wtorek, 28 lutego 2012

Pod gwiaździstym sklepieniem sandomierskiej katedry, czyli myśl o dawnej i współczesnej architekturze sakralnej

     ''W końcu Kazimierz Wielki król polski, który tyle miast obronnych powznosił, i świątyń na chwałę Boga pobudował, opasawszy murem całe miasto Sandomierz, około roku 1360, przedsięwziął na miejscu dawnego kościoła Panny Maryi wystawić nową świątynię, która do dnia dzisiejszego swą piękną i wspaniałą architekturą, z pierwszędnemi świątyniami kraju naszego może iść w porównanie. Pomimo wielu klęsk jakich doznała, zwłaszcza przez pożar podczas wojny szwedzkiej za Jana Kazimierza, dotąd w pierwotnej swojej budowie stoi nienaruszona. Całe jej lekkie ostrołukowate sklepienie wspiera się na ośmiu filarach, po obydwóch stronach głównej nawy będących. Toż sklepienie wysokie i równe, tak w nawie środkowej jako i w nawach bocznych, wiele jej dodaje wspaniałego widoku. Nadto, stoi w miejscu otwartem, a jej okna liczne i długie, czynią ją jasną i uroczystą''. (Z dzieła ks. M Bulińskiego ''Monografija miasta Sandomierza'', wyd. 1879).

       Późnym, styczniowym popołudniem w sandomierskiej katedrze panuje zwykle półmrok, który rozpraszają jedynie ozdobne światła choinek i czerwony płomień wiecznej lampy, ten sam, który od czasów bł. Mistrza Wincentego nie przestaje powtarzać przybywającym do tego świętego miejsca wiernym słów Zbawiciela: ''Jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata''. Wystarczy jednak tylko jedno przekręcenie elektrycznego włącznika, by ponad turystami i pielgrzymami wybuchło w całej swej krasie ciemnobłękitne, gęsto zdobione gwiazdopodobnymi ornamentami gotyckie sklepienie, podłoga nieba.
      Przekazywana z pokolenia na pokolenie siedemsetletnia tradycja wiąże powstanie tej świątyni z osobą krakowskiego wikariusza i kaznodziei - Marcina Baryczki. Średniowieczne kroniki nie pozostawiły po nim zbyt wiele informacji. Milczą na temat jego dzieciństwa oraz młodości, nic nie wspominają o wynikach jego zmagań z trivium i quadrivium, rozpisują się natomiast i to ze szczegółami o okolicznościach jego śmierci.
       Podkanclerzy koronny, archidiakon gnieźnieński i zawołany historyk Janko z Czarnkowa tak oto przedstawiał smutny koniec życia księdza Marcina: ''Po powrocie króla Kazimierza (Wielkiego) z tryumfem pomyślności do Krakowa, gdzie był wspaniale przez kler i naród przyjęty, zdarzyło się, że za podszeptem diabła, niejaki Marcin Baryczka, wikariusz katedry krakowskiej, został przed królem fałszywie oskarżony przez jego przybocznych, w dzień św. Łukasza uwięziono go, a następnej nocy utopiono w rzece Wiśle, bez żadnej przyczyny, zupełnie niewinnego. Odtąd, niestety, wszelka pomyślność odstąpiła króla, który pierwej nad wrogami szczęśliwie tryumfował''.
       Według sto lat późniejszej, przekazanej nam przez Jana Długosza informacji, krakowski kaznodzieja miał stracić swe życie za to, że wytknął władcy, i to wprost z ambony, jego rozpustny i hulaszczy tryb życia. Grzech był to wielki, podnieść rękę na pomazańca bożego, więc i pokuta musiała być adekwatna do popełnionej zbrodni. Zadośćuczynieniem za to morderstwo, kazimierzowym aktem ekspiacji było sfinansowanie przez ostatniego z piastowskich władców Polski budowy sześciu murowanych świątyń: w Szydłowie, Stopnicy, Kargowie, Zagości, Wiślicy i w Sandomierzu.
       Budowa kościoła przez całe wieki nie była li tylko wyzwaniem architektonicznym, ale nade wszystko duchowym. Każda świątynia, nieważne czy to potężna w swej konstrukcji katedra, czy niewielka domowa kapliczka, poprzez swój układ i wewnętrzny wystrój, już z samego założenia, miała spełniać funkcję ewangelizacyjną. I tak, wszystkie rzeźby i malunki, masywne ołtarze romańskich, gotyckich, renesansowych, barokowych i neoklasycystycznych świątyń, a nawet ich okna, sufity i podłogi głosiły wchodzącym doń wiernym katechezę mniej więcej takiej oto treści: ''Istnieje inna, lepsza i piękniejsza rzeczywistość, rzeczywistość Boga, aniołów oraz świętych, którą można doświadczyć już tu na ziemi za każdym razem kiedy przekroczy się próg kościoła''. Domus Dei et porta coeli. Symetria wewnętrznego wystroju, a w sposób szczególny centralne położenie bogatozdobionego, głównego ołtarza z tabernakulum i nieodłącznym mu krucyfiksem, dawała człowiekowi poczucie przynależności do pewnego mistycznego porządku, do boskiego układu rzeczy, świętej konstrukcji, która bardziej niż rękami architekta i murarza była wzniesiona niewidzialną ręką Boga.
       Nie wiem, czy jestem w swym odczuciu odosobniony, ale brakuje mi i to bardzo doświadczenia tej nadprzyrodzonej rzeczywistości w kościołach, które są budowane według miar i zasad współczesnej architektury sakralnej. Szczerze mówiąc nie znalazłem żadnej ''nowoczesnej'' świątyni, która zachwyciłaby mnie swym pięknem do tego stopnia, iż zaraz po znalezieniu się w jej wnętrzu zapragnąłbym upaść na kolana, by się modlić. Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze myślę, że architektura kościelna, zresztą jak cała sakralna sztuka, jest wypadkową modlitw, postów, wyrzeczeń oraz religijnej świadomości epoki, w której przychodzi żyć danemu pokoleniu wiernych. Ostatnie dziesięciolecia, nie ma co tego ukrywać, są pod tym względem mniej niż przeciętne więc i architektura, która powstaje na naszych oczach zbytnio nie odbiega od tego ''mniej niż przeciętnego'' kanonu. I po drugie, na naszych oczach zanika poczucie sakralności świątyni rozumianej jako przestrzeń jedynej w swym rodzaju, uprzywilejowanej obecności Boga (shekhina), na rzecz czysto międzyludzkiego doświadczenia solidarności, wzajemnego szacunku i braterstwa. Proces antropocentryzacji i racjonalizacji, tak sztuki sakralnej, jak i samej liturgii (patrz. 35-ty grosz do dyskusji o reformie reformy liturgicznej) jest więc spowodowany głębokimi przeobrażeniami, które zaszły na przestrzeni ostatnich trzystu lat w zachodnioeuropejskiej kulturze, a których firmowym produktem stał się areligijny i metafizycznie ślepy współczesny człowiek.
Mater Ecclesiae - ora pro nobis!

4 komentarze:

  1. Architektura kościelna, zresztą jak cała sakralna sztuka, jest wypadkową modlitw, postów, wyrzeczeń oraz religijnej świadomości epoki, w której przychodzi żyć danemu pokoleniu wiernych. Ostatnie dziesięciolecia, nie ma co tego ukrywać, są pod tym względem mniej niż przeciętne więc i architektura, która powstaje na naszych oczach zbytnio nie odbiega od tego ''mniej niż przeciętnego'' kanonu.

    Zgodnie z obserwacją kryzys narastał przez XIX wiek, który z ledwością zdobywał się na coś twórczego w swojej architekturze. Koniec końców w budownictwie sakralnym tamtej doby zwyciężył historycyzm, czyli odtwórstwo poprzednich epok. Często monumentalne - ale tylko imitujące wszystkie style z przedrostkiem "neo-". Obecnie zaledwie zbieramy żniwo wcześniejszej twórczej niemocy poprzedników.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gaspares dziękuję za wpis! Osobiście nie dyskredytowałbym całej architektury z przydomkiem ''neo'' jako wyrazu kryzysu ducha danej epoki. Moim zdaniem celem par excellence całej sztuki sakralnej, w tym i architektury, jest ułatwienie wierzącemu człowiekowi wejścia w kontakt z Bogiem, wejścia w nadprzyrodzone życie Trójcy Przenajświętszej. Być może XIX-wieczni twórcy stwierdzili, że poprzednie epoki niosą ze sobą tak duży przekaz nadprzyrodzoności, że nie mając nic lepszego wiernym do zaproponowania postanowili je powielić. To jest chyba jakaś forma pokory. Zgodzisz się? Takie uznaje samoograniczoności twórczej może być w gruncie rzeczy bardzo płodne tak duchowo jak i materialnie. Inaczej ma się sytuacja z naszymi czasami. Współcześni, często nie wierzący architekci kościołów, nie są w stanie zrozumieć nie tylko ''nadprzyrodzonego'' celu jaki ma spełniać świątynia, ale też nie potrafią w pokorze sięgnąć do wypróbowanych wzorców budownictwa minionych epok. Spojrzyj tylko proszę na zdjęcia: Katedra w La Spezia - w niej świętowałem mój pierwszy Wielki Czwartek tu we Włoszech, Kościół w Longarone, całe szczęscie nie musiałem odprawiać tam Mszy Świętej :) itd. Pozdrawiam serdecznie i ponownie zapraszam na Cogitarium!

    OdpowiedzUsuń
  3. Czcigodny Xięże! Bynajmniej nie zamierzałem dyskredytować, ani w czambuł potępiać architektury historyzującej. Bez dwu zdań jest ona o niebo lepsza od współczesnych 'potworków' - neobarok ex definitione lepszy od baraku.
    Tyle że historycyzm postrzegam jak symptom pewnych zmian. Gorączka nie musi zawsze oznaczać, że zbliża się agonia. Czasami tylko pomęczy, pomęczy i przechodzi. Nie będę odmawiał wielu historycystycznym świątyniom monumentalności ani uroku, a ich budowniczym pokory. Tak, przy swierdzeniu braku własnych twórczych idei zdobycie się na odtwarzanie dawnych sprawdzonych form to jednak przejaw pokory - przeciwieństwem byłoby poszukiwanie na siłę czegoś nowego albo zabawa w stylistyczne kompilacje. Choć za historyzmem stał jakiś spójny program estetyczny, nawet ciekawy - ale nie wolno przeceniać go jako symptomu nadciągającego "końca historii".

    Ponad to, przy całym monumentalizmie łapię się na jedno ale. Te kościoły w stylach neo- są zbyt idealne - jako skończone całości. Takie, jakie być może nigdy nie zaistniałyby w epoce, którą naśladują. Osobiście nie znam na przykład zbyt wielu kościołów gotyckich, które są gotyckie w stu całości. Czy to przez niedokończenie budowy czy przez wyposażenie pochodzące już z późniejszych epok. Jednak właśnie dzięki temu świątynie te są piękne - widać w nich organiczny rozwój, piętno parę wieków historii i zmieniających się form i gustów. "Neo-kościoły" pod tym względem najczęściej sprawiają wrażenie sterylnych.

    Jednak na dobrą sprawę były i w ostatnich latach twórcze prądy w architekturze. Secesja - choć kościołów w tym stylu powstało stosunkowo mało [św. Karola Boromeusza na wiedeńskim Cmentarzu Centralnym]. Kapelusza chylę przed architektonicznym modernizmem [że z rodzimego podwórka wspomnę św. Rocha w Białymstoku i bazylikę w Niepokalanowie]. No i rodzimym naszym stylem zakopiańskim.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgoda Gasparesie! To ciekawe spostrzeżenie, że takie neo-gotyk jest bardziej gotycki od swego pierwowzoru. Z pewnością na ten stan rzeczy miało wpływ pogłębione studium nad samym stylem, doskonalnie pierwotnych form, nadawanie im bardziej wyraźnego przesłania oraz poszukiwanie samej esencji stylu. Wydaje mi się, że w grę wchodziło też pewne zaszufladkowanie przez potomnych tego, co w swej epoce było prawdziwe rewolucyjne. Użyłeś określenia ''organiczny rozwój'', którego do tej pory stosowałem jedynie do teologii i liturgii, a okazuje się, że istnieje on i w architekturze sakralnej. Fakt! Pojawienie się kolejnych form architektonicznych było kulturową rewolucją, ale rewolucją organiczną! Taką, która za wspólny mianownik przemian brała zawsze dogmat wiary i piękno wyrażających go liturgicznych ceremonii. Może to uproszczone spojrzenie ale widać w tym całym procesie dzieje ludzkiego ducha, który jest niepokorny, niezależnie od epoki zawsze zbuntowany. To ciekawe, że tendencje do marginalizowania pewnych elementów dzisiaj owocują ich niezwykłym rozwojem nazajutrz. Jeśli to prawda, to możemy być spokojni o przyszłą epokę, gdyż po takiej współczesnej nam ''mniej-niż-przeciętności'' zapowiada się nam ona jako nowe Odrodzenie piękna i ducha! Co daj Panie Boże. Amen. Dobrego wieczoru!:)

    OdpowiedzUsuń