niedziela, 24 października 2010

Prymas, czyli myśl o Józsefie kard. Mindszenty

        Jest ranek, 28 września 1971 roku. Stary, mocno zgarbiony ksiądz opuszcza budynek amerykańskiej ambasady w Budapeszcie. Przy głównej bramie czeka na niego samochód, który jak najszybciej ma go wywieźć poza granice Węgier. Mężczyzna jednak wcale się nie śpieszy. Porusza się powoli, jakby na kogoś, albo na coś czekał. Zwraca twarz ku słońcu, spokojnie oddycha powietrzem miasta, którego nie widział od piętnastu lat. Nagle rozkłada szeroko swoje ręce i kreśląc nimi wielki znak krzyża błogosławi stolicy i całemu krajowi. Tuż przed wejściem do samochodu patrzy ostatni raz na ludzi, którzy ze wszystkich stron Placu Wolności utkwili w nim swój wzrok rozpoznając w człowieku w czarnej sutannie kogoś, kogo przed wieloma laty znali i podziwiali – Księcia i Prymasa Węgier, Józsefa kard. Mindszenty’ego.
          29 marca 1945 roku, zaledwie kilka miesięcy po wkroczeniu Sowietów na Węgry i na kilka tygodni przed kapitulacją III Rzeszy, dzwony wszystkich katolickich kościołów od Szombathely aż po Brasov ogłosiły śmierć prymasa Justyniana Serédiego. Na miejsce tego doświadczonego męża stanu Ojciec Święty Pius XII powołał młodego, bo zaledwie pięćdziesięciotrzyletniego biskupa Veszprém – Jozsefa Pehm'a Mindszenty’ego. Jak się miało później okazać był to wybór opatrznościowy.
W atmosferze wzrastającego komunistycznego terroru, nowomianowany arcybiskup Ostrzyhomia podejmuje swoje pierwsze decyzje. Według niego głównym zadaniem, któremu ma stawić czoła węgierski Kościół jest pomoc osobom dotkniętym skutkami wojennych działań. Każda parafia i każdy dom zakonny, na miarę swoich możliwości ma wydawać uchodźcom darmowe posiłki. Z inicjatywy hierarchy powstają liczne punkty, które prowadzić będą poszukiwania zaginionych osób. Kardynał niejednokrotnie osobiście nadzoruje prace, będąc nie tam, gdzie jest najbardziej widoczny, ale tam, gdzie jest najbardziej potrzebny. W swoich kazaniach wzywa ludzi do solidarności i do dzielenia się z potrzebującymi tym wszystkim, co mają, by każdy miał szansę przetrwać te najcięższe, powojenne miesiące. Swoją heroiczną postawą zaskarbia sobie szacunek tysięcy Węgrów, tak katolików, jak i innowierców, ale również ściąga na siebie nienawiść ludzi „nowego systemu”.
W roku 1947 po przejęciu przez komunistów pełni władzy rozpoczyna się na Węgrzech okres wielkiego terroru. Promoskiewski rząd pewny swej siły wypowiada otwartą wojnę Kościołowi: nacjonalizuje katolickie szkoły i uniwersytety, konfiskuje budynki kościelne, a księżom, braciom i siostrom zakonnym zakazuje noszenia strojów duchownych. Wreszcie, w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 1948 roku aresztowano Prymasa Mindsznty'ego, który po groteskowym, trwającym zaledwie sześć dni procesie został skazany na dożywocie.
Ci, którzy czytali „Archipelag Gułag” Sołżenicyna wiedzą doskonale, że trafienie do sowieckiego więzienia nie oznaczało tylko pozbawienia wolności, ale i to, że sam skazaniec stawał się zabawką w rękach zatrudnionych tam sadystów i zwyrodnialców, którzy mogli praktykować na nim dowoli swoje okrutne pasje. Nie inaczej było i w przypadku kardynała. Bicie, upokarzanie, zmuszanie do patrzenia na cierpienia innych, narkotyki, szantaż, brak snu - to tylko niektóre ze środków, które miały mu pomóc w przypomnieniu sobie popełnionych zbrodni i w odkryciu właściwej wersji wydarzeń. Taki stan rzeczy trwał osiem długich lat, aż do pewnego październikowego dnia 1956 roku.
Równo pięćdziesiąt cztery lata temu na ulice Budapesztu wyszli studenci i robotnicy, którzy niosąc nad głowami polskie i węgierskie flagi zgromadzili się pod pomnikiem generała Józefa Bema, aby wyrazić swoje poparcie dla roszczeń poznańskich powstańców oraz zażądać wolności słowa i demokratyzacji życia na Węgrzech. Tydzień później zbuntowani madziarzy uwalniają kardynała Mindszenty’ego, który zaraz po wyjściu z więziennej celi staje przed radiowymi mikrofonami by rozpocząć jedno z najważniejszych przemówień w swoim życiu. Mówi między innymi: „Do nikogo nie czuję żadnej urazy. Wszystkim z serca po chrześcijańsku przebaczam. Dziś najważniejszą sprawą dla nas jest przyszłość naszego narodu”.
Ten węgierski sen o wolności trwał tylko kilka dni. 4 listopada 1956 roku do Budapesztu wjechały radzieckie czołgi, które przywróciły czerwoną gwiazdę na narodowej fladze, a wraz z nią promoskiewski rząd ludowej demokracji. W wyniku sowieckiej interwencji zginęło dwa i pół tysiąca Węgrów, a dwieście tysięcy zostało zmuszonych do ucieczki za granicę. Jozsef kardynał Mindszenty, arcybiskup Ostrzyhomia, Książe i Prymas Węgier, nie chcąc opuścić swego kraju i swej diecezji, schronił się za wysokimi murami amerykańskiej ambasady.
Jest rok 1972. W korytarzu prowadzącym do prywatnych apartamentów papieskich spotykają się kard. Wyszyński, kard. Mindszenty oraz pisarz i przyjaciel Ojca Świętego Pawła VI – Jean Guiton. W pewnym momencie Guiton zwraca się do Prymasa Węgier z pytaniem: Czy nie uważa Eminencja, że z dialogu Kościoła z komunistyczną ideologią mogą wypłynąć pewne dobrodziejstwa? Zgarbiony hierarcha, marszcząc swoje brwi odrzekł stanowczo: „Impossibile est!”. Tak on sam, jak i dziesiątki tysiący jego rodaków, którzy musieli opuścić Węgry z powodu sowieckiej inwazji nie mogli mieć co do tego żadnych wątpliwości.
Gloria victis! W pięćdziesiątą czwartą rocznicę Powstania Węgierskiego.
Maria Regina Ungherorum - ora pro nobis! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz