W języku Indian zamieszkujących jeszcze przed niespełna trzema wiekami te tereny słowo Gowanda oznaczało ''Miejsce prawie całkowicie otoczone przez wzgórza''. Rzeczywiście, zjeżdżając ze stanowej drogi nr 39 i kierując się do centrum tego niewielkiego, bo liczącego około dwóch i pół tysiąca mieszkańców miasteczka dostrzega się niemalże natychmiast zmianę ukształtowania terenu. Ciągnące się długimi kilometrami monotonne równiny, ni stąd ni zowąd zaczynają delikatnie falować, by po chwili równie niespodziewanie wzbić się ku niebu gęsto zalesionymi pagórkami. Być może to właśnie ten krajobraz, jako żywo przypominający okolice Krakowa, Tarnowa i Gór Świętokrzyskich ściągał tu już od połowy XIX wieku licznych polskich emigrantów.
Pana Edwarda spotkałem w Gowandzie latem 2010 roku. Przyszedł do mnie do zakrystii po zakończonej Mszy Świętej i gdy tylko upewnił się, że rzeczywiście jestem Polakiem ze łzami w oczach rzucił mi się na szyję. ''Ksiądz musi się ze mną spotkać! Mam tak wiele historii do opowiedzenia! Czy możemy umówić się na czwartek? Maryanne zaprasza nas na kolację. Będę o 18-tej''. Nim zdąrzyłem pomyśleć, czy aby nie mam w planach czegoś innego, starszy pan obrócił się i wyszedł z kościoła chowając twarz w swych rękach. Siła emocji.
To był prawdziwie polski wieczór. Na stole obok gotowanych kolb kukurydzy (obowiązkowego składnika tutejszych jadłospisów), znalazły się również domowej roboty ruskie i mięsne pierogi, gołąbki, warzywne sałatki oraz najlepsza szarlotka jaką kiedykolwiek jadłem. Po posiłku przyszedł czas na wspomnienia. Otwarły się fotograficzne albumy, a pochyleni nad nimi moi przyjaciele rozpoczęli niezwykłe opowieści o swoich przodkach.
Rodzina pana Edwarda pochodziła spod sandomierskiej wioski. Pierwszy do Ameryki dotarł jego ojciec. W 1907 roku zostawił w domu żonę i dwójkę dzieci, kupił bilet na statek i via Hamburg, Liverpool popłynął do Nowego Jorku. Zdecydował się osiedlić w Gowandzie ponieważ w okolicy mieszkało już wielu Polaków, co przy braku znajomości języka było czynnikiem niezwykle ułatwiającym życie. Zatrudnił się w tartaku za 7 centów na godzinę i odkładając każdą zarobioną monetę, po dwóch latach, udało mu się kupić bilet dla żony i dzieci. W czasie rozłąki listy do jego rodziny pisał mu opiekujący się emigrantami polski ksiądz. Żona z kolei chodziła do miejscowego proboszcza, aby ten mógł jej przekazać informacje od męża. Mówił, że pracuje, że Boga się boi i że odkłada każdy grosz, aby jak najszybciej mogli być znowu razem. I z tęsknotą dodawał: ''Tylko kiedy jestem w kościele, jakoś tak lżej na sercu, bo kiedy słyszę te same pieśni, księdza tak samo Mszę odprawiającego, to jak zamknę oczy, myślę, że nic się nie zmieniło i że dalej klęczę obok was w ławce''. Pan Edward przyszedł na świat już w Ameryce. Mając 17 lat sfałszował datę urodzenia, aby dostać się do armii. Chciał bić Niemca, ale o wolną Polskę, której nawiasem mówiąc nigdy wcześniej na oczy nie widział, przyszło mu walczyć na wodach Pacyfiku.
Wigilia, kolęda, choinka, opłatek, pierogi, gołąbki, Matka Boska - to jedyne słowa, które Maryanne zna w języku polskim. Jej rodzina przybyła do Gowandy z okolic Poznania tuż przed pierwszą wojną światową. ''This is my father'' - wskazuje palcem starszego pana z długimi wąsami, a na kolejnym zdjęciu pokazuje mi samą siebie w dniu ślubu. Pogodna twarz, śliczny uśmiech, modna natenczas biała suknia, a na głowie ... przyozdobiony jarzębiną czepiec. ''Father, when I was getting married people sung a polish song. I don't remember words, but the melody was like that'' i zaczyna nucić: ''Upływa szybko życie jak potok płynie czas''. Nie wiedziałem, że można być tak polskim znając jedynie siedem słów z naszego języka.
Z setek mieszkających tu przed wiekiem polskich emigrantów pozostało dziś zaledwie dziesięć osób. Zdecydowana większość polonusów przeniosła się już przed wieloma laty do Buffalo, Nowego Jorku i innych większych miast stanu. W Gowandzie i w okolicy pozostały natomiast nazwiska - Boronski, Pietras, Loniewski, Lata, Lipinski, Cygan - które świadczą o pochodzeniu tych rodzin. Pozostały też groby na katolickm cmentarzu, na których można wyczytać takie oto oryginalne epitafia: ''Ukochanej cureczce - płaczaca matka'', ''Synku - tesknimy za toba - rodzice'', ''Wieczny pokuj racz mu dac Panie'' i ''Do wolnej Polski nam powrocic daj!''.
Zapytałem się moich przyjaciół, czemu oni zostali, czemu nie zostawili Gowandy, nie odjechali, wtedy kiedy odjeżdżali inni? Cóż - odpowiedział pan Edward - może i wartoby było, człowiek był młodszy, miał więcej sił, możeby jeszcze czegoś w życiu się dorobił, ale ... kto by za nas wtedy kwiatki na grobach ojców podlewał? Zamyślił się i znowu ukrył twarz w swoich rękach.
Mater Poloniae - ora pro nobis.
Pana Edwarda spotkałem w Gowandzie latem 2010 roku. Przyszedł do mnie do zakrystii po zakończonej Mszy Świętej i gdy tylko upewnił się, że rzeczywiście jestem Polakiem ze łzami w oczach rzucił mi się na szyję. ''Ksiądz musi się ze mną spotkać! Mam tak wiele historii do opowiedzenia! Czy możemy umówić się na czwartek? Maryanne zaprasza nas na kolację. Będę o 18-tej''. Nim zdąrzyłem pomyśleć, czy aby nie mam w planach czegoś innego, starszy pan obrócił się i wyszedł z kościoła chowając twarz w swych rękach. Siła emocji.
To był prawdziwie polski wieczór. Na stole obok gotowanych kolb kukurydzy (obowiązkowego składnika tutejszych jadłospisów), znalazły się również domowej roboty ruskie i mięsne pierogi, gołąbki, warzywne sałatki oraz najlepsza szarlotka jaką kiedykolwiek jadłem. Po posiłku przyszedł czas na wspomnienia. Otwarły się fotograficzne albumy, a pochyleni nad nimi moi przyjaciele rozpoczęli niezwykłe opowieści o swoich przodkach.
Rodzina pana Edwarda pochodziła spod sandomierskiej wioski. Pierwszy do Ameryki dotarł jego ojciec. W 1907 roku zostawił w domu żonę i dwójkę dzieci, kupił bilet na statek i via Hamburg, Liverpool popłynął do Nowego Jorku. Zdecydował się osiedlić w Gowandzie ponieważ w okolicy mieszkało już wielu Polaków, co przy braku znajomości języka było czynnikiem niezwykle ułatwiającym życie. Zatrudnił się w tartaku za 7 centów na godzinę i odkładając każdą zarobioną monetę, po dwóch latach, udało mu się kupić bilet dla żony i dzieci. W czasie rozłąki listy do jego rodziny pisał mu opiekujący się emigrantami polski ksiądz. Żona z kolei chodziła do miejscowego proboszcza, aby ten mógł jej przekazać informacje od męża. Mówił, że pracuje, że Boga się boi i że odkłada każdy grosz, aby jak najszybciej mogli być znowu razem. I z tęsknotą dodawał: ''Tylko kiedy jestem w kościele, jakoś tak lżej na sercu, bo kiedy słyszę te same pieśni, księdza tak samo Mszę odprawiającego, to jak zamknę oczy, myślę, że nic się nie zmieniło i że dalej klęczę obok was w ławce''. Pan Edward przyszedł na świat już w Ameryce. Mając 17 lat sfałszował datę urodzenia, aby dostać się do armii. Chciał bić Niemca, ale o wolną Polskę, której nawiasem mówiąc nigdy wcześniej na oczy nie widział, przyszło mu walczyć na wodach Pacyfiku.
Wigilia, kolęda, choinka, opłatek, pierogi, gołąbki, Matka Boska - to jedyne słowa, które Maryanne zna w języku polskim. Jej rodzina przybyła do Gowandy z okolic Poznania tuż przed pierwszą wojną światową. ''This is my father'' - wskazuje palcem starszego pana z długimi wąsami, a na kolejnym zdjęciu pokazuje mi samą siebie w dniu ślubu. Pogodna twarz, śliczny uśmiech, modna natenczas biała suknia, a na głowie ... przyozdobiony jarzębiną czepiec. ''Father, when I was getting married people sung a polish song. I don't remember words, but the melody was like that'' i zaczyna nucić: ''Upływa szybko życie jak potok płynie czas''. Nie wiedziałem, że można być tak polskim znając jedynie siedem słów z naszego języka.
Z setek mieszkających tu przed wiekiem polskich emigrantów pozostało dziś zaledwie dziesięć osób. Zdecydowana większość polonusów przeniosła się już przed wieloma laty do Buffalo, Nowego Jorku i innych większych miast stanu. W Gowandzie i w okolicy pozostały natomiast nazwiska - Boronski, Pietras, Loniewski, Lata, Lipinski, Cygan - które świadczą o pochodzeniu tych rodzin. Pozostały też groby na katolickm cmentarzu, na których można wyczytać takie oto oryginalne epitafia: ''Ukochanej cureczce - płaczaca matka'', ''Synku - tesknimy za toba - rodzice'', ''Wieczny pokuj racz mu dac Panie'' i ''Do wolnej Polski nam powrocic daj!''.
Zapytałem się moich przyjaciół, czemu oni zostali, czemu nie zostawili Gowandy, nie odjechali, wtedy kiedy odjeżdżali inni? Cóż - odpowiedział pan Edward - może i wartoby było, człowiek był młodszy, miał więcej sił, możeby jeszcze czegoś w życiu się dorobił, ale ... kto by za nas wtedy kwiatki na grobach ojców podlewał? Zamyślił się i znowu ukrył twarz w swoich rękach.
Mater Poloniae - ora pro nobis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz