogę. Może nawet nie potrafię przytoczyć racji „pro et contra”, ale nie zgadza mi się to z moim osobistym spojrzeniem na moją wiarę i relację z Jezusem.
Najważniejszą płaszczyzną, na którą ja zwracam uwagę jest nasze, moje osobiste spotkanie ze Słowem Bożym, i nasza, moja osobista odpowiedz na nie. Jeśli każdy z nas, wiernych - kapłanów i świeckich, ja sam, stawiał Ewangelię i Chrystusa na pierwszym miejscu to nie było by wątpliwości co do tego, jak żyć na co dzień, jakie wybory podejmować i jak słuchać tego, który jest następcą św. Piotra i Wikariuszem Chrystusa na Ziemi, a co za tym idzie słuchać nauczycielskiego głosu Kościoła. Nie byłoby problemu w jaki sposób sprawować Eucharystię (nie chodzi mi tutaj o konkretny ryt – forma nadzwyczajna czy zwykła, ale o postawę w czasie niej), bo jeśli ktoś wierzy, że tam jest Chrystus na prawdę obecny "vere, realiter et substantialiter", nie przebierałby się za clowna o wyprawiał inne cuda, bo, właśnie On tam jest, Chrystus. A osoba sprawująca Najświętszą Ofiarę, która ma mocną relację z Chrystusem, nie będzie przekraczać przepisów liturgicznych na rzecz swoich inwencji. Tak więc w moim odczuciu tego, czego nam brak to osobista mocna formacja. Nie patrzenie na prądy, mody, które przychodzą. Także odpowiednia formacja kapłanów – formacja duchowa, teologiczna, liturgiczna. I to od nas samych się zaczyna wszystko. Jeśli my jesteśmy mocni, to mocny jest także lud, który prowadzimy do Chrystusa. Jeśli my jesteśmy słabi, to jakże jest łatwo, by się nasze owce rozproszyły i były skazane na spotkanie z wilkiem, czasem w owczej skórze.
OdpowiedzUsuńOwszem za tym, czym my jesteśmy, za naszą wiarą idzie obowiązek apostolatu i głoszenia. Ale coraz bardziej dochodzę do wniosku, że w naszym głoszeniu, stawaniu porę i nie w porę, nie chodzi o wielkie, spektakularne akcje, choć i one są potrzebne, ale chodzi o to, by doprowadzać innych do momentu, w którym dostrzegą, że ich relacja z Jezusem to jest coś najpiękniejszego i że o to tak naprawdę musimy się troszczyć. Taki jest sens wszelkich naszych inicjatyw – ministranci, lektorzy, duszpasterstwo akademickie, adwokaci (tu ukłon w stronę Pana Jana) – by oni sami dostrzegli potrzebę swojej autoformacji, gdy już skończy się udział we wszelkich formach duszpasterstwa a zacznie się normalne, szare, codzienne życie. I nie będzie pytania, jak żyć, bo odpowiedź jest już znana – Chrystus i Jego Kościół pod przewodem Papieża. I niestraszne nam będą prądu tudzież nurty, które pojawiają się w głowie tych, którzy próbują wymyślać własne koncepcje na Boga i na Kościół.
Taką mam koncepcję. A dziś wieczorem, kiedy się spotkamy drogi ks. Krzysztofie będzie okazja, by temat rozwinąć i pogadać o starych Polakach!
CZUWAJ!
Robuś, dzięki za czujność! "Czy aby mówienie o kryzysie w polskim Kościele spowodowany tym, "że prądy myślowe, które rodziły się na przestrzeni wieków w obrębie łacińskiej cywilizacji docierały do Polski z pewnym opóźnieniem" i tak też jest z Kościołem to już nie za daleko posunięta hipoteza?".
OdpowiedzUsuńOtóż moim zdaniem na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron, dlatego prześledźmy moją myśl etapami:
1) Polska leży w obrębie kultury Zachodniej (fakt). W pisowni używamy liter łacińskich, a nie cyrylicy.
2) Nasz kraj leży na granicy pomiędzy Wschodem, a Zachodem, albo innymi słowy, nasza chata z kraja (fakt). Po jednej stronie Niemcy, a po drugiej nasi bracia Słowianie, którzy właśnie piszą cyrylicą.
3) Od kilkudziesięciu lat (zaznaczam, że proces ten rozpoczął się na długo przed Vat. II) zachodnioeuropejska myśl filozoficzna została zdominowana przez pewne idee, które łączyły w sobie wiele pozytywistycznych, subiektywistycznych, racjonalistycznych, materialistycznych i Bóg wie jeszcze jakich elementów.
4) Filozofia względem Teologii pełni funkcję służebną. Użycie więc języka i pojęć zaczerpniętych z "nowoczesnej filozofii" do opisania prawd katolickiej wiary, rzecz jasna w imię dialogu ze światem, zaowocowało, moim zdaniem, wypaczeniem/zaciemnieniem/nadinterpretacją wielu elementów katolickiego Magisterium. Dla przykładu: "Kościół Chrystusowy jako interkonfesjonalna wspólnota", "Umniejszenie wymiaru ofiarniczego w teologicznym opisie Mszy Św. (Kto dziś mówi o tym, że ma Ona charakter przebłagalny, że Boga trzeba obłaskawiać i to krwią Jego własnego Syna?) itd.
5. Czy wejście takich idei filozoficznych do sposobu uprawiania teologii ma już miejsce w naszym, polskim Kościele? Obawiam się, że tak. Już przed kilku laty głośno było o teologach i "katolickich" dziennikarzach, którzy kwestionowali bóstwo Chrystusa, autorytet papieża, czy chociażby niektóre zagadnienia z zakresu moralności seksualnej. Stąd też tytuł myśli "ku rozwadze". Kryzys, czy jak tam chce się go inaczej nazwać, nie jest wydarzeniem jednostkowym, ale procesem, stąd też szansa na powstrzymanie go we wczesnej fazie, bez konieczności przechodzenia przez bardziej zaawansowane stadia. Ale to jaką drogę wybierzemy zależy już od nas. Albo wierność Rzymowi, albo kryzys. Taką mam koncepcję. Czuwaj!
Wierność Papieżowi Benedyktowi tak. Uzurpatorowi, antypapieżowi, bestii drugiej, fałszywemu prorokowi Franciszkowi - nigdy. To byłby grzech.
OdpowiedzUsuń